Perpetua
Stuart Rankin CC BY-NC 2.0

10 minut czytania

/ Obyczaje

Perpetua

Marcin Wicha

Zawsze trochę nieśmiały. Jakby się obawiał, że nie znajdzie właściwych słów. Przecież sam był uczniem. To uczyniło z niego najlepszego nauczyciela, jakiego spotkałem. Nigdy później już nie zobaczyłem, żeby komuś zaparło dech na widok litery

Jeszcze 3 minuty czytania

Chyba byli po imieniu, ale opowiadając o Profesorze, nie pozwalał sobie na poufałość. Wielka litera służyła za przedimek określony. Oznaczenie wyrazu jedynego w swoim rodzaju.

Nie należał do gromadki asystentów, z których każdy poszedł własną drogą. Pozostał kimś więcej: wychowankiem, pomocnikiem, osieroconym Sancho Pansą. Zecerem. W nekrologu miał napisane: uczeń Profesora. Tak jak się pisze, że ktoś walczył w Powstaniu lub poświęcił życie przemysłowi spożywczemu.

. . .

Niewykluczone, że kiedyś go widzieliście. Przez pewien czas zaliczał się do charakterystycznych postaci warszawskiego Krakowskiego Przedmieścia. Ludzi, których widujecie podczas studiów. Mija dwadzieścia lat, akurat załatwiacie coś w okolicy i znów dostrzegacie ich sylwetki. A potem, któregoś razu już nie.

. . .

Powiedziałbym, że przypominał Hagrida, ale to było, zanim nakręcili filmy o Harrym Potterze. Zresztą był drobniejszy. Niewysoki. Kiedy go poznałem, sądziłem, że przypomina jakąś postać namalowaną przez Rubensa. Brodatego Bachusa, rozbawionego Flamanda, kogoś w tym rodzaju.

Mógłby jechać na beczce. Popijać z antałka, biesiadować – szynkareczko, szafareczko – w pogodnym świecie, gdzie nikt nie wpada w alkoholizm, nie zawala terminów, nie potrzebuje klina.

Nosił imponującą brodę. Broda działała jak tarcza. Zza brody można było nie zauważyć oznak starzenia. Kiedy spotkałem go po raz ostatni, poruszał się z trudem. Wymienił nazwę choroby krążenia czy naczyń, jedną z tych nazw, na które trafiamy w dodatku „Zdrowie” („co roku tysiące Polaków zapada na”) i pospiesznie przewracamy stronę.

. . .

Dawno temu pokazał mi drukarnię w małym budynku przy bramie na Akademię. Wszystko objaśnił i pomógł złożyć kilka tekstów.

Powiedział, że nie rozświetla się minuskuły. Pokazał, że wszystkie spacje, interlinie, akapity to tylko kawałki metalu, srebrne blaszki, welinowe papierki wetknięte pomiędzy czcionki. Żelastwo, które zmienia się w białą przestrzeń marginesów.

Wyjaśnił, że układ kaszty odpowiada częstotliwości występowania danej litery. Najpopularniejsze znaki muszą być pod ręką, więc zajmują duże przegródki z przodu i na środku szuflady. Reszta podpiera ściany. I zaraz dodał, że schemat warszawskiej kaszty odpowiada częstotliwości znaków, ale w języku rosyjskim. Drobna niewygoda pozostawiona przez czasy zaborcze.

Podarował mi wzornik pism drukarskich. Mam go do dziś. Projekt Profesora. Arcydzieło w dziedzinie wzorników. Grube, prawie kwadratowe karty podziurkowane i połączone za pomocą białej sprężyny. Stał za tym sprytny pomysł: w miarę rozwoju drukarni kart miało przybywać. Skończyło się na zamiarach. Typograficzny hall of fame nie zaludnił się nowymi postaciami. Zostało te kilkadziesiąt stron. Garstka krojów. Nazwy jak z powieści fantasy: Plantin, Perpetua, Paneuropa. I jeszcze wesoły zabijaka Baccarat.

. . .

To przychodzi z wiekiem. To jak wyrabianie znajomości w nowych kręgach. Jesteś dorosły. Poznałeś kogoś sławnego. Kogoś bogatego. Kogoś, kto został ministrem lub zamieszkał na drugim końcu świata. Kogoś, kto umarł.

. . .

Chciał mi coś pokazać w tym katalogu. Ozdobne zakończenie, starannie wyprofilowany szeryf, w którym można jeszcze rozpoznać ślad rzymskiego dłuta. Nagle zabrakło mu słów.

– Ona jest taka, taka – powiedział, a potem dotknął wydrukowanej litery. Nawet nie przesunął po niej palcem. Ledwie musnął. Tak ludzie religijni dotykają relikwii. Dziecko – zabawki zbyt cennej, żeby ją mieć na własność.

Tak ptaki głaszcze się lub koty,
tak patrzy się na woltyżerki.

Potem, w kolejnych latach, kiedy już się nie widywaliśmy, poznałem wielu dizajnerów. Specjalistów od typografii. Fachowców oddanych swojej robocie. Ale już nigdy nie zobaczyłem, żeby komuś zaparło dech na widok litery. Żeby tak ostrożnie dotykał kartki śmiesznym paluchem ze śladami farby.

. . .

W odróżnieniu od innych nauczycieli nie próbował niczego udowadniać. Nie wykładał własnych frustracji. Nie prowadził seminarium z przedmiotu Ja-Mam-Rację-Wszyscy-Inni-Się-Mylą. Nie egzaminował z siebie.

Zawsze trochę nieśmiały. Jakby się obawiał, że nie znajdzie właściwych słów dla przekazania dobrej nowiny. Przecież sam był uczniem. To uczyniło z niego najlepszego nauczyciela, jakiego spotkałem. Może jedynego.

. . .

Lubił łacińskie maksymy, uroczystą składnię: „Światło dała czarna sadza” i podobne rzeczy. Cenił ozdobne bordiury, koronkowe weneckie ornamenty i Oświecenie, chyba.

Kiedyś pokazał mi mały obrazek, czarno-białą grafikę, którą jego ojciec dostał na początku lat 50. za osiągnięcia we współzawodnictwie pracy. Ojciec budował Stare Miasto.

. . .

Twierdził, że drukarstwo to szczególny zawód. Jedyne rzemiosło, którym mógł się zajmować szlachcic. Uwierzyłem na słowo, skoro żadnemu z nas i tak nie groziła utrata szlachectwa.

Otaczały go drukarskie sygnety, reprodukcje starych drzeworytów, archaiczne zdania pełne igreków. W drukarni pachniało kurzem, tłustą farbą i rozpuszczalnikiem. Na ścianie wisiała instrukcja BHP. Całkiem jak w warsztacie ślusarskim, gdzieś na Woli czy Pradze.

Zecer, który składał tekst, był bliżej autora niż czytelnik. Zakładając, że w ogóle ktoś czytał bibliofilskie edycje, te ody do typografii na żeberkowym papierze (z pedantyczną notą: wydano w nakładzie stu egzemplarzy ręcznie numerowanych).

Dawni drukarze potrafili z pańska zmieniać teksty. Wtykać nos w cudze litery. Dorzucać swoje trzy kropki. W zecerni wszyscy stawali się robotnikami, inteligentami, artystami i rzemieślnikami jednocześnie.

Ale w końcu trzeba było wyjść na zewnątrz.

. . .

Czcił swojego Profesora, ale nie potrafił się powstrzymać: ze smakiem opowiadał, jak ten półbóg, władca, choleryk, wyruszał na spotkanie z rektorem. Jak nerwowo poprawiał marynarkę, drobił kroki, zanim –  skurczony i onieśmielony – stanął przed obliczem sekretarek, u drzwi gabinetu.

. . .

Miał enerdowski album o Janie Tschicholdzie. Kartki przeszły zapachem papierosów.

Drukarze doceniali awangardę. Awangardyści doceniali materiał zecerski. Żonglowali liniami, wyłuskiwali tłuste litery, pozwalali im brykać. „Uwalniamy literę z linii, z jednego kierunku, pozwalamy jej poruszać się swobodnie (linie są potrzebne tylko w świecie urzędników i domowej korespondencji)” – pisał Malewicz, chociaż od prac zecerskich trzymał się daleko.

Wtedy wszyscy próbowali rozebrać świat na części i poukładać na nowo. Pejzaż rozsypywał się na figury geometryczne. Słowa na fonemy. Odkrycie struktury atomu skłoniło Kandinskiego, żeby się zająć sztuką („Nagle runęły solidne filary. Wszystko stało się niepewne, kruche i miękkie. Nie byłbym zdziwiony, gdyby kamień uniósł się w powietrze i rozpuścił w nim”).

Drukarze znali ten cykl – składania liter w wyrazy, drukowania i rozsypywania składu. Atomy pisma codziennie wracały do swoich przegródek, żeby odrodzić się w kolejnym tekście.

To powinno dać początek jakiejś typograficznej religii. Właściwie czemu nie? Zamieńmy się w czcionki, zamieńmy się w litery. Przecież w coś się musimy zamienić.

. . .

Przejście na skład komputerowy usunęło mu grunt spod dłoni. Ale żył jak dawniej. Palił. Nie ulegał złudzeniom co do kapitalizmu i religii państwowej. Raz w roku przysyłał świąteczną kartkę własnego projektu, na której podpisywali się z żoną i wymieniali imiona stada przygarniętych psów.

. . .

Po raz ostatni widzieliśmy się na spotkaniu w muzeum drukarstwa.

Po kolejnych przeprowadzkach muzeum zajmowało niewielki lokal na parterze. Mógłby się tutaj mieścić sklep albo salon telefonii komórkowej. W pomieszczeniu została jedna prasa. Kilka kaszt. Przykładowy skład, zakurzony GREBNETUG do pokazywania szkolnym wycieczkom.

Zeszło się dwadzieścia, może trzydzieści osób. Głównie mężczyźni. W sportowych kurtkach, chociaż nie uprawiali sportów. W rybackich kamizelkach, chociaż się nie wybierali na ryby. W marynarkach z naszytymi łatami. W garniturach. Stawił się właściciel drukarni, grafik, bibliofil, typograf. Wspominali Profesora, oglądali książki i stare druki akcydensowe.

– Profesor zawsze oddawał projekt na papierze – powiedział ktoś, a zebrani zaczęli narzekać na komputery i pliki PDF.

– Ja coś wysyłam, a ta patrzy na telefon i mówi, że niebieski jej się nie podoba. Na telefonie! – poskarżył się mój sąsiad, zirytowany jakimś niedawnym wydarzeniem.

– A pamiętacie, jak Profesor wyklejał makiety? – Naklejał literę po literze. – Używał skalpela. – Nie skalpela, tylko żyletki. – Właśnie, że skalpela, co ty mówisz. – Do tej pory mam szufladę pełną żyletek.

. . .

Odżył podczas tego spotkania. Sypał historyjkami. Opowiadał swoją najważniejszą anegdotę. Znów był uczniem technikum poligraficznego. Wyrostkiem wysłanym na praktyki do oficyny. Właśnie zdobył się na odwagę, żeby zadać pytanie.

– Przepraszam – naśladował własny młodzieńczy głos – czy mogę użyć tej perpetui?

Profesor spojrzał na niego uważniej, po czym rzucił w przestrzeń:

– A ten nawet wie, jak się odmienia Perpetua! – i od tych słów zaczęło się właściwe życie.

Teraz myślę, że Profesorowi wcale nie chodziło o deklinację. Musiał usłyszeć ton, jakim nieznajomy chłopak wymawiał nazwę kroju. „Perpetua” zabrzmiało jak fragment melodii. Imię dla woltyżerki lub kota.

- - - - -

Pamięci Krzysztofa Jerominka