Półwysep fok
fot. Mariusz Partyka

23 minuty czytania

/ Ziemia

Półwysep fok

Karolina Iwaszkiewicz/Adam Pluszka

Poza sezonem miasto Hel jest opustoszałe. Budki, w których sprzedaje się pluszowe foki, egzotyczne muszle, zmiennobarwne pierścionki oraz magnesy i fajansowe kubki z seksistowskimi żartami, rozmontowane czekają za portem na lato

Jeszcze 6 minut czytania

Co robią pociągi, gdy zmienia się czas z letniego na zimowy? Karolina wyczytała, że zatrzymują się i odczekują godzinę. Wyobraziła sobie pociąg, który nagle o drugiej w nocy zatrzymuje się w szczerym polu i czeka, aż wybije czwarta, żeby przyjechać na stację zgodnie z rozkładem. W październiku 2012 roku postanowiliśmy to sprawdzić. Znaleźliśmy nocny pociąg do Gdańska, nastawiliśmy budziki i pojechaliśmy. Byliśmy dość podekscytowani. Ale o drugiej pociąg dalej jechał. Nie stanął pośrodku niczego. Dojechał spóźniony pół godziny do Bydgoszczy, tam postał kolejne pół godziny i ruszył dalej. Pomyśleliśmy wtedy, że to chyba jedyny dzień w roku, gdy pociągi docierają na miejsce punktualnie.

Od tamtej pory jeździmy na Hel prawie każdej wiosny i jesieni, poza sezonem. Zwykle zwijamy się do domu tuż przed majówką, gdy z miasta wypędza nas stukot młotków w rękach ludzi stawiających wiosenno-letnie atrakcje i budy z żarciem dla nadciągających tłumnie turystów albo w okolicach Zaduszek. Hel zawsze mnie fascynował – piaszczysta kosa, egzotyczny skrawek lądu między morzem a zatoką, który jeszcze w XVII wieku składał się z kilku drobnych wysepek.

Końcowy odcinek półwyspu przez wiele dekad był zmilitaryzowany. Nie minęło nawet dziesięć lat od zaślubin Polski z morzem w 1920 roku, gdy zakazano wznoszenia na tym terenie budynków cywilnych, ograniczono turystykę i rozpoczęto budowy wojskowe. W 1931 roku nieopodal portu rybackiego działał już port wojenny. Po 1945 niewiele się w tej kwestii zmieniło, za PRL Hel był w zasadzie miastem zamkniętym ‒ mogli go odwiedzać tylko Polacy, przez długi czas wyłącznie za przepustką, wjazdu broniły szlabany. Przy prowadzącej do Helu drodze do dziś stoją budynki zlikwidowanych w 1995 posterunków. Utworzony w połowie lat 30. XX wieku Rejon Umocniony Hel przestał istnieć dopiero w 2003 roku, a cypel stał się ogólnodostępny dopiero po tym, jak trzy lata później rozformowano stacjonującą w mieście 9. Flotyllę Obrony Wybrzeża. Pozostałe niepotrzebne już wojsku tereny zostały wystawione na sprzedaż, ale idzie to jakoś niemrawo; w letniskowym miasteczku wciąż straszą z każdym rokiem bardziej zapuszczone nieużytki z tablicami „Własność Agencji Mienia Wojskowego. Wstęp wzbroniony” i mroczne wojskowe pustostany.

Mapa z roku 1772Mapa z roku 1772

Ale poza sezonem właściwie całe miasto jest opustoszałe. Budki, w których sprzedaje się pluszowe foki, egzotyczne muszle, zmiennobarwne pierścionki oraz magnesy i fajansowe kubki z seksistowskimi żartami, rozmontowane czekają za portem na lato. Restauracje i bary świecą pustkami, część w ogóle nie działa. Drewniany jastrząb z czerwonymi żaróweczkami w oczach, wiszący głową w dół Żyd z pieniążkiem (niestety jest chyba we wszystkich – sprawdzaliśmy, rozważając bojkot konsumencki) i kolorowe rybki w podświetlanym akwarium z melancholijną zadumą patrzą na puste stoliki nakryte obrusami we wszechobecne kaszubskie kwiaty. O tym, że każdy z tych lokali jeszcze niedawno miał ogródek na całą szerokość chodnika lub będzie taki miał wkrótce, świadczą tylko kołki rozporowe widoczne gdzieniegdzie w kostce bauma, którą wyłożona jest główna ulica.

Spłowiałe od słońca reklamy w pozasezonowej scenerii opowiadają historie nieco inne, niż przewidywał pierwotny zamysł. Stojące tu i ówdzie puste przyczepy kempingowe, owinięte folią do przeprowadzek wielobarwne plastikowe konie, hipopotamy, łabędzie i koguty z zastygłego w bezruchu wesołego miasteczka oraz ręcznie nabazgrane lub wyklejone letrasetami szyldy informujące o wakacyjnych atrakcjach i usługach ‒ „Przejażdżki wozem opancerzonym od 17.00”, „Parawany 5 zł cały dzień”, „Regulamin labiryntu” ‒ sprawiają wrażenie pozostałości po jakiejś dopiero co upadłej cywilizacji. W zamontowanym przy wejściu do fokarium automacie do rozmieniania na drobne zbiera się piasek niesiony zimnym wiatrem od strony zatoki. Miasto Hel poza sezonem to idealne miejsce na urlop dla zmęczonych redaktorów i ich małomównych przyjaciół.

Hel, fot. Karolina Iwaszkiewicz

Jeździliśmy tam na różne sposoby: pospiesznymi, które ze względu na finanse zamieniliśmy na Polski Bus, który z powodów etycznych (łamanie praw pracowniczych i homofobia właściciela firmy) zamieniliśmy znów na pociągi i na kupowane z odpowiednim wyprzedzeniem bilety na pendolino (w strefie ciszy). Raz udało nam się popłynąć tramwajem wodnym z Gdyni, ostatnim w sezonie – zresztą do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy zbierze się właściwa liczba ludzi, żeby stateczek wyszedł z portu. Wspomnienie tej przeprawy jest najbardziej mgliste. Poprzedniego dnia przyjechaliśmy na festiwal teatralny do Bydgoszczy, żeby zobaczyć „Podróż zimową” Jelinek w reżyserii Kleczewskiej, potem, żeby nie zasnąć, piliśmy z przyjacielem whisky w pokoju hotelowym, nad ranem dotarliśmy taksówką na dworzec, a stamtąd przegrzanym osobowym dokołataliśmy się tuż po wschodzie słońca do Gdyni, ledwo żywi.

Krew i zwłoki

Miasto Hel poznawaliśmy powoli, z każdą wizytą odkrywaliśmy coś nowego i z każdą zmieniało się coś w naszym urlopowym planie zajęć. Na miejsce docieraliśmy zwykle wieczorem. Pierwsze kroki kierowaliśmy do portu rybackiego, żeby się zalogować, dotykając pomarańczowego koła ratunkowego w szklanej gablocie, i przywitać się z półdzikimi portowymi kotami. Za dnia wracaliśmy fotografować kutry – „Nie śmiejcie się z tego małego, to mój!”, zawołał do nas jeden z rybaków, kiedy na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się przy najmniejszym i najbardziej kolorowym ze wszystkich – i wiekowe malowidła naścienne nawołujące do przestrzegania zasad BHP.

Fot. Karolina Iwaszkiewicz

Port wojenny odkryliśmy dopiero wiosną 2015 roku. Przy bramie była niby tablica z zakazem wstępu, ale sama brama stała otworem, podobnie jak niepilnowane przez nikogo wojskowe magazyny, łaźnie, strzelnice i stołówki. To tu parę miesięcy później wydobyto na brzeg martwego wieloryba.

Fot. Karolina Iwaszkiewicz

Zawsze fascynowałam się wielorybami. Funkcjonują w zupełnie innej skali niż my. Niektóre są tak długowieczne, że przeżywają kolejne pokolenia badaczy. Porozumiewają się śpiewem o bardzo niskich częstotliwościach, choć istnieje też osobnik nazywany – romantycznie, choć prawdopodobnie niesłusznie – Najsamotniejszym Wielorybem na Świecie, który wydaje dużo wyższe dźwięki (wciąż jednak jest to bardzo niski bas) i który stał się inspiracją między innymi dla „Part of Me Apart From You” Colina Stetsona. Kiedy umrą na morzu, opadają na dno i dają początek całym ekosystemom. Gdy martwe znajdą się na lądzie, zwykle nieco zbijają ludzi z tropu, choć mogą im też dostarczyć wspólnototwórczego przeżycia, jak w filmie animowanym „Människorna och valen”.

W 2015 roku, pewnej sierpniowej soboty, przy plaży w Stegnie zauważono unoszące się nieopodal brzegu gigantyczne zwłoki. Jak się potem okazało, był to finwal – przedstawiciel drugiego co do wielkości gatunku na świecie. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej prawdopodobnie widziano go jeszcze żywego u wybrzeży Kłajpedy. Naukowcy postanowili odholować zwierzę na Hel i wieczorem zwłoki były już przycumowane w porcie wojennym. We wtorek przystąpiono do wyciągania ich na brzeg, ale pierwszy dźwig nie dał rady ‒ wieloryb miał ponad siedemnaście metrów długości i ważył dwadzieścia trzy tony, podołał mu dopiero dźwig stutonowy. Akcja –  relacjonowało TVN24 – była bardzo skomplikowana, bo w ciele nagromadziły się gazy, więc istniało ryzyko wybuchu. Sekcja zaczęła się jeszcze w nocy z wtorku na środę i trwała do czwartku. Samo serce finwala ważyło ponad sto kilogramów (badacze stwierdzili, że przypuszczalnie jest to największe serce w Polsce), a szkielet jest prawie tak duży jak otwarty we wrześniu 2015 roku Dom Morświna, gdzie ma trafić po wypreparowaniu. Dla tak wielkich zwierząt płytki, pełen statków i ubogi w zooplankton Bałtyk jest po prostu pułapką.

Pozostałe atrakcje wojskowo-historyczne, wszystkie te okopy, wieże, bunkry i stanowiska ogniowe udekorowane postrzępionymi flagami i obstawione głośnikami, z których sączą się żołnierskie piosenki, oraz tabliczkami ostrzegającymi na wszelki wypadek, że „krew i zwłoki są elementem ekspozycji”, dość długo mijaliśmy niewzruszeni ‒ aż do dnia, gdy w drodze z portu na cypel, w pobliżu stanowiska nr 4 27 BAS, zauważyliśmy kulejącego mężczyznę o wyglądzie emerytowanego wilka morskiego, który z trudem taszczył wiadro cuchnącego kocią szczyną piachu. W zamian za pomoc oprowadził nas po skromnej ekspozycji we wnętrzu betonowej podstawy działa, pokazując wystawione w wąskim korytarzyku zardzewiałe łuski nabojów i butwiejące płaszcze wojskowe wiszące na bezgłowych manekinach i opowiadając o obronie wybrzeża, tak niewyraźnie, że chwilami trudno było cokolwiek zrozumieć, i z takim zapałem, że wkrótce pomyśleliśmy, że już nigdy stamtąd nie wyjdziemy, zwłaszcza że zagradzał nam drogę. Ale bylibyśmy nawet wdzięczni za to niespodziewane oprowadzanie, bo facet umiał zbudować nastrój, tego mu nie można odmówić („A tamten las tam, paaanie… Tam po nocy nie chodź, tam wszędzie Niemcy w ziemi leżą. Pójdzie człowiek, potem się nie opędzi, już zawsze będą za nim chodzili”), gdyby na koniec nie przeskoczył do bieżącej polityki. „Wy z Warszawy? A na kogo głosujecie? Bo to PO ‒ oznajmił ‒ to same Żydy. Rozstrzelać i do pieca! Co? Jak nie? Hahaha! I do pieca!”. Rok później w porcie powitała nas ciężarówka z napisem „#RespectUs. During WW2 Poles saved over 100 000 Jews”.

W stronę Mewy

Jedną z dłuższych przechadzek brzegiem morza była ta, gdy postanowiliśmy pójść w stronę Mewy ‒ daczy prezydenta tuż przed Juratą. Chciałem zobaczyć to wysokie ogrodzenie, straże, lądowisko dla śmigłowca na wysuniętym w zatokę molo, pirsy i wypasione motorówki. Może nawet wzniesioną za kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego wieżę przypominającą latarnię morską, z salą kominkową na szczycie. Krótko mówiąc: kilkadziesiąt hektarów strzeżonej całodobowo helskiej rozpusty.

Żeby tam dotrzeć, trzeba przejść przez opuszczoną jednostkę wojskową, minąć oczyszczalnię ścieków i wyjść w miejscu, gdzie na płyciźnie leżą wraki okrętów ORP „Wicher II” i „Grom II”. Często można trafić tam na focze kupy. I masę kormoranów, biegusów, rybitw, nurogęsi, perkozów i mew, a wiosną zdarzają się przelotem kaczki lodówki. Zdarzają się też ptasiarze. Raz dzięki pewnemu małżeństwu zobaczyliśmy parę oharów. Z daleka i przez lornetkę. „No, za późno przyszliśmy, a on za wolno się czołga. No, nie upoluje sobie”. Wyjrzeliśmy zza wraku na skradającego się starszego pana z aparatem, uśmiechnęliśmy się i poszliśmy w stronę prezydenckiego przybytku.

Fot. Karolina Iwaszkiewicz, Adam PluszkaFot. Karolina Iwaszkiewicz

Plażą do ośrodka jest jakieś pięć kilometrów. Gadaliśmy, robiliśmy zdjęcia, podnosiliśmy z piasku różne rzeczy, podjadaliśmy bakalie, gapiliśmy się przez lornetkę, ale nie doszliśmy. Jakieś dwa kilometry przed ogrodzeniem skręciliśmy w las, żeby wrócić. Trafiliśmy wtedy na opuszczony ośrodek wypoczynkowy, jeden z kilku helskich ośrodków widm. Zapadające się domki letniskowe podobne do kiosków, przysypane igliwiem pozornie nieśmiertelne brdy, spróchniałe schodki, zapomniana infrastruktura w środku lasu.

Fot. Karolina Iwaszkiewicz, Adam PluszkaFot. Adam Pluszka

Dwa lata wcześniej obeszliśmy znajdujący się nieopodal opuszczony zagon wagonów kolejowych. Ośrodek urządzono w lesie, zamiast domków letniskowych na fragmentach torów postawiono wycofane z użytku wagony; byliśmy już tam raz, gdy na drzwiach wciąż wisiały kłódki, ale tym razem mogliśmy przejść się po zdewastowanych wagonach z wyłamanymi drzwiami. Pod butami chrzęściły drobinki z wybitych szyb i potłuczonej zastawy, w powietrzu unosił się zapach wilgoci i pleśni. Jeden kiszkowaty wagon na jedną rodzinę z dziećmi – dwa przedziały sypialne (rodzice i do trójki dzieci), kuchnia i łazienka. W kilku kuchniach udało nam się znaleźć trochę ocalałych talerzy i talerzyków z logotypem PKP.

Fot. Mariusz PartykaFot. Mariusz Partyka

Ślady upadłej ludzkości

Ale nasza stała marszruta prowadzi w drugą stronę, od portu do cypla, obok feralnego stanowiska ogniowego nr 4 27 BAS i na kładkę wybudowaną w ramach ukończonego w 2015 roku projektu „Rewitalizacja szaty roślinnej i wydmowej siedlisk przyrodniczych Cypla Helskiego”, żeby letnicy nie łazili po wydmach. Bo choć militaryzacja Helu przez wiele lat skutecznie ograniczała antropopresję, to kiedy cypel udostępniono turystom, ci dosłownie go zadeptali. W ramach projektu uprzątnięto dziesięć hektarów wydm, wybudowano kładki z tablicami dydaktyczno-informacyjnymi, część terenu ogrodzono, usunięto inwazyjne dzikie róże i posadzono słuszne nadmorskie trawy (próbowałam nawet wysiać takie na balkonie, ale nie wyszło; tak samo jak nigdy nie udało nam się zrobić w domu takiego piwa z wiśniami, jakie serwują w najczęściej przez nas odwiedzanej helskiej restauracji).

Tablica informacyjna

Potem jest już plaża, także ukształtowana po części ludzkim wysiłkiem – wiosenne i jesienne sztormy regularnie podgryzają półwysep, więc co jakiś czas trzeba dosypywać piasku. No i plaża jest najlepsza – jak okiem sięgnąć, nic tylko płowe wydmowe trawy, jasny piasek, niebo i morze. Zapach soli, szum wiatru, łoskot fal, pustka. Żeby złapać się czegoś utrzymanego w bardziej ludzkich wymiarach, dużą część spacerów spędzamy z pochylonymi głowami ‒ szukamy. Zawsze znajdujemy coś innego. Raz są to wyszlifowane przez morze szkiełka i kamyki, innym razem drewno i kości, jeszcze innym martwe trzmiele, wreszcie ‒ śmieci.

Na tym jasnym piasku, w ostrym nadmorskim słońcu albo rozproszonym świetle odbitym od chmur i wody śmieci są tak fotogeniczne, że skompletowałam już wielki zbiór zdjęć. Jaskrawe i spłowiałe, całe lub w częściach, wciąż zdatne do użytku albo zniszczone, opróżnione, zgniecione, wyrzucone, zgubione albo porwane przez wiatr ‒ wytworzone przez ludzi rzeczy w tym plażowym przestworze nabierają jakiejś ostatecznej melancholii: to już nie ślady upadłej cywilizacji, tylko upadłej ludzkości. A my, rozumiecie, smagani słonym wiatrem, z przytroczonymi do pasków foliowymi workami, wspierając się na wygładzonych przez morską wodę kijach, przemierzamy te postapokaliptyczne pustkowia, szukając przedmiotów, które mogłyby nam ułatwić przetrwanie, i przy okazji po tej ludzkości sprzątamy.

Fot. Karolina Iwaszkiewicz, Adam PluszkaFot. Karolina Iwaszkiewicz

Niestety rozmiary problemu znacznie wykraczają poza to, co można zobaczyć i sprzątnąć, spacerując wzdłuż brzegu. Bałtyk, ze względu na to, że jest prawie zamknięty, to jedno z najbardziej zanieczyszczonych mórz na świecie. W dodatku na jego dnie leżą setki wraków (w samej Zatoce Gdańskiej około stu) i dziesiątki tysięcy ton niemieckiej amunicji i broni chemicznej z czasów II wojny światowej. Paliwo z zatopionego w 1943 roku okrętu szpitalnego „Stuttgart” już wydostało się do Zatoki Puckiej ‒ wokół wraku powstała mierząca kilkaset metrów kwadratowych strefa całkowicie pozbawiona życia, stężenia szkodliwych substancji w wodzie tysiące razy przekraczają normy. Zawierające co najmniej półtora miliona litrów paliwa zbiorniki tankowca „Franken”, leżącego na dnie w pobliżu Helu, mogą się rozszczelnić w każdej chwili.

Broń chemiczna regularnie trafia na plaże i do rybackich sieci. W latach 50. XX wieku ponad setka dzieci uległa poparzeniu iperytem znalezionym w Darłówku, czworo z nich straciło wzrok. W latach 90. poparzyli się rybacy, którzy w okolicach Władysławowa wyłowili bombę iperytową. W 2012 roku trzynaście kilometrów plaży między Ustką a Łebą zostało skażone białym fosforem. Te pojemniki z trującymi substancjami, które wciąż zalegają na dnie morza, kiedyś w końcu skorodują ‒ a szacuje się, jak podaje NIK, że jedna szósta tego, co w nich jest, mogłaby na sto lat zabić całe życie w Bałtyku.

Mapa zrzutu broniMapa zrzutu broni

Płacz podtapianych dzieci

Nie doszliśmy do Mewy, bo mieliśmy pomóc przy fokach. Od pierwszej wizyty w Helu codziennie (czasem kilka razy dziennie) odwiedzaliśmy fokarium, czyli placówkę Stacji Morskiej Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego (od 2016 roku noszącą imię swojego założyciela i kierownika profesora Krzysztofa Skóry, tego samego, dzięki któremu na cyplu można podziwiać wydmy z płowymi trawami, a nie luksusowe hotele ze spa). Nauczyliśmy się rozpoznawać Bubasa i Foka, i prawie rozróżniać Undę, Anię, Ewę i Agatę. Z początku czytaliśmy ulotki, żeby dowiedzieć się o stadzie Bubasa, o pochodzeniu fok rezydentek, o Krystynie, która zatruła się metalami ciężkimi – podczas sekcji zwłok w jej żołądku znaleziono ponad sześćset monet, które turyści rzucali do basenu „na szczęście”.

Przychodziliśmy w porze karmienia i przyglądaliśmy się, jak pracownicy prowadzą trening i wymyślają co roku nowe zabawy, ponieważ – czego dowiedzieliśmy się, kiedy zaczęliśmy zagadywać panie z znajdującego się na terenie fokarium muzeum – foki się nudzą i lubią wyzwania. Panie opowiadały o celach fokarium – o odtworzeniu kolonii foki szarej w wodach Bałtyku, o tym, że pierwszy miot w 1992 roku dostał imiona na A, a każdy kolejny na kolejne litery alfabetu (po dwudziestu sześciu latach projekt się zakończył, łącznie wypuszczono czterdzieści siedem sztuk, a ostatnie foczki, na literę R, trafiły do Zatoki Gdańskiej w 2018 roku). O tym, że ojcem wszystkich młodych od lat jest Bubas i że to nie on odgania Foka od dziewczyn, ale one same ukrócają jego amory. Że można śledzić podróże młodych fok, bo przed wypuszczeniem przyczepia im się nadajniki, które odpadają podczas linienia. Że liczebność populacji foki szarej w Polsce wynosi dziś jakieś trzydzieści procent tej sprzed stu lat; powody są różne: intensywne polowania do połowy XX wieku, zanieczyszczenie środowiska, kurczenie się siedlisk w wyniku intensywnego rozwoju turystyki czy przypadkowe zaplątanie się w sieci. Co roku w sieciach bałtyckich rybaków ginie około ośmiuset fok.

Znak WWF

W końcu byliśmy już tak doskonale wyedukowani, że czasem poprawiałem obcych ludzi zwiedzających fokarium, gdy bez sensu odpowiadali dzieciom na pytania typu: „Czy foka to ryba?”.

Fokarium z zewnątrz / fot. Karolina Iwaszkiewicz, Adam PluszkaFokarium z zewnątrz / fot. Karolina Iwaszkiewicz

Wy też możecie pomóc fokom. Pieniądze stacja przeznacza na potrzeby związane z wyposażeniem ośrodka w sprzęt do transportu zwierząt i opieki nad nimi, pokarm, lekarstwa oraz środki higieniczne: ratujemyzwierzaki.pl/fokarium
Możecie też zapisać się na wolontariat w fokarium i mieszkać w tym czasie na terenie Stacji Morskiej. Fokarium przyjmuje latem oraz wiosną i jesienią. Wystarczy się zgłosić

I nic by się nie zmieniło, gdyby wiosną 2018 roku nie napisał do nas Mikołaj Golachowski, że w fokarium pracuje jego kolega i że jeśli chcemy zwiedzić je od zaplecza, Tomek czeka na telefon. Tak poznaliśmy Paulinę i Kapitana Przygodę. Zajrzeliśmy do fokarium jeszcze tego samego wieczora, bo Tomek powiedział, że będziemy mogli popatrzeć, jak przenoszą dwójkę dzieci rezydentek do małego basenu, żeby nauczyły się pływać i łowić ryby. „Skoro już tu jesteście, to może pomożecie je przenieść, co?”, zapytał. A jako że nie chcieliśmy pałętać się po fokarium bez sensu, zapytaliśmy, czy możemy jeszcze w czymś pomóc. I tak się zaczęło.

Stacja oprócz restytucji zajmuje się także rehabilitacją dzikich fok zgarnianych przez Błękitny Patrol z plaż lub przybrzeżnych chaszczy. Trafiają tam młode foki, ranne, wycieńczone, chore albo porzucone przez matki (na przykład z winy człowieka, który je odstraszył). Tamtej wiosny na rehabilitacji było jakieś trzydzieści młodych. Każda foczka dostaje imię, zwykle od miejsca, w którym została znaleziona, a tym, które trafią do przedszkola (mają wspólny boks), maluje się na grzbietach różnokolorowe kropki, żeby się nie pomyliły. Trwa to wszystko, aż przybiorą na wadze i w większych basenach nauczą się łowić żywe ryby. A potem wracają do Bałtyku. Przez lata udało się w ten sposób uratować sto siedemdziesiąt sześć dzikich fok znalezionych na polskich plażach. Większość to foki szare, ale były wśród nich także pospolite i obrączkowane.


Pierwszego roku nasza praca polegała na zmywaniu misek po śledziach, którymi karmiono młode foki z interwencji, na myciu kielichów blenderów, w których opiekunowie robili śledziankę dla tych szczeniaków, które trzeba było karmić przez rurkę, na myciu rur i stumililitrowych strzykaw do wpychania śledzianki, na myciu podłóg i wszystkiego, co dało się umyć. Raz poszedłem też z mopem na zaplecze, żeby znaleźć źródło szarych płatków, które ścieliły się po podłodze i przyklejały do kafelków. W końcu Paulina wyjaśniła, że to ukruszone płetwy śledzi wyjmowanych z zamrażarek. Przy okazji pokazała nam słój z mózgiem morświna, którego zwłoki znaleziono jakiś czas wcześniej na plaży, i dodała: „Mamy też zamrożonego morświna w całości. Jeżeli foki i morświny są w takim stanie, że da się przeprowadzić porządną sekcję z pobraniem narządów i tkanek do wszystkich badań, to przechowujemy całe ciała”. Podczas naszej godziny na zmywakach opiekunowie siedzieli w kanciapie obok i uzupełniali dokumentację pacjentów. Ale nie tkwiliśmy tylko przy zlewach. Przed robotą i po niej mogliśmy podglądać, jak Paulina i Tomek karmią młode foki, słuchać szczenięcego zawodzenia, które momentami do złudzenia przypomina płacz podtapianego dziecka, i zwiedzić zaplecze z dużymi zlewozmywakami pełnymi tających śledzi, które oglądaliśmy dotąd wyłącznie przez szybę od strony muzeum. Nagle znaleźliśmy się po drugiej stronie.

Fokarium od środka / fot. Karolina Iwaszkiewicz, Adam PluszkaFokarium od środka / fot. Adam Pluszka

Wiosną kolejnego roku awansowaliśmy i zaczęliśmy pomagać przy fokach. Mieliśmy wprawdzie przyjechać także w lutym i pomóc przy wartach przed ekranami monitoringu, żeby w razie czego alarmować, że rezydentki zaczęły rodzić, ale nie daliśmy rady i zjawiliśmy się dopiero pod koniec kwietnia. Nasza robota polegała na asystowaniu podczas wyjmowania fok z boksów, czyli wkładania ich do wiklinowych koszy i przenoszenia do baseników. Potem, gdy one w basenach jadły, szorowaliśmy boksy z kup i sików, dokładnie spłukiwaliśmy, po czym pomagaliśmy wyławiać foki koszami i wpuszczać z powrotem do boksów. Na koniec wylewaliśmy wodę z baseników, płukaliśmy je, szorowaliśmy i napełnialiśmy wodą na kolejne czyszczenio-karmienie.

Choć kusiło, Wioleta, opiekunka medyczna fok, prosiła, żeby do nich nie mówić i nie patrzeć im za długo w oczy. „Nie powinny uważać ludzi za przyjaciół ani się do nich przyzwyczajać, bo źle skończą na wolności”, wyjaśniła. Więc chłonęliśmy ich pieskowatość ukradkiem, zdjęcia robiliśmy rzadko, a przed głaskaniem powstrzymywał nas zdrowy rozsądek i widok ostrych jak szpilki zębów. „Rany po takim kłapnięciu nie chcą się goić, taką mają florę bakteryjną w pyskach”, rzuciła kiedyś Paulina.


Jesienią 2019 roku zaszliśmy do fokarium spytać, czy można w czymś pomóc. Paulina pokazała nam nowe, robione na zamówienie boksy dla szczeniąt. „Bardzo zmyślne”, przyznaliśmy. „No nie? Jak przyjedziecie wiosną, będzie znacznie mniej roboty”, powiedziała. Miał z nami przyjechać nasz przyjaciel Mariuszek, który liczył na to, że przy okazji uda mu się zrobić fotoreportaż z fokarium na zaliczenie semestru.

Ale wybuchła pandemia i po raz pierwszy od ośmiu lat nie pojechaliśmy na Hel.