Rozmiar 38
materiały promocyjne

13 minut czytania

/ Teatr

Rozmiar 38

Marta Zdanowska

W monodramie Anny Gryszkówny o Ginczance wojenna groza wkrada się powoli, drobnymi krokami, w tanecznym rytmie. Jest jak niesprawiedliwość, która czeka tuż za rogiem

Jeszcze 3 minuty czytania

Zwariowana, inteligentna, dowcipna, z ogromnym apetytem na życie. Ale też niepewna siebie, raczej udająca odwagę niż odważna, rozżalona losem, który wybrała dla niej historia. Pozytyw i negatyw tego samego zdjęcia. Takim sposobem historię Zuzanny Ginczanki opowiadają Piotr Rowicki i Anna Gryszkówna w monodramie „Ginczanka. Przepis na prostotę życia”, koprodukcji Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru na Plaży (Sopot). Gościnny pokaz spektaklu „Ginczanka” rozpoczął łódzki sezon teatralny na Festiwalu Łódź Czterech Kultur. I warto było czekać na to otwarcie, bo grająca Ginczankę Agnieszka Przepiórska chwyta widza za gardło interpretacją życia poetki. Aktorka przechodzi od awersu do rewersu niemal niedostrzegalnie, bo w życiu poetki wielka radość zapowiada znacznie od niej większy smutek.

„Brukom ulic się dziwić przez okna, liczyć wrony i łykać dzisiejszość” – to pierwszy wers wiersza „Przepis na prostotę życia” Ginczanki, z którego autorzy spektaklu zaczerpnęli tytuł. Świadomie piszę „autorzy”, bo to ten przypadek, w którym autor tekstu i reżyserka tworzą idealną symbiozę, co zdarza się naprawdę rzadko. Monodram w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej nie miał szczęścia. Krakowska premiera „Ginczanki” odbyła się w marcu, a kilka dni później cały świat, a wraz z nim teatr, zamknął się na cztery spusty, umykając przed epidemią COVID-19.

 „Ginczanka. Przepis na prostotę życia” „Ginczanka. Przepis na prostotę życia”, reż. Anna Gryszkówna. Teatr Łaźnia Nowa, Teatr na Plaży, premiera 6 marca 2020, pokaz: Festiwal Łódź Czterech Kultur, 4 września 2020  Gdy oglądamy spektakl pół roku później, z widowni wypełnionej w połowie, w maskach na twarzy, zostawiając na wszelki wypadek swoje dane kontaktowe w teatrze, skojarzenie narzuca się mimo woli. Klaustrofobia i lęk, które towarzyszyły pierwszej fazie epidemii, są jak zamazane, wyblakłe odbicie kilku lat strachu Ginczanki. Tyle tylko, że znacznie potworniejszego strachu, bo przerażenia ludźmi. Ostatni rok życia poetka spędziła w zamkniętym pokoju w Krakowie przy Mikołajskiej 26, nie wychodząc z domu, bo ormiańskie papiery były zbyt słabe, żeby legitymować się nimi na obwieszonych swastykami ulicach. Zwłaszcza gdy było się „Królową Złego Wyglądu”. Rachelą z „Wesela”. Zuzanną Poliną Gincburg znaną jako Zuzanna Ginczanka. W czasach, gdy każdy napotkany przechodzień mógł donieść, klaustrofobiczny pokój zapewniał poetce pozory bezpieczeństwa, choć nie ocalił jej życia.

W spektakl Gryszkówny wojenna groza wkrada się jednak powoli, drobnymi krokami, w tanecznym rytmie. Jest jak niesprawiedliwość, która czeka tuż za rogiem. Bo przede wszystkim to spektakl o żywiole, łapczywej młodości, która jak każda młodość chce iść przed siebie i zdobywać, nie licząc się z nikim i z niczym. Mnóstwo tu energii, pasji, cielesności (zarówno fizycznej radości ze sprawności ciała, jak i ciemnej, erotycznej niespodzianki). A przede wszystkim jest poezja postrzegana jako projekt na życie: pisanie i publikowanie, co wcale nie było aż tak oczywiste w przypadku kobiet autorek w dwudziestoleciu międzywojennym.

W monodramie „Ginczanka” udały się autorowi tekstu, Piotrowi Rowickiemu, trzy arcytrudne zadania. Po pierwsze: uwolnienie Ginczanki z polskiego rekwizytorium historycznego, w którym od lat odgrywa rolę zamordowanej pięknej Żydówki, autorki wiersza „Non omnis moriar”, inspirowanego „Testamentem moim” Słowackiego, w którym podaje nazwisko swojej gospodyni denuncjatorki – Zofii Chominowej. Po drugie: przywrócenie poetce lekkości, humoru, a nawet złośliwości, których sporo w jej tekstach. Po trzecie wreszcie: pokazanie, jak antysemityzm i seksizm szły ręka w rękę wśród polskiej inteligencji w II Rzeczpospolitej. Niesłychanie trudna triada!

W życiu Zuzanny Ginczanki z garnizonowego miasteczka Równe Wołyńskie, gdzieś na kresach II Rzeczpospolitej, jak w soczewce odbijają się podziały społeczne i etniczne przedwojnia. Wychowywana przez dziadków zasymilowana Żydówka, w której domu mówiło się po rosyjsku, wybrała polskie gimnazjum i pisała poezję po polsku. A pisała na tyle dobrze, że jako 17-latka zadebiutowała w „Wiadomościach Literackich” wierszem „Gramatyka”. Jej protektorem był Julian Tuwim. Stała się gwiazdą na literackiej ściance w Ziemiańskiej, ulubienicą Gombrowicza przy stoliku w Zodiaku. Ale gdy publikowała już w warszawskich „Szpilkach”, prawicowcy poświęcili jej osobny paszkwil: „Pełni wyrozumiałości dla młodziutkiej poetki, zapytujemy ją uprzejmie, czy godzi się, aby sympatyczne dziewczę z modrzewiowego dworku, którego tatuś, o ile nam wiadomo, zasłużony Fajwel Gincburg, przebywa w czerwonej Hiszpanii, mamusia Cywia Gincburg w czerwonej Rosji, a babcia Pesa Gincburg w dalekim Równem czy Kowlu, czy godzi się w tych warunkach wstydzić dźwięcznego, rodowego nazwiska na rzecz jakiejś tam... Ginczanki? Wiadomo, że goje i tak nie poznają się na «wierszach» koleżanki Ginczanki, ani jej sentymencie do sarmackości, tak pięknie uwypuklonym w zmodyfikowanym nazwisku”. Nie trzeba chyba dodawać, że tak wyklucza się ze wspólnoty języka i przynależności do kultury. Tak wyciska się piętno.

Piękno i piętno powracają na scenie nieustannie. Agnieszka Przepiórska jest wizualnym negatywem orientalnej urody Ginczanki. Z jasnymi włosami, niebieskimi oczami, rozświetloną skórą, w kremowej sukience stanowi nie tylko jej estetyczne przeciwieństwo, wszystkie możliwe „co by było gdyby?”, ale też symbol tej drugiej, słowiańskiej strony. Ojczyzny-Polszczyzny, która wprawdzie przyjmie Zuzannę jak egzotyczny piękny kwiat, ale bezwarunkowo jej akceptować nie zamierza. „Będę polską poetką. Włosy zbledną, skóra też. Wyjadę do Warszawy” – Ginczanka Przepiórskiej bez reszty wierzy, że trzeba tylko chcieć, a na pewno się uda. W kilkanaście minut później, po zetknięciu z numerus clausus dla Żydów i gettem ławkowym na uniwersytecie, sugestywnie zagranym przez przewrócenie taboretu i wyciągnięcie za kołnierz z sali akademickiej, powie ze smutkiem: „Kupiłam walizkę z napisem «Żydzi na Madagaskar». To upiorna dość zabawa. (…) Czekałam na miłość, ale nie przychodziła. Chciałam być polską poetką, wydałam jeden tomik (…). Zapukała do mnie historia. Idzie wojna. Miłość. Stop. Życie. Stop”.

Te skrajne, choć oszczędnie zagrane emocje są siłą Agnieszki Przepiórskiej: 70 minut na scenie to rollercoaster 27-letniego życia, zakończonego tragiczną śmiercią. Od rozmarzonej dziewczynki, przez buńczuczną nastolatkę, do zaszczutej kobiety. Życie dawkuje rozczarowanie małymi kroplami, a Agnieszka Przepiórska potrafi to zagrać. Minimalizm, zatrzymanie się w pół kroku i w pół gestu, zasugerowanie szczegółem stanu emocjonalnego – to jej silne strony. Ginczanka Przepiórskiej ma w sobie coś uniwersalnego, rozdzierającego, rozpaczliwą niesprawiedliwość losu, który przypadł w udziale wszystkim tym młodym, zdolnym, żyjącym w złym czasie i na złych papierach. Królowym złego wyglądu. To drugie dno silnie wybrzmiewa zwłaszcza w Łodzi, na festiwalu organizowanym przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, instytucję, która od lat zajmuje się obchodami likwidacji Litzmannstadt Ghetto. Obok Ginczanki można postawić Melanię Fogelbaum – młodą, kompletnie zapomnianą poetkę z Łodzi. 33 lata. Ostatni adres: KL Auschwitz.

Minimalizm monodramu „Ginczanka” budowany jest wielowarstwowo. To także niemal niewidoczna scenografia Anny Marii Karczmarskiej oraz reżyseria światła Mateusza Gierca (reżyserzy światła to najbardziej niedoceniani i niewidoczni w polskim teatrze twórcy). Ta asceza ma znaczenie. Scena została zaaranżowana na pracownię fotograficzną, której punktem centralnym jest ekran, przywołujący archiwalne zdjęcia Ginczanki – te najbardziej znane: na korcie tenisowym z rakietą, na plaży, na dansingu. Czasem migną zdjęcia z epoki, na których przy stoliku restauracyjnym niepokojąco majaczy swastyka. Scenografia to lampa do zdjęć, stołek, który może udawać basen albo stół, walizka. Ekran może stać się miejscem rozstrzelania, posłużyć za ściankę zdjęciową w kawiarni Ziemiańska, na której Ginczanka błyszczy jak współczesna celebrytka. 

materiały promocyjnemateriały promocyjne

Nie brakuje w spektaklu Anny Gryszkówny momentów ironicznych i zabawnych. Jak wtedy, gdy świadoma swojej urody i wdzięku Zuzanna daje do czytania mężczyznom z publiczności lekko grafomańskie teksty pisane przez adoratora. Złośliwość zderzona z sentymentem. „Przez kolejnych 40 lat pisał wiersze. Głównie o mnie – mówi Ginczanka o Józefie Łobodowskim. – No, Józek, cieszę się, że cię inspiruję, naprawdę”. Zawsze jednak taka scena ma swój emocjonalny kontrapunkt. Tym razem będzie to spotkanie z Mieczysławem Grydzewskim, naczelnym „Wiadomości Literackich”, sam na sam w redakcji na Złotej. Z rozmowy o tekstach Grydzewski szybko przechodzi do obleśnego molestowania. Aktorka sztywnieje na scenie. W latach 30. takie zachowania są na porządku dziennym (jak zresztą i dzisiaj). Trudno w tym świecie pisać i niełatwo żyć, jeśli jest się kobietą. Trzeba te zachowania poddać interioryzacji albo przyzwyczaić się, bo nie ma innego wyjścia. Drugą stronę dobrze pokazuje wyimaginowana (?) rozmowa Zuzanny z policjantem i jego stanowcze: „Nie ma w Warszawie gwałtów. Tam u was, na Wołyniu, to może”. 

Natychmiast przychodzą tu na myśl kompromitujące słowa profesora Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, sławy medycyny sądowej przedwojnia, utrwalone w jego „Zarysie medycyny sądowej” dla studentów: „Czy mężczyzna o średniej sile będzie mógł zgwałcić kobietę, o ile ona chce się obronić? Wydaje nam się mało prawdopodobna możliwość takiego zgwałcenia”. Grzywo-Dąbrowski był biegłym sądowym w przypadkach przestępstw seksualnych w Warszawie, być może dlatego stolica pozostawała twierdzą wolną od gwałtów. Teoretycznie.

Gryszkówna bardzo subtelnie pokazuje zderzenie witalności i pasji poetyckiej Ginczanki z czasem, który ją ograniczał, i ludźmi, którzy widzieli w niej albo prowincjonalną gęś, albo ładną Żydóweczkę. Z każdej z tych konfrontacji Zuzanna wychodzi poobijana, choć usiłuje nie dać tego po sobie poznać. „Ja będę pisać, co mi się podoba! Ja, Ja, Ja!” – krzyczy Ginczanka w spektaklu Gryszkówny, biegnąc po scenie, ale widz już wie, że to nie będzie tak proste jak egotyczne „ja” Gombrowicza. Nie ta płeć, nie ta rasa, nie ten czas.

„Z roku na rok bardziej przegrani, bardziej pijani i bardziej zrozpaczeni. Aż przyszła wojna” – pisze Gombrowicz. Trudno lepiej podsumować życie cyganerii dwudziestolecia międzywojennego, artystów, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, że żyją w czasie pożyczonym. Dlatego to Gombrowicz powinien nas wprowadzić w ciemny czas życia Ginczanki, jej ukrywanie się i zadenuncjowanie we Lwowie, a potem aresztowanie w Krakowie. Ginczanka/Przepiórska gra w przetrwanie, bawi się w przeżycie jak w chowanego: w wannie, za szafą, we własnych myślach. Upiorna to zabawa. Jak pisze w najsmutniejszym chyba ze swoich wierszy, „Przyszło dziś do mnie dzieciństwo”: „każda godzina życia miała ciężki zamek,/ a każdy dzień miał swą niedomkniętą zawiłość/ zgubiły się gdzieś pęki/ czarodziejskich kluczy, na których gwizdałam naiwne piosenki”. W czasie pogromów we Lwowie Zuzanna oszukuje się jak dziecko: „To chyba jakieś dzikie zwierzęta poprzebierały się za ludzi. (...) Suk, Stuk. To nie pałka na czyjejś głowie, to ktoś stuka obcasami o bruk”. Do samego końca chce wierzyć, że się uda, trzeba mieć jedynie trochę szczęścia, bo „tylko szczęście jest prawdziwym życiem”. I do samego końca, aresztowana przez gestapo i osadzona w więzieniu na Montelupich, będzie powtarzać: „Nazywam się Marysia Danilewicz. Jestem Ormianką”.

Podobno końca nigdy nie opowiada się samemu, ktoś robi to za nas. I chyba dlatego zakończenie monodramu „Ginczanka. Przepis na prostotę życia” Anny Gryszkówny jest tak przejmujące. Niemiecki żołnierz nie znał się na poezji, a poetce zabrakło szczęścia. Nie będzie alternatywnego rozwiązania. Ginczanka/Przepiórska staje przed publicznością po raz ostatni: „Tak bardzo chce mi się żyć. Zjeść jabłko, wytępić wszy, związać włosy. I przydałyby mi się buty na wiosnę. Rozmiar 38”. A potem przypomina jeszcze raz o butach. „Pamiętacie rozmiar?” – pyta widownię. Publiczność odpowiada: „38”.

Hitlerowcy zastrzelili ją prawdopodobnie 5 maja 1944 roku, choć data nie jest do końca pewna. Jak wiele innych szczegółów z życia Zuzanny Ginczanki. Bo nie dowiemy się już, czy jedno oko miała naprawdę zielone, a drugie niebieskie, czy, jak twierdzi Jan Kott, wręcz przeciwnie – jedno było czarne, a drugie piwne. Czarno-białe zdjęcia tego nie pokazują. Ale czy to ważne? Jedyne, co z pewnością można stwierdzić, to to, że Anna Gryszkówna i Piotr Rowicki w zaskakująco lekki sposób stworzyli spektakl przemyślany, wzruszający, momentami dowcipny, intensywny jak krótkie życie i dobra poezja. A Agnieszka Przepiórska zagrała Ginczankę tak, jakby znała ją naprawdę, a nie tylko spotykała w snach, o czym wspomina w programie spektaklu. Może z przymrużeniem oka, ale na pewno szczerze.