Chociaż jego fryzura nie jest tak ikoniczna jak fryzura Davida Lyncha, nie można odmówić jej własnego sznytu. Chmura brązowych kędziorów, przypominająca mózg, który rozsadził czaszkę i zaczął rosnąć na zewnątrz, obrzydliwy, imponujący i fascynujący. Wszak Charlie Kaufman jest geniuszem, a przynajmniej kimś, wobec kogo użycie tego określenia nie wydaje się skandaliczną przesadą: wizjonerem, oryginałem i erudytą; ponadprzeciętnym scenarzystą i utalentowanym reżyserem; od niedawna także prozaikiem, autorem sążnistej i bezpardonowo przeszarżowanej powieści „Antkind”. Na zdjęciach z ostatnich lat mózgowej fryzurze towarzyszą okulary i broda, które, powiedzmy to otwarcie, wyglądają podejrzanie sztucznie, niczym kamuflaż z komedii szpiegowskiej. Jednak to właśnie one czynią kompletnym wizerunek Kaufmana jako myślącego na pełnych obrotach twórcy dzieł dla zaawansowanych odbiorców. W takim wydaniu mógłby zostać uwieczniony w ścianie góry Rushmore. Obok głów amerykańskich prezydentów jego kamienna podobizna wyglądałaby zarazem dziwnie i dziwnie adekwatnie.
W „Adaptacji”, filmie Spike’a Jonze’a według scenariusza Kaufmana, centralną postacią jest nasz tytan we własnej osobie. Sfikcjonalizowany Charlie to godne politowania indywiduum: nieatrakcyjny facet w średnim wieku, roztrzęsiony nerd bez obycia z kobietami, do tego autor dotknięty pisarską blokadą. Jego włosy są wymownie przetrzebione przez łysienie. Bycie kimś takim to żadna frajda, nie to co bycie Johnem Malkovichem. W „Być jak John Malkovich”, innym filmie Kaufmana i Jonze’a, tajemniczy tunel w biurowcu okazuje się portalem do głowy tytułowego aktora, pozwalającym na kilka chwil wcielić się w spełnionego artystę i idola. Kiedy sam Malkovich przechodzi przez portal, trafia do koszmarnego uniwersum zaludnionego przez swoje sobowtóry, które porozumiewają się w języku złożonym wyłącznie z jednego słowa: Malkovich. Malkovich, Malkovich, Malkovich. Malkovich podniesiony do potęgi entej. A co, gdyby istniał tunel prowadzący do głowy nieszczęsnego Charliego i gdyby Charlie postanowił w niego wejść? Facet mógłby nie przeżyć tak potężnej dawki kompleksów.
*
W internecie zamieszczone jest nagranie wykładu o scenariopisarstwie, który Kaufman wygłosił na zaproszenie BAFTA. Przemówienie jest autorefleksyjne i bardziej eseistyczne niż instruktażowe. Jeśli twórca „Adaptacji” doradza coś konkretnego, to przede wszystkim to, aby być wiernym własnemu „ja” i szczerym, wbrew systemowym naciskom i prywatnym obawom. Przywołuje słowa E.E. Cummingsa o tym, że pozostawanie sobą w świecie, który wciąż usiłuje nas zmienić, jest najcięższą walką, jaką możemy toczyć. Mówiąc do publiczności, wyraźnie zmaga się z okropnym zdenerwowaniem, do czego zresztą raz po raz się przyznaje; efekt jest poruszający. Z wykładem koresponduje wypowiedź Jonze’a na temat Kaufmana, którą cytuje Jon Mooallem w artykule opublikowanym przez „The New York Times Magazine”. Reżyser kreśli ryzykowną paralelę między nim a maniakalnym raperem Kanye Westem: „To nie tak, że Kanye nie przejmuje się tym, co inni o nim myślą. Cierpi, kiedy jest nierozumiany, tak jak każdy. Ale nie potrafi nie być sobą. Nie ma w tej kwestii wyboru. I wydaje mi się, że z Charliem jest tak samo”. Zapewne dla niektórych ludzi walka ze światem stanowi jedyną dostępną opcję.
Jakkolwiek nieśmiało zachowuje się w sytuacjach publicznych, Kaufman jest artystą o silnej i jaskrawej osobowości, oskarżanym przez wielu o pretensjonalność. Pięć pełnych metraży zrealizowanych w oparciu o jego scenariusze przez trzech różnych reżyserów tworzy zaskakująco spójny zestaw: dwa wspomniane filmy Jonze’a, „Wojna plemników” i „Zakochany bez pamięci” Michela Gondry’ego, „Niebezpieczny umysł” George’a Clooneya; nie odstaje nawet ten ostatni, mimo że Clooney podobno sprzeniewierzył się tekstowi wyjściowemu. „Kaufman” to odrębna konwencja, wciąż poszerzana, ale posiadająca stałe centrum. Jej podstawowymi składnikami pozostają komedia, dramat i szaleństwo. Kolejne dzieła są doprawionymi gorzkim humorem opowieściami o egzystencjalnych bolączkach i agoniach, które skonstruowano wokół rozmaitych odjechanych konceptów. Z życia w abstrakcję i z powrotem w życie. Kręta i nie najłatwiejsza ścieżka.
Metodę Kaufmana świetnie ilustruje „Zakochany bez pamięci”. W największym skrócie jest to historia rozstania. Joel i Clementine byli fajną parą, ale ich związek miał termin ważności, po którym zaczęły się pretensje i niechęć granicząca z pogardą. W skądinąd zwyczajnym świecie filmu funkcjonuje firma zajmująca się usuwaniem wspomnień, co stanowi zbawienną usługę dla świeżo upieczonych singli. Za sprawą wątku amnezji na życzenie akcja ulega efektownemu zapętleniu, układa się w paradoksalnie romantyczną przypowieść o ludziach, którzy rozstają się, aby później zakochać się w sobie na nowo. Ponadto ów element rodem z prozy Philipa K. Dicka służy za pretekst do wybrania się w podróż do środka umysłu i przyjrzenia się jego działaniu. Wewnętrzna, psychiczna sfera, jednocześnie rozległa i ciasna, to jedna z naczelnych fascynacji Kaufmana.
*
„Dla mnie film ten jest próbą, wciąż bardzo toporną i bardzo prymitywną, zbliżenia się do złożoności myśli, do procesu myślenia” – tak Alain Resnais scharakteryzował swój awangardowy melodramat „Zeszłego roku w Marienbadzie”. Słowa te pasują również do „Może pora z tym skończyć”, najnowszego filmowego dzieła Kaufmana i trzeciej pozycji w jego reżyserskim dorobku. Ekranowa rzeczywistość odznacza się surrealistyczną płynnością: czas zmienia bieg, przestrzeń rozciąga się i kurczy, niekonsekwencja goni niekonsekwencję. Dość szybko jasne staje się to, że oglądamy wytwór czyjegoś umysłu, pytanie tylko: czyjego? Główną bohaterką jest obdarzana różnymi imionami studentka wielu kierunków, która razem ze swoim chłopakiem Jakiem wyrusza w podróż samochodem na farmę, gdzie mieszkają jego rodzice. Z offu rozbrzmiewa monolog dziewczyny, ale czy te rozpaczliwe myśli faktycznie należą do niej? Jej postać wydaje się tu najbardziej niespójną i prowizoryczną częścią składową. Równolegle obserwujemy wyrywki z codzienności starszego, osamotnionego mężczyzny, który wykonuje pozbawioną grama splendoru pracę szkolnego woźnego. W czyjej więc głowie jesteśmy?
Klarowną odpowiedź znajdziemy w powieści Iaina Reida, na podstawie której powstał film. Książka ta jest kameralnym thrillerem psychologicznym o fabule zawieszonej na finałowej przewrotce. Kaufman dostrzegł w niej bliskie sobie tematy i z naturalną swobodą odtworzył ją na swoje podobieństwo. Jego ekranizację trudno uznać za wierną, choć przez większość czasu podąża ustalonym kursem: podróż na farmę, wizyta, podróż powrotna. Po drodze pojawiają się nowe pomysły, tonacje, rozwiązania. Do suspensu i grozy dołącza groteska, ten najpaskudniejszy wariant komizmu. Dialogi zostają wzbogacone o dodatkową porcję intelektualnego ładunku, między innymi w obszerne literackie kryptocytaty, w wyniku czego całość nabiera godardowskiego rysu. Przede wszystkim jednak zamiast ostatecznego olśnienia otrzymujemy szereg wskazówek, które mogą być w tym samym stopniu pomocne co konsternujące. Jednym z kluczowych momentów okazuje się oniryczny numer taneczny, wykonany przez wyidealizowane wersje bohaterów na szkolnym korytarzu i w sali gimnastycznej. Ciekawe, że „Może pora z tym skończyć” ukazuje się tuż po „Tenecie” Christophera Nolana – obie produkcje są najbardziej abstrakcyjnymi filmami swoich twórców, uznawanych niekiedy za duchowych kuzynów, którzy pracują po przeciwnych stronach linii oddzielającej kino popularne od niepopularnego.
„Może pora z tym skończyć”, reż. Charlie Kaufman. USA 2020, premiera Netflix – 4 września 2020„Może pora z tym skończyć” jest również najbardziej ponurym filmem Kaufmana, nawet bardziej niż „Synekdocha, Nowy Jork” i „Anomalisa”, jego wcześniejsze reżyserskie dokonania, będące wiwisekcją melancholii. Tutaj melancholię zastępuje kliniczna depresja. Z ekranu padają kwestie o złudności nadziei, nieuchronności śmierci i czasie jako zimnym, odbierającym ciepło wietrze. Kolejne postacie ulegają niesamowitemu postarzeniu, jakby dotknięte palcem wrednej wiedźmy. Pojawiają się też makabryczne akcenty: obraz zamarzniętych trucheł jagniąt i wspomnienie o zżeranych żywcem przez robaki świniach, które trzeba było uwolnić od cierpienia. Dobite świnie urastają do rangi głównej metafory w filmie. Te wszystkie rojenia, w znacznej mierze osadzone na tle czerni nocy i bieli śniegu, dwóch kolorów nicości, krążą wokół pokusy kapitulacji w obliczu pewnej klęski. „Może pora z tym skończyć”, tytułowe słowa, które uporczywie nawiedzają bohaterkę, tak naprawdę dotyczą czegoś radykalniejszego niż zerwanie z chłopakiem.
„Lubię wycieczki. Dobrze jest przypomnieć sobie, że świat jest większy niż wnętrze twojej głowy” – mówi Jake na początku filmu. To, co oglądamy w trakcie seansu, jest fantazją o byciu kimś innym i patrzeniu na siebie z perspektywy tej osoby. Jest także fantazją o innym życiu, która jednak błyskawicznie przeradza się w masochistyczną medytację nad zaprzepaszczonymi szansami. Ta podróż odbywa się na niby i prowadzi do punktu wyjścia, w głąb własnej głowy. Można doszukać się w tym dyskretnego autokomentarza. Prawdopodobnie właśnie tak za każdym razem wygląda proces twórczy Charliego Kaufmana, niepotrafiącego nie być sobą.