Detektywi i pozerzy

9 minut czytania

/ Film

Detektywi i pozerzy

Piotr Mirski

Paweł i Piotr są bohaterami dwóch seriali kryminalnych: tego pierwszego można zobaczyć w „Belfrze”, a tego drugiego w „Pakcie”. Obaj wyróżniają się grubą skórą, ciężkimi pięściami i detektywistycznym zmysłem, przyprawiającym policjantów o podziw lub konsternację

Jeszcze 2 minuty czytania

Paweł (Maciej Stuhr) jest typem nauczyciela, który potrafi uciszyć klasowych kozaków zdecydowanym gestem, ciętą ripostą lub ciekawostką na temat hip-hopu. Piotr (Marcin Dorociński) to dziennikarz traktujący swój zawód jako najświętsze powołanie, gotowy służyć prawdzie za cenę komfortu, kariery i nawet życia. Paweł i Piotr są bohaterami dwóch seriali kryminalnych: tego pierwszego można zobaczyć w „Belfrze”, a tego drugiego w „Pakcie”. Obaj wyróżniają się grubą skórą, ciężkimi pięściami i detektywistycznym zmysłem, przyprawiającym policjantów o podziw lub konsternację. Obaj przejawiają też upodobanie do maczystowskiej, rockowej stylówy. Na bardziej ogólnym poziomie łączy ich to, że są tak nachalnie fajni, że zamiast podziwu budzą niechęć – podobnie zresztą jak same seriale, na których plakatach wyeksponowano ich nieogolone, obite twarze.

Zło w Dobrowicach

Chociaż liczni komentatorzy określają „Belfra” mianem polskiego „Miasteczka Twin Peaks”, to bliżej jest mu do „Dochodzenia”, w którym schemat z fantasmagorycznego serialu Davida Lyncha zostaje przeniesiony na realistyczny grunt. Wygląda on następująco: ginie skandalicznie młoda dziewczyna, a śledztwo w tej sprawie odsłania grzechy lokalnej społeczności. W „Belfrze” ofiarą jest licealistka Asia Walewska z miasteczka o jakże sielsko brzmiącej nazwie Dobrowice. W poszukiwaniu sprawcy bierze udział przybyły z Warszawy polonista Paweł Zawadzki, ojciec denatki, który z woli matki był nieobecny w jej życiu i teraz próbuje spełnić wobec niej ostatni obowiązek. Na swojej drodze spotyka coraz wyżej postawionych przedstawicieli miejscowego półświatka: od dopiero terminujących nastolatków, przez szeregowych dresów, po doświadczonych i potężnych gangsterów. Z odcinka na odcinek coraz bardziej jasne staje się to, że za tragedię odpowiedzialny jest cały przegniły system. „Wszyscy żyjemy w piekle” – to padające w finale zdanie pełni funkcję cynicznej, ale niepozbawionej zasadności wymówki.

Scenarzyści „Belfra” – Jakub Żulczyk i Monika Powalisz – jako budulca dla tej złożonej wizji używają ciężkich popkulturowych prefabrykatów, mających zapewne nadać jej atrakcyjnej wyrazistości. Paweł, będący wypadkową nauczycielki z „Młodych gniewnych” i legionu filmowych stróżów prawa, nie jest jedyną tak wtórną i przerysowaną postacią w serialu. Zdeprawowany biznesmen mawiający: „Dobrowice to ja”, nadwiślańska inkarnacja Draco Malfoya z „Harry'ego Pottera”, przegrywający walkę z alkoholizmem dziennikarz-donkiszot, młody wilk rodem z ramotki Jarosława Żamojdy, udręczony buntownik o literackim talencie, przepisowy wioskowy głupek – te i im podobne indywidua składają się na populację powiatowego piekiełka. I to w dużej mierze z ich powodu kryminalny fresk szybko przeistacza się w trzecioligowy komiks.

Część odpowiedzialności za taki efekt ponosi też narracja, która obfituje w równie dosadne, co tanie zagrywki. W repertuarze znajdują się kabaretowe skecze, wysoce naciągane przewrotki i niemalże literalne cliffhangery, które usilnie śrubują suspens, mimo że ich rozwiązanie jest aż nazbyt oczywiste. Ponadto puszczone w ruch wątki często nabierają komicznego rozmachu. Oto para walczących z zatruwaniem środowiska nastolatków pewnego dnia odnajduje w lesie ogromne składowisko toksycznych odpadów, które beztrosko i bezkarnie leżało tam przez dwie dekady. Jako puenty brakuje tylko sceny z jednym z winnych temu bałaganowi bonzów krzyczącym w stronę nieba coś o „przeklętych, wścibskich dzieciakach”. Trochę później przygotowująca się do olimpiady dziewczyna ulega podszeptom koleżanki i zaczyna brać stymulanty, aby ostatecznie doznać zapaści tuż nad egzaminacyjną kartką. Połączenie diabolicznego wyrachowania dilerów z tragiczną ironią losu ćpunki budzi skojarzenia z przeciwskutecznymi kampaniami społecznymi.

Trudno uniknąć porównań „Belfra” z prozatorską twórczością Żulczyka, która utrzymana jest na tylko kosmetycznie mniejszym poziomie kiczu. Jeśli jednak „Radia Armageddon” czy „Ślepnąc od świateł” broni wściekle sugestywny i jednocześnie swobodny język, to w „Belfrze” styl jest jeszcze jedną z wielu wad. Łukasz Palkowski, odpowiedzialny za wyreżyserowanie wszystkich odcinków, stawia na przeźroczysty, telenowelowy realizm, który czasem urozmaicają takie cyrkowe chwyty, jak kamera przelatująca przez wizjer w drzwiach. Inwencji ledwie starcza mu na zilustrowanie kolejnych stron scenariusza, nic więc dziwnego, że nie próbuje wykreować jakiegoś ciekawego wizualnego klucza, chociażby takiego, który pogodziłby przaśność prowincji z mrokiem kryminału; z tych dwóch elementów dostajemy w „Belfrze” wyłącznie pierwszy, i to niepoddany żadnej pomysłowej obróbce.

Anioły i demony nad Polską

W porównaniu z „Belfrem” „Pakt” przynosi wyraźną zmianę skali. Trzon jego akcji rozgrywa się nie na peryferiach, tylko w Warszawie, tam, gdzie ważą się losu całego kraju. Serial ten jest tak naprawdę nie tyle kryminałem, co konspiracyjnym thrillerem, pokazującym, jak za fasadą oficjalnej historii działają przeróżne szare eminencje. W pierwszym sezonie, będącym adaptacją norweskiego formatu, krwiożerczy biznesmeni zawierają przymierze, na mocy którego muszą wspierać swoje interesy bez względu na użyte do tego środki; jako że wszyscy wchodzą na rynek w latach 90., ich działalność ma być metaforą polskiego kapitalizmu. W sezonie drugim, opartym już na oryginalnym scenariuszu, klika złożona z przedsiębiorców i wysoko postawionych urzędników toczy grę o władzę i wielkie pieniądze, a towarzysząca temu polityczna zawierucha budzi niepokojące, choć nieostre skojarzenia z awanturami ostatnich lat. Tak jak w klasykach gatunku, „Syndykacie zbrodni” czy „Chińskim syndromie”, obowiązek ujawnienia matactw i zbrodni spada tutaj na prasę, reprezentowaną przez pracującego dla największych tytułów Piotra Grodeckiego.

„Pakt” jest wierny konwencji także w tym względzie, że zostaje opowiedziany z kamienną twarzą; wiadomo: spiskowa teoria dziejów i obraz kraju w ruinie to nie przelewki. Jego powaga jest jednak tak przesadna, że aż absurdalna. Każdy odcinek otwierają plansze z fragmentami Biblii lub aforyzmami autorstwa tzw. wielkich ludzi, usiłujące dopisać do ekranowych zdarzeń drugie – metafizyczne lub przynajmniej egzystencjalne – dno. Ciężar sytuacji aż nadto czuje Piotr, który wciąż marszczy się, krzywi i rzuca bluzgami, będącymi wyrazem jego pogardy wobec tchórzy i szumowin. Czuje go także większość innych postaci, sztywnych i czujnych, porywanych głównie strachem lub gniewem, mających podobnie blade twarze.

Pakt„Pakt”

Chociaż wielogodzinny metraż pozwala na swobodne różnicowanie tonacji, to w „Pakcie” prawie w ogóle nie ma lekkich i przyjemnych momentów; seks jest tu z reguły desperacki, a żarty padają średnio dwa razy na sezon i są tak nieśmiałe, że można je przeoczyć. Serial nieustannie trzyma w napięciu i nie jest to dobra wiadomość. Kolejne wstrząsające incydenty – odkrycie nowych poszlak w śledztwie, publiczne i niepubliczne egzekucje, samobójstwa o zmiennym poziomie wymyślności, kafkowskie przesłuchania – następują po sobie bez dramaturgicznego umiaru, a czasem też bez wyraźnego sensu. Najbardziej razi to w pierwszym sezonie, który raz po raz osuwa się w kompletny bełkot, wcale nie tak daleki od co gorszych dzieł z nurtu kina onirycznego. Kontynuacja przynosi jedynie częściową poprawę: jeśli wątek polityczny jest prowadzony gorączkowo, ale przy tym pewnie, to wątek sensacyjny jest stopniowo nawarstwiającym się bałaganem, którego nie udaje się w pełni posprzątać w zbyt zdawkowym finale.

Zawiesistą atmosferę współtworzy też odpowiednio rozbuchana forma. Panoramy skomponowane z betonu, szkła i smogu, w tym samym stopniu piękne i zimne. Majestatyczne zwolnienia i epileptyczne drgawki kamery. Dogłębne studia nad barwą, fakturą i konsystencją ciemności. Poprzetrącane kadry, ekstremalne zbliżenia, drastyczne cięcia montażowe. Reżyserzy poszczególnych sezonów – kolejno Marek Lechki i Leszek Dawid – są dobrymi rzemieślnikami, wiedzą, jak zdynamizować daną scenę, podkreślić stan psychiczny bohaterów i zahipnotyzować widzów; słowem: potrafią sprawić, aby telewizja zaczęła przypominać kino. Używają jednak swoich trików w agresywny i mechaniczny sposób, do tego często niepotrzebnie, w momentach, w których wystarczyłoby po prostu dać przemówić historii. Zupełnie jakby byli kierowani wyjątkowo dotkliwą neurozą, lękiem przed tym, że efekt ich pracy może okazać się niewystarczająco imponujący. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF