„127 godzin”, reż. Danny Boyle

Piotr Mirski

W „127 godzinach” chodzi o ruch, a konkretnie o jego brak. Boyle chce za wszelką cenę udowodnić, że potrafi w dynamiczny sposób opowiedzieć o unieruchomionym kolesiu

Jeszcze 1 minuta czytania



To zawsze bardzo ułatwia krytykowi sprawę, kiedy film już w czasie czołówki podsuwa metaforę, która idealnie oddaje jego charakter. Na początku „127 godzin” – najnowszego obrazu Danny'ego Boyle'a – widzimy, jak na podzielonym ekranie rozgrywają się symultanicznie różne igrzyska sportowe. Ludzie rzucają się do biegu, rowery zakręcają na torze, pływacy młócą rękami wodę. Na trybunach tłumy szaleją, kolejni kibice zostają uniesieni „meksykańską falą”, pięści zwycięsko celują w niebo. Potem zaczyna się właściwa akcja i grany przez Jamesa Franco ryzykant imieniem Aaron Ralston wyrusza na spotkanie przygody swojego życia. Po pospiesznych przygotowaniach wsiada do samochodu, parę ujęć później mknie już na rowerze w stronę kanionu Blue John w stanie Utah. Niestety, podczas wycieczki bohaterowi spada na rękę głaz, unieruchamiając go między dwoma skalnymi ścianami. Aaron nie poddaje się jednak i w towarzystwie kibicującej mu na wszelkie możliwe sposoby kamery rozpoczyna walkę o życie. Jeśli jeszcze się nie domyśliliście, to metaforą, która najlepiej opisuje „127 godzin”, jest sport. Dla Danny'ego Boyle'a kino stanowi ekstremalną dyscyplinę sportową.

W poprzedzającym ten film „Slumdog. Milionerze z ulicy” stawką były emocje. Reżyser mnożył bollywoodzkie wzruszenia przez teleturniejowy suspens, tworząc spektakl kiczowaty, ale posiadający potężną katartyczną moc. W „127 godzinach” chodzi natomiast o ruch, a konkretnie o jego brak. Boyle chce za wszelką cenę udowodnić, że potrafi w dynamiczny sposób opowiedzieć o unieruchomionym kolesiu. Niedawno takiego zadania podjął się również Rodrigo Cortés – w jego kameralnym do potęgi „Pogrzebanym” identyfikacja z zamkniętym w trumnie bohaterem jest absolutna: kamera ani na chwilę nie opuszcza więzienia i tylko konwulsyjnie miota się między drewnianymi ścianami. Boyle nie wierzy jednak, że mniej czasem znaczy więcej i decyduje się na inny sposób opowiedzenia historii Ralstona. „127 godzin” sponsoruje literka „e” jak „efekciarstwo”.

Trudno mi orzec, czy w tym przypadku mamy do czynienia z zachowawczością, czy zuchwałością. Brak w „127 godzinach” wiary w środki wyrazu, które działają na widza podskórnie; wszystko musi być dosłowne, ryczące z siłą Dolby Surround i podlane Red Bullem. Aby pokazać, jak samotny jest Aaron w swojej skalnej pułapce, kamera dokonuje ultra-szybkiego szwenku i przygląda się kanionowi z boskiej perspektywy. Kiedy bohatera męczy pragnienie, dostajemy natomiast montażówkę reklam napojów chłodzących. Wymyślając kolejne sposoby na zabawienie odbiorcy, Boyle imponuje popkulturową wyobraźnią, za którą stoją na pewno lata pilnego oglądania MTV i hollywoodzkich blockbusterów.

Niestety, w pewnym momencie tej szarży reżyser gubi Aarona; cienka linka projekcji-identyfikacji pęka, zostawiając widza w próżni. Wiemy o nieszczęśniku, że kocha swoich rodziców, ale niekoniecznie im to pokazuje. Była też w jego życiu dziewczyna i jak to często bywa, jednego dnia uśmiechała się zalotnie i rysowała mu na piersi palcem esy-floresy, a drugiego już łykała łzy i zaciskała wściekle usta. Trudno jednak wyłowić z tego strumienia obrazów coś poza ogólną charakterystyką bohatera; to mógłby być teledysk grupy grającej alternatywny rock lub reklama adidasów. Aaron Ralston jest w gruncie rzeczy anonimowym zawodnikiem i nawet rejestrowany przez niego dziennik wideo stanowi jedynie kolejny wizualny bajer, a nie przyczynek do stworzenia atmosfery intymności. Z takim stylistycznym rozbuchaniem idzie w parze gra Jamesa Franco, który zachowuje się, jakby był uczestnikiem niebezpiecznego reality show. Charyzmy starcza mu na wzbudzenie sympatii, ale już nie litości.

 „127 godzin”, reż. Danny Boyle.
USA 2010, w kinach od 18 lutego 2011
Odmianę przynosi epilog. Aaron Ralston to postać autentyczna – napisał nawet książkę o swojej skalnej przygodzie – więc dostajemy biograficzne postscriptum. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby Boyle nie włożył wszystkich sił w uczynienie z tych ostatnich kilku minut szczerozłotej apoteozy. Znika wizualne rozkojarzenie, cel jest jeden: wykucie pomnika. Przez większość filmu Aaron jest żądnym adrenaliny frajerem, który wybija sobie zęby o własne ryzykanctwo. Nagle zmienia się jednak w bohatera o harcie ducha, który może pokonać nawet pecha i fizyczne ograniczenie. Zaplątany we własną pomysłowość Boyle tuż przed metą rusza sprintem i sprawia, że protagonista niespodziewanie zagnieżdża się w sercu widza. Jak dla mnie to jest mistrzostwo świata.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.