„Moja łódź podwodna”, reż. Richard Ayoade

„Moja łódź podwodna”, reż. Richard Ayoade

Piotr Mirski

„Moja łódź podwodna”, która z racji tematyki i nadwrażliwego stylu kojarzy się z masturbacyjnymi filmami Xaviera Dolana, na pewnym poziomie okazuje się ich parodią, dowcipnym requiem dla hipsterskiego kultu inności

Jeszcze 1 minuta czytania

Piętnastoletni Oliver Tate (Craig Roberts) prawdopodobnie chętnie widziałby siebie jako bohatera filmu. Byłby to film arthouse'owy, ciężki niczym ołów i głębszy niż wszystkie studnie świata, a w jego centrum znajdowałby się wybitny, choć młody intelektualista, który stawiałby czoła takim problemem jak Miłość i Śmierć. Ta napisana na celuloidzie Bildungsroman historia rozgrywałaby się w mglistej Walii, pełnej naturalnego piękna i przemysłowej brzydoty, krainie wiecznej jesieni, gdzie chłopiec musiałby przetrwać wiosnę swojego życia. Oliver Tate chciałby, żeby to tak wyglądało. Jak na złość jest jednak tylko bohaterem filmu Richarda Ayoade „Moja łódź podwodna”, który ma arthouse’owe inklinacje komedii z gatunku „coming of age”, i opowiada o egoistycznym i egzaltowanym, choć niepozbawionym uroku gnojku. Musi on sprostać kryzysowi małżeńskiemu swoich rodziców i pierwszemu poważnemu związkowi z dziewczyną imieniem Jordana (Yasmin Paige).

„Moja łódź podwodna”, reż. Richard Ayoade.
USA, Wlk. Brytania, w kinach od 27 stycznia 2012
Oliver i Ayoade zdają się dzielić jedną cechę: pewien naddatek świadomości. Czytali tonę książek, oglądali tyle samo filmów, przez co postrzegają rzeczywistość jak bohater „Jestem Bogiem” – widzą wszystkie możliwe scenariusze, wszystkie twisty i pointy. U Olivera ten dar prowadzi do małej neurozy. Bez przerwy analizuje zachowanie swoich rówieśników i rodziców, starając się wyciągać ze swoich obserwacji wnioski i za ich pomocą przechytrzyć świat. Niestety, świetnie opanowana teoria nie przekłada się u niego na praktykę; nikt nie nauczy się życia, jeśli nie pobrudzi sobie rąk. Inaczej sprawa ma się z Ayoadem – znajomość filmowych konwencji nie ciąży mu, nie sprawia, że tylko dekonstruuje i dryfuje na poziomie „meta”. Potrafi unikać fabularnych pułapek i umiejętnie bawi się formą, wprowadzając plansze kolejnych rozdziałów i wizualizacje fantazji Olivera, ale pamięta o najważniejszym: o emocjach. Chociaż nie jest być może zbyt doświadczonym praktykiem – „Moja łódź podwodna” to jego kinowy debiut po latach pracy w telewizji – to okazał się świetnym, obdarzonym wrażliwością wizualną i inteligentnym reżyserem.

Tytuł – „Moja łódź podwodna” – pochodzi z listu miłosnego Olivera do Jordany. Deklaruje w nim, że pozwoliłby jej wsiąść do mikroskopijnego statku i podróżować po jego układzie krwionośnym. Zamiast Jordany w tę podróż udają się widzowie – przez wygłaszane zza kadru egzaltowanym głosem strumienie świadomości aż do serca narcystycznej osobowości Olivera. Przeciwwagą dla niej jest Jordana, oschła, z premedytacją aseksualna, z ustami wiecznie wypełnionymi nikotynowym dymem lub bluzgami. Widząc, że Oliver przygotował ich „pierwszy raz” podług recept zaczerpniętych z najbardziej tandetnych romansideł – nadmuchał baloniki w kształcie serca i w zalotnej pozie ułożył się na łóżku – rzuca: „o kurwa, jesteś jakimś seryjnym mordercą” i wybiega szybko z pokoju. Kiedy zaprasza go do szpitala, gdzie leży jej chora na raka matka, daje mu szansę wyjść z własnej solipsystycznej bańki i przekonać się, że są większe problemy niż kryzys małżeński jego rodziców. Ową bańkę przekłuć stara się również ironia Ayoade’a – dzięki niej „Moja łódź podwodna”, która z racji tematyki i nadwrażliwego stylu kojarzy się z masturbacyjnymi filmami Xaviera Dolana, na pewnym poziomie okazuje się ich parodią, dowcipnym requiem dla hipsterskiego kultu inności.

„Większość ludzi ma się za wyjątkowych i to właśnie motywuje ich do codziennego wstawania z łóżka” – mówi na początku „Mojej łodzi podwodnej” jej bohater, a potem dodaje z namaszczeniem: „Nazywam się Oliver Tate”. Półtorej godziny seansu zajmuje mu uświadomienie sobie, że powyższe zdanie odnosi się również do niego; że nawet jeśli ma się za protagonistę swojej własnej historii, to inni ludzie są postaciami drugoplanowymi tylko z jego perspektywy. Dystansowanie się do siebie utożsamione zostaje tutaj z dorastaniem. Dlatego właśnie w finale, kiedy Jordana pyta:„czemu jesteś takim chujem?”, Oliver nie wypluwa z siebie strumienia słów, nie cytuje Fryderyka Nietzschego, nie wyciera sobie pokąsanej trądzikiem buzi immoralizmem lub innym relatywizmem. Odpowiada: „Nie wiem”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.