„Maczeta” Roberta Rodrigueza

Piotr Mirski

Oglądanie „Maczety” Rodrigueza przypomina wymknięcie się z bankietu w celu wypicia wina na ławce w parku. Jest zimno, w krzakach chowają się pewnie policjanci z gotowym mandatem, tani sikacz wykrzywia twarz, ale czujemy się młodzi, inni, zbuntowani

Jeszcze 2 minuty czytania

Robert Rodriguez ma jeden zasadniczy problem i nazywa się on Quentin Tarantino. Obaj zaczynali podobnie: od oglądanych aż do zdarcia kaset VHS, braku wstydu wobec „wstydliwych przyjemności”, fascynacji popularnymi gatunkami. Ich debiuty były celuloidowymi pomnikami wystawionymi ku czci kina akcji, które razem filtrowali przez swoje smoliście czarne poczucie humoru. W wywiadach wzajemnie się komplementowali, publicznie wymieniali uściski dłoni, wikłali się we wspólne projekty. Czas, widzowie i krytycy stosunkowo szybko zweryfikowali tę przyjaźń, przez co ich kariery potoczyły się zupełnie innymi torami. Tarantino za sprawą przyznanej mu w 1994 Złotej Palmy trafił na parnas, zyskując status autora flirtującego jedynie z filmowym rynsztokiem; Rodriguez ów rynsztok opuścił tylko jedną nogą. Kiedy ten pierwszy kolekcjonował honory i podbijał box-office, o tym drugim mówiło się głównie przy okazji wciąż przez niego podejmowanych i porzucanych projektów.

Największą miarę różnicy między nimi stanowił „Grindhouse”, złożony z dwóch filmów oraz trzech fałszywych zwiastunów hołd nakręcony na cześć kina „exploitation”. Segment Tarantino zatytułowany „Death Proof” pokazywał, że jedną z największych zalet tego twórcy jest dyscyplina; że po prostu wie, kiedy zwolnić i kiedy przyśpieszyć. Nie wiedział tego jednak Rodriguez i w swoim „Planet Terror” dla pewności przez całe dwie godziny trwania filmu trzymał wciśnięty pedał gazu. Chociaż korzystał z tych samych klocków, co Tarantino, to nie tworzył z nich oryginalnej budowli; w jego rękach konwencja nie pękała, tylko puchła. W efekcie ta ofensywa złego smaku różniła się jedynie budżetem i intensywnością od produkcji, które miała pastiszować.

„Maczeta”, reż. Robert Rodriguez,
Ethan Maniquis.

USA 2010, w kinach od 26 listopada 2010
W zamieszczonych w internecie wideo-wywiadach Rodriguez wydaje się być raczej spokojnym facetem. Nie krzyczy, nie wypluwa z siebie potoków słów, nie macha rękoma, jego mowa ciała nie informuje wszystkich dookoła, że właśnie mają do czynienia z geniuszem. Czuć w nim pasję, ale nie szaleństwo; ten człowiek kocha X muzę a nie swoją miłość do niej. Brzmi to dobrze niestety tylko w teorii. Żeniąc „teen-slasher” z „Coś” Carpentera („Oni”), czy też kłaniając się Sergiowi Leone („Pewnego razu w Meksyku”), Rodriguez zawsze patrzył na kino przede wszystkim z pozycji fana. Nigdy nie potrafił odnaleźć w sobie tej arogancji, która pozwoliła Tarantino zmienić w „Bękartach wojny” bieg historii.

„Maczeta” – film zrealizowany przez Rodrigueza razem z Ethanem Maniquisem na podstawie jednego z fałszywych zwiastunów do „Grindhouse” – kumuluje wszystkie wady tego twórcy. Zgodnie z padającymi w rzeczonym trailerze słowami, grany przez Danniego Trejo tytułowy zakapior „zdobywa kobiety i zabija złych kolesi”. Jeśli w pierwszym przypadku ogranicza się on do przerzucenia sobie przez ramię nagiej femme fatale i zagrania w pornosie, to w drugim jest już dużo bardziej kreatywny: gdziekolwiek pójdzie, ogień kroczy za nim. Intryga dotyczy polityki amerykańskiego rządu wobec meksykańskich imigrantów oraz organizowania przez tychże ruchu oporu, ale nie ma w „Maczecie” miejsca na jakikolwiek dialog z rzeczywistością. Nic tu nie jest na poważnie, logika ginie już w pierwszej scenie, a czasoprzestrzeń zakrzywia się, sprawiając, że bohaterowie pojawiają się w najmniej spodziewanych miejscach – zależnie od sytuacji – w funkcji przybywającej na odsiecz kawalerii lub gromu z jasnego nieba. Rodriguez cytuje nie tylko „pulpę” sprzed kilku dekad, ale i swoje poprzednie filmy. „Maczeta” stanowi przez to taki wykwit postmodernizmu, jakim chcieliby go widzieć jego przeciwnicy: blade i zamazane ksero ksera.

Znajdzie się tutaj oczywiście kilka reżyserskich „strzałów w dziesiątkę”. Trejo ma ekspresję Golema z  klasyka autorstwa Henrika Galeena i Paula Wegenera, więc nikt go nie zmusza do grania – akcja zostaje strategicznie umieszczona na barkach kilku innych postaci, a on sam może bez kompromitacji straszyć pokiereszowaną twarzą i wyblakłymi tatuażami. Poziom absurdu sięga momentami rejestrów, na które zwykł wznosić się Latający Cyrk Monty Pythona, vide scena użycia wyprutych jelit jako liny. To wszystko nie zmienia jednak faktu, że „Maczeta” jest filmem złym i głupim. Wiekuista ironia Rodrigueza wydaje się mechanizmem obronnym – w końcu złe i głupie były te wszystkie niskobudżetowe produkcje, którym składa teraz hołd. Brak jakości zostaje ukryty za symulacją jej braku, niechlujność udaje ostentację.

Mimo wszystko „Maczeta” cieszy. Cieszy mnie, osobę wychowaną na „Wejściu Smoka”, „Mad Maksie” i „Dzieciach Triady”. Film Rodrigueza budzi poczucie wspólnoty doświadczeń i naiwną tęsknotę za dawnym kinem akcji. Jak stwierdziła Susan Sontag, upływ czasu sprzyja – zasadzającemu się zarówno na wyrozumiałości, jak i ironii – kampowemu odbiorowi; Andrzej Pitrus w swoim „Kinie kultu” pisał natomiast, że radość oglądania produkcji klasy B ma swoje źródło w rozpoznawaniu umowności konwencji. Mając w obsadzie opuchniętego Stevena Seagala, który największą popularnością cieszył się na przełomie lat 80-tych i 90-tych oraz wykorzystując w pewnych scenach podniszczoną, wystylizowaną na „oldschool” taśmę, Rodriguez daje w swoim filmie iluzję obcowania z reliktem minionej epoki, a jego jawna „bylejakość” skazuje widza na wieczny dystans. Słowem – „Maczeta” to dzieło kultowe w wersji instant.

Za sprawą Christophera Nolana czy Paula Greengrassa w multipleksowej rozrywce najmodniejszymi trendami są perfekcja i powaga; podczas seansów „Mrocznego Rycerza” i „Green Zone” nie trzeba sobie powtarzać mantry każdego inteligenta: „to tylko komercja”. W tym pierwszym lateksowy strój okazuje się remedium na weltschmerz, w drugim polityka chadza pod rękę z demolką. Wobec takiego stanu rzeczy oglądanie filmu Rodrigueza przypomina wymknięcie się z bankietu w celu wypicia wina na ławce w parku. Jest zimno, w krzakach chowają się pewnie policjanci z gotowym mandatem, tani sikacz wykrzywia twarz, ale czujemy się młodzi, inni, zbuntowani.

Prawdopodobnie ta gówniarska euforia trwałaby nieco dłużej, gdyby nie świadomość, że za dwadzieścia lat będą powstawać podobne „Maczecie” pomniki, cytujące i trawestujące dzisiejsze blockubustery. Nie jesteśmy wyjątkowi, nie żyjemy w szczególnym momencie historii. Zmieni się warta, zmieni się tworzywo, ale sentyment pozostanie ten sam.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.