„Między światami”, reż. John Cameron Mitchell

Piotr Mirski

„Między światami” jest dla Johna Camerona Mitchella filmem przełomowym. Po transgenderowej rock operze „Hedwig and the Angry Inch” i ociekającym spermą melodramacie „Shortbus” uspokoił się, przestał szokować i zaprosił do współpracy gwiazdy wielkiego formatu

Jeszcze 1 minuta czytania


I tak się właśnie kończy świat – nie z hukiem, lecz piskiem opon. Becca (Nicole Kidman) i Howie (Aaron Eckhart) Corbettowie stracili synka Danny'ego w wypadku samochodowym, ale nie mają kogo za to obwiniać – sprawca incydentu był trzeźwy; po prostu pies wybiegł na ulicę, a dzieciak ruszył za nim. Chociaż bohaterowie żyją dalej, to wiedzą, że po czymś takim żyć się już nie da. Becca najchętniej wybrałaby się do firmy z „Pamięci absolutnej” i wycięła sobie kawałek mózgu ze wspomnieniami o chłopcu. Howie na odwrót – każdą pamiątkę po zmarłym oprawiłby w ramkę i czcił niczym relikwię. Na przecięciu tych dwóch postaw rodzą się konflikty, a wokół majaczy rzeczywistość przytłumiona klonazepamem: kolory są wyblakłe, a czas płynie w innym tempie.

„Między światami” jest dla Johna Camerona Mitchella filmem trzecim i przełomowym. Po transgenderowej rock operze „Hedwig and the Angry Inch” i ociekającym spermą melodramacie „Shortbus” uspokoił się, przestał szokować i zaprosił do współpracy gwiazdy wielkiego formatu. Talentu mu szczęśliwie nie ubyło: adaptacja sztuki Davida Lindsaya-Abaire'a uwypukla to, co dotychczas było największą zaletą Mitchella - opanowanie. Chociaż w dwóch poprzednich dziełach przebierał swoich bohaterów i bohaterki w ciuchy drag queen, kazał im wsadzać sobie w pochwy wibrujące jajeczka z napisem „Imperium zmysłów”, a widzom podwyższał temperaturę scenami niesymulowanego seksu, to nigdy nie dawał porwać się własnej frywolności; camp był dla niego strategią, a nie wymówką. W „Hedwig...” i „Shortbus” postacie mogły mieć na twarzach ekstrawaganckie makijaże, ale Mitchella w pierwszej kolejności interesowały malujące się na nich emocje.

„Między światami”, reż. James Cameron Mitchell.
USA 2010, w kinach od 29 kwietnia 2011
„Między światami” jest w pewnym stopniu negatywem jego poprzednich obrazów: znika szaleństwo i pozostaje cisza, którą trzeba zakomponować; w końcu tworzenie pustych i jałowych filmów o pustce i jałowości często bywa pójściem na łatwiznę. Mitchellowi udaje się odnaleźć mikro-napięcia w codziennej rutynie, w czym pomagają mu odtwórcy głównych ról, ze szczególnym wskazaniem na Nicole Kidman, aktorkę o oczach jak kostki lodu, które w każdej chwili gotowe są stopnieć.

Brak tutaj nagłych zwrotów akcji i emocjonalnych tąpnięć; prawdziwa eksplozja nastąpiła wraz ze śmiercią małego i pozostał po niej tylko wolno opadający na ziemię pył. Nikt nie pomaga wydostać się Corbettom z tego leja po bombie: ani rodzina, ani grupa wsparcia. Chociaż nie następuje w ich przypadku żaden większy progres, to nie ma też regresu i bohaterowie – w przeciwieństwie dozdruzgotanej śmiercią dziecka pary z „Antychrysta” von Triera – nie postanawiają na przykład zmasakrować swoich genitaliów. „Między światami” nie wykorzystuje również scenerii amerykańskich przedmieść jako pretekstu do naplucia w twarz klasie średniej. Corbettowie to dobrzy, uczciwi ludzie, a popełniane przez nich (pojedyncze) błędy są jedynie wyjątkami potwierdzającymi regułę. Paradoksalnie to wszystko sprawia, że oglądanie filmu Mitchella jest tak przejmującym przeżyciem. Nic trwale nie zaburza naszej identyfikacji z bohaterami. Aż do napisów końcowych musimy nieść wraz z nimi ich krzyż.

„Między światami” mówi przede wszystkim o pewnym stanie ducha: o poczuciu uwięzienia w teraźniejszości. Pchana impulsem Becca postanawia nawiązać kontakt z odpowiedzialnym za śmierć Danny'ego nastolatkiem, który daje jej w prezencie komiks własnego autorstwa; jego bohaterem jest syn naukowca, poszukujący ojca w alternatywnych światach. Niestety, w przeciwieństwie do niego, kobieta nie potrafi przenieść się do innej czasoprzestrzeni, gdzie żyłaby jako wiecznie uśmiechnięta żona ze Stepford.

„Jeśli Bóg istnieje, to jest sadystycznym chujem” – mówi Becca w pewnym momencie. Można wygrażać pięścią niebu, ale po co? Bóg pewnie i tak nie odpowie. Corbettowie muszą po prostu powiedzieć sobie „shit happens” i budzić się każdego ranka z dziurami w sercach. Innego końca świata nie będzie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.