Tańcz z Kasparem Hauserem!

Tańcz z Kasparem Hauserem!

Piotr Mirski

Techno – muzyka sfer. Elektroniczny soundtrack autorstwa Vitalica winduje pod niebiosa całą „Legendę....”. Ożywia ją, kiedy absurd i bezsens są już nie do zniesienia; rozrywa ramę kadru, kiedy ta staje się zbyt klaustrofobiczna

Jeszcze 1 minuta czytania

Kaspar Hauser – sierota Europy, tajemniczy chłopak, który w 1828 roku pojawił się znikąd na ulicach Norymbergi. W „Zagadce Kaspara Hausera” w reżyserii Wernera Herzoga (1974) jest szczurem laboratoryjnym w rękach okrutnego demiurga. Więziony od urodzenia przez mężczyznę w czerni, zostaje wypuszczony na wolność dopiero w wieku dojrzałym; nie zna prawie w ogóle języka i reguł rządzących społeczeństwem, uczy się podstawowych czynności i pojęć, aby w finale, kiedy już wydaje się zasługiwać na miano „człowieka cywilizowanego”, zginać z ręki dawnego opiekuna. Eksperyment zakończony.

Davide Manuli, reżyser „Legendy Kaspara Hausera”, zgodnie z tym, co można spodziewać się po artyście, który skazany jest na bycie porównywanym z uznanym mistrzem, twierdzi, że film Herzoga widział dawno temu, nic z niego pamięta i w żaden sposób się nim nie inspirował. Rzeczywiście, jego wersja jest szalenie oryginalna, tak różna od klasycznej poprzedniczki, że bardziej już się chyba nie da. Jeśli u Herzoga cierpliwą obserwację przetykały oszczędne sceny wizyjne, to u Manuliego mamy tylko ciąg halucynacji nanizanych na wątłą nić fabularną. Jeśli Herzog dość mocno opierał się na faktach, to Manuli odwraca się od jakiejkolwiek wierności prawdzie czy nawet logice. Mimo to, główna linia konfliktu jest w obu filmach taka sama: człowiek kontra świat, dzika jednostka przeciwko opresyjnej kulturze.

Inny to jednak świat i inna kultura. Nieprzytomny Kaspar zostaje wyrzucony przez falę na piaszczysty brzeg. Mogące mieć równie dobrze kilkadziesiąt co kilkaset lat chałupy ciągną się gdzieniegdzie krótkimi rzędami, ale nikt z nich nie wychodzi, nikt nie otwiera okien, nie dochodzą z nich żadne dźwięki. Jest tu jakiś most, są też jakieś ruiny, na skale stoi budka telefoniczna. Nad ziemią latają białe spodki, ale nie wiadomo, skąd przybyły i kto nimi steruje. Jak oznajmiają napisy początkowe, akcja rozgrywa się w roku 0 w miejscu X na wyspie przy morzu Y – brzmi to jak informacja z bardzo wczesnej wersji scenariusza. Równie szkicowa jest charakterystyka bohaterów. Prawie każdy zamiast imienia ma po prostu nazwę zawodu lub urzędu – na wyspie żyją m.in. Księżna, Diler, Szeryf, Dziwka i Ksiądz. Księżna krąży po okolicy i od czasu do czasu wydaje jakieś rozkazy, Ksiądz wygłasza natchnione tyrady, Dziwka miota się między kolejnymi mężczyznami i wyraźnie cierpi, a Szeryf i Diler okazjonalnie stają do walki, co wygląda równocześnie zabawnie i schizofreniczne, bo obu gra zarośnięty jak jaskiniowiec Vincent Gallo.

Tak właśnie mogła jawić się XIX-wieczna Norymberga widziana oczami dzikusa. Tak wyglądałby dla niego też z pewnością współczesny świat. Stroje, które trzeba nosić, rytuały, które powinno się regularnie odprawiać. Obca technologia, tajemnicza sztuka, śmieszna religia. Bohater Herzoga był uczony zachowania przy stole i dworskiego savoir-vivre'u; bohaterowi Manuliego każe się żonglować pomarańczami i walić głową w mur. Ten pierwszy poznawał prawidła matematyki i budownictwa; ten drugi bierze udział w dziwacznym pojedynku, w czasie którego siłą woli przerzuca ustawione na kamiennym ołtarzu puszki. Oba filmy mówią o arbitralności rządzących cywilizacją reguł, ale „Legenda...” idzie nieco dalej. Dosadniej i bez emfazy spóźnionego romantyka mówi: świat to cyrk, rzeczywistość to buda sklecona z dykty. 

„Legenda Kaspara Hausera”,
reż. Davide Manuli. Włochy 2012,
w kinach od 4 października 2013 
Ta buda chyli się ku upadkowi. Mieszkańcy wyspy są otępiali; podobnie jak bohaterowie Jima Jarmuscha kręcą się w kółko, identycznie jak w filmach Harmony'ego Korine'a ich gnuśność i znudzenie gęstnieją w śmiertelny stupor. Zdjęcia Tareka Bena Abdallaha są statyczne i czarno-białe, przez co ten świat wydaje się wykrwawiony, tak anemiczny, że przypomina własny negatyw. Niektórzy poddają się w nim entropii, inni wyglądają mesjasza – ma być nim właśnie znaleziony na plaży nieznajomy, Kaspar Chrystus, o którym od dawna krążą legendy. Nie dość, że pochodzi spoza tego zamkniętego, implodującego układu, to jeszcze w świecie, gdzie żywi ludzie zmienili się w martwe stereotypy, wyróżnia się nieokreślonością. Chociaż wszyscy nazywają go „chłopcem”, to gra go kobieta: obdarzona szczupłym ciałem i mikroskopijnym biustem performerka Silvia Calderoni. Ma imię wytatuowane na torsie, ale na tym kończy się jego tożsamość – jest białą kartką, która czeka na zapisanie. Przyuczony przez Szeryfa, zostaje z czasem DJ-em. Muzyka jest bowiem na wyspie siłą pierwotną i echem zewnętrznego, idealnego świata. Barbarzyńskim i ekstatycznym pulsem, którego treść stanowi czysta zabawa, i który pozwala wyrwać się ze skorodowanych okowów kultury. Stając za konsoletą, chcąc czy nie chcąc, Kaspar House-r przyjmuje rolę kapłana.

Techno – muzyka sfer. Elektroniczny soundtrack autorstwa Vitalica winduje pod niebiosa całą „Legendę....”. Ożywia ją, kiedy absurd i bezsens są już nie do zniesienia; rozrywa ramę kadru, kiedy ta staje się zbyt klaustrofobiczna. Jeśli ten autystyczny film miałby cokolwiek widzowi do przekazania, to byłby to radośnie nihilistyczny, wypowiedziany w pustce i przeciwko pustce rozkaz: „let's dance”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.