Ci wspaniali zdobywcy
Cdd20 Pixabay License

16 minut czytania

/ Ziemia

Ci wspaniali zdobywcy

Joanna Szczęsna

„Zjadanie psów” migiem rozebrało moje dziewczęce fascynacje na czynniki pierwsze, wywołując poznawczy szok, emocjonalne rozedrganie. Nie, to nie tak, że teraz się zastanawiam, co też ja, na boga, w tych wszystkich podróżnikach i odkrywcach widziałam. Aż tak to nie

Jeszcze 4 minuty czytania

W czasach, kiedy marzyłam, że pędzę psim zaprzęgiem przez bezkresne polarne krainy (konkretnie: przez Grenlandię, bo leżała bliżej moich rodzinnych Bałut niż położona na antypodach Antarktyda), czytelniczką byłam prostolinijną, by nie rzec – naiwną. Podczas lektury lubiłam nie tyle myśleć, ile wzruszać się, śmiać i płakać, a nawet umierać ze strachu. No i zakochiwałam się w książkowych bohaterach, zwłaszcza jeśli istnieli – kiedykolwiek i gdziekolwiek – również w realu. Któż bardziej niż ci wspaniali mężczyźni, gotowi poświęcić życie, by zdobyć biegun północny, południowy albo i oba, nadawał się do podziwiania? Ich wytrwałość, upór i odwaga uplasowały się wysoko w rankingu moich wartości.

Między 10 a 15 rokiem życia pochłonęłam około setki książek o polarnych wyprawach, z tymi zaś, które posiadłam na własność czy wręcz zdobyłam (nie do wiary: książki były kiedyś towarem deficytowym), nie jestem w stanie się rozstać. A chociaż od tego czasu minęło ponad pół wieku, z rzadka, bo z rzadka, ale jednak ciągle coś nowego sobie dokupuję. Nic dziwnego, że sięgnęłam po „Zjadanie psów” Tomasza Kubikowskiego. Lektura porwała mnie i poniosła na fali nostalgicznych wspomnień z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości już od pierwszej stronicy, to jest od intrygująco niedookreślonego spisu treści. A potem surfowałam jak w transie aż po stronice końcowe, po wypełniony wielkimi duchami i geniuszami indeks oraz imponującą bibliografię.

Tomasz Kubikowski, „Zjadanie psów”. Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza, 370 s., w księgarniach od 2019 r.

Po części esej, po części reportaż (z elementami thrillera i kryminału), po części relacja z lektur (w tym wierszy, a nawet tekstów piosenek), po części zaś poważna naukowa rozprawa (dla niepoznaki przebrana w atrakcyjne dla czytelnika szaty) – „Zjadanie psów” jest jednak przede wszystkim „książką drogi”. Jej autor zabiera nas na wyprawę w najdalsze krańce świata, by pokazać, jak w XIX i XX stuleciu odkrywano światy jeszcze nieodkryte, w podróż nie tylko w sensie geograficznym, ale również filozoficznym – po mitach, legendach i marzeniach ludzkości. Gdzie nas Kubikowski w końcu zaprowadzi? Wolałabym tego nie zdradzać od razu.

Roztaczany przez śnieżno-lodowe pustkowia czar władał moją wyobraźnią przez dziesięciolecia. Aż tu nagle Tomasz Kubikowski przyłożył do mego polarnego imaginarium „mędrca szkiełko i oko”… Migiem rozebrał moje dziewczęce fascynacje na czynniki pierwsze, wywołując poznawczy szok, emocjonalne rozedrganie, ale też intelektualny zachwyt. Nie, to nie tak, że teraz się zastanawiam, co też ja, na boga, w tych wszystkich podróżnikach, zdobywcach, odkrywcach widziałam. Aż tak to nie. Ale przemeblowuję trochę głowę, powtarzając sobie, że mało co na świecie jest tym, na co wygląda. Romantyzm, heroizm, ikoniczne obrazy, kultowe odzywki, emblematyczne gesty, braterstwo – zgoda. A co za kulisami? Teoretycznie powinnam być obkuta (matura z geografii), chyba jednak – niczym „straszni mieszczanie” u Tuwima – widziałam wszystko jakby oddzielnie i w inną mi się to układało niż Kubikowskiemu narrację.

Tak, wiedziałam o okrutnej księgowości Norwega Roalda Amundsena, który wyliczył, o ile mniej będzie ważył jego bagaż, jeśli założy, że część psów pociągowych zostanie zjedzona przez towarzyszy z zaprzęgu. Tak, wiedziałam, że również mój ulubieniec, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Norweg Fridtjorf Nansen, którego stawiałam zawsze na najwyższym podium (co jest zapewne zasługą autorskiego duetu Aliny & Czesława Centkiewiczów i ich książki „Fridtjorf, co z ciebie wyrośnie?”), też karmił swoje psy mięsem z ich sukcesywnie zarzynanych kolegów. Zaznaczał jednak, że zabijanie psów było „najokropniejszym zajęciem”. Niech będzie, można to uznać za coś w rodzaju ekspiacji (Amundsen też niby się sumitował, a jednocześnie obżerał kotletami z psininy; no dobrze, nie będę tego ukrywać: Nansen odżywiał się w trasie polewką z psiej krwi). A przy okazji: Kubikowski tak żarliwie zachwalał „Brenda, my darling”, listy miłosne, jakie zbliżający się do siedemdziesiątki Nansen pisał na rok przed śmiercią do swej młodszej o 30 lat kochanki, że nie mogłam się oprzeć i już je sobie zamówiłam.

Jasne, że wryły mi się w pamięć ostatnie słowa Anglika Lawrence’a E. Oatesa („wychodzę i może dłużej zabawię na dworze”), który cierpiał katusze z powodu gangreny w odmrożonych stopach. Opis, jak na postoju, nie chcąc dłużej spowalniać marszu kolegów, opuszcza namiot i rusza w śnieżną zawieruchę na spotkanie śmierci, znalazłam w książce „Zdobywcy Białego Lądu”. Przestudiowałam ją jako dziesięciolatka, a gdy zaglądam do niej dziś, trafiam na podejrzane plamy, nie wykluczam, że od moich łez. Roniłam też łzy, czytając o Australijczyku Douglasie Mawsonie, badaczu geologii oraz flory i fauny Antarktydy, który nieoczekiwanie utknął tam na zimowanie. Nękany fizycznymi dolegliwościami i depresją, telegrafował do narzeczonej, że zwalnia ją ze słowa, by nie marnować jej życia, będąc „tylko cieniem siebie dawnego”. A ona oddepeszowała: „Zadowolę się resztkami Ciebie”. No więc żyli długo i szczęśliwie, zaś Paquita Mawson, społecznica i pisarka, znana z ciętych ripost w wystąpieniach publicznych, bywała nie tylko sekretarką męża, ale też kronikarką jego dokonań, autorką dzieła „Mawson na Antarktydzie”. Czy to aby nie temat na komedię romantyczną, która nie kończy się z dniem ślubu?

Oczywiście, że podziwiałam Irlandczyka Ernesta Shackletona, jego straceńczą odwagę oraz niesamowite poczucie odpowiedzialności za współtowarzyszy – kombinacja nieoczywista, zwłaszcza wśród tych, których krokami steruje ambicja i żądza przygód. Zamierzył się na przejście Antarktydy w poprzek, a kiedy lody zmiażdżyły mu statek Endurance, miesiącami dryfował wraz z załogą na lodowej krze, by trafić w końcu na bezludną wyspę w archipelagu Szetlandów Południowych. Stamtąd ratunkową szalupą – dobrawszy do towarzystwa kapitana statku i paru krzepkich marynarzy – popłynął w stronę odległej o 1200 kilometrów stacji wielorybniczej na Georgii Południowej. Wylądowawszy po niewłaściwej stronie wyspy, ruszył przez lodowce i góry, by po 36 godzinach morderczego marszu dotrzeć do wielorybników, dzięki którym skontaktował się z argentyńskim rządem, uzyskał od niego pomoc i doprowadził do happy endu: po trwającej ponad dwa lata odysei cała jego załoga wróciła szczęśliwie do domu.

Nie do wiary, ale choć minęło ponad pół wieku od lektury, wciąż mam przed oczyma pewne sceny, jedne jakby z farsy, inne – jakby z greckiej tragedii. Oto Anglik Robert F. Scott dociera na biegun południowy i co widzi? Że powiewają tam norweskie flagi zatknięte ledwo miesiąc wcześniej przez Amundsena i jego towarzyszy. „Cios” – kwituje to w dzienniku, który odnaleziono przy jego zamarzniętych na kość zwłokach. A oto jego rodak, William Parry, stawia stopę na Grenlandii i widząc zbliżających się Eskimosów, na znak pokojowych zamiarów rysuje gałązkę oliwną na brytyjskiej fladze i wywija nią przed osłupiałymi tubylcami (ten akurat obrazek podkradam wybitnej amerykańskiej pisarce Anne Fadiman, a znalazłam go w jej eseju „Moja Specjalna Półka”). Nigdy nie widzieli flagi ani drzewa, nie słyszeli o gołąbku pokoju ani drzewku oliwnym, więc można iść o zakład, że nie mieli pojęcia, o co chodzi.

Dokładnie nie pamiętam, ale podejrzewam, że przerażające plotki od Inuitów o kanibalizmie wśród uczestników – zaginionej w kanadyjskiej części Arktyki – wyprawy Anglika Johna Franklina, wysłanego w 1845 roku przez brytyjską admiralicję, żeby szukać Przejścia Północno-Zachodniego, musiały do mnie dotrzeć już w latach 60. minionego stulecia. Była wszak o tym mowa u Centkiewiczów w książce „Na podbój Arktyki”. Ale jakoś mi się zapomniało. Powiedzmy, że nastąpiło wyparcie, tak jakby jakiś wehikuł czasu przeniósł mnie w epokę wiktoriańską, kiedy to niepasujące do legendy fakty o wyprawie Franklina po prostu zamiatano pod dywan. Dopiero zresztą całkiem niedawno znalazły naukowe potwierdzenie, tak że autor „Zjadania psów” nie musiał niczego dowodzić i mógł wokół tych faktów swobodnie snuć swoje arcyciekawe narracje, dygresje i teorie.

Prawda, z moich dawnych lektur też nie do końca wyłaniał się poemat heroiczny. Musiałam obok wielkości widzieć też i małość. Zapamiętałam, co prawda mgliście, jakieś skandale i afery, różne wielopiętrowe intrygi na styku urzędów, marynarki i prywatnego biznesu sponsorującego wyprawy, patologiczne rywalizacje, niesportowe faule, ekscesy ambicji, ataki klinicznego szaleństwa, narodowościowe fobie z dodatkiem rasizmu i różne inne grzechy mniej lub bardziej główne (a pycha kroczyła na czele) – ale wszystko to jakby na obrzeżach mojej wiedzy i pamięci. Choć na przykład doskonale zapamiętałam swoje wzburzenie, kiedy wyczytałam, że amerykański polarnik Robert E. Peary na prośbę „ojca amerykańskiej antropologii” Franza Boasa przywiózł z Grenlandii sześciu Eskimosów, których umieszczono jako swego rodzaju eksponaty w nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej.

O tym, że co poniektórzy polarni bohaterowie rozsiewali też po Arktyce, ściślej: wśród Inuitów, również swoje geny i niespecjalnie przejmowali się potem swoim nieślubnym potomstwem, dowiedziałam się, prawdę mówiąc, dopiero w XXI wieku. Nic dziwnego, skoro główny korpus mych lektur pochodzi sprzed sześciu dekad, sprzed ery tabloidów, a w książkach (zwłaszcza u poczciwych Centkiewiczów) królowała narracja patetyczno-heroiczna.

Kubikowski, choć paręnaście lat młodszy, musiał w młodości – proszę się nie wypierać – czytać te same książki co ja. Potem został profesorem, do polarnego tematu przystąpił z narzędziami teatrologa (ściślej: specjalisty od performansu), uzbrojony ponadto w potężny arsenał przeczytanych arcydzieł literatury światowej. Zapewniam: autor nie popisuje się erudycją; w jego wywodach każde nazwisko, argument, teza, koncepcja, wniosek, poszlaka, sugestia wskakuje niczym w puzzlach na swoje miejsce.

Moje polarne lektury były niestety w większości tylko „światłem odbitym”, zapośredniczonym przez lektury cudze, a Kubikowski osobiście przedzierał się (w różnych językach) przez dzienniki, listy, pamiętniki, wspomnienia, relacje świadków oraz szperał po różnych archiwach, bibliotekach i – last but not least – internecie. Bo oni, ci nasi bohaterowie (choć nie każdy mój idol załapał się do „Zjadania psów”), wszyscy niemal prowadzili dzienniki, korespondowali na potęgę, produkowali pamiętniki i wspomnienia, składali sprawozdania różnym urzędniczym, wojskowym czy naukowym gremiom, toczyli spory na łamach i procesy (zwykle o dobre imię), udzielali wywiadów, ustawiali się do fotografii (nie było selfie ani Instagrama), szykując się na oceny i wyroki potomności, grali przed współczesnymi (publika pędziła do portów machać im chusteczkami, gdy odpływały ich statki) i zdarzało się im tuż przed śmiercią wygłaszać „frazy godne sfiszkowania” (określenie to podkradam Jerzemu Pilchowi). Jednym słowem, dbali o PR.

Historia podboju Arktyki i Antarktydy, a także poszukiwania Przejścia Północno-Zachodniego oraz Północno-Wschodniego, znaczona setkami ofiar („archiwum ludzkich zwłok” – celnie punktuje Kubikowski), to nie tylko romantyzm, odwaga czy bezinteresowny pęd do zdobywania wiedzy oraz nowych doświadczeń, ale też, jeśli nie przede wszystkim, interesy, biznesy, narodowe ambicje i imperialno-kolonialne marzenia. I pomyśleć, że w dzisiejszych czasach (to znaczy przed pandemią) polarne krainy mogli zwiedzać turyści dowożeni na miejsce przez monstrualne wycieczkowce.

Kiedy w początku lat 60. łyknęłam polarnego bakcyla, nie potrzebowałam specjalnie się wysilać, by zauważyć, że cała ta parada polarnych herosów odgrywa na scenie życia spektakl zdecydowanie bardziej atrakcyjny niż ten, który serwował nam PRL środkowego Gomułki. Pogrążając się w moich polarnych lekturach, czułam, jak otwiera się przede mną świat, jak opuszczam mój klaustrofobiczny pokoik w mieszkaniu na Bałutach w lumpenproletariackiej dzielnicy Łodzi i pędzę gdzieś przed siebie – w wyobraźni oczywiście – jakby w ekstazie, nie czując strachu ni mrozu. Dopiero gdy zrozumiałam, że taki zmarzlak jak ja (próbowałam się hartować zimnymi prysznicami, ale dostałam zapalenia płuc) nigdy nie postawi stopy powyżej (lub poniżej) 66. równoleżnika, przestałam marzyć o ucieczce z rodzinnego domu.

Teraz, kilka dekad później, uwięziona w mieszkaniu na warszawskim Powiślu przez światową zarazę, wcale nie czułam klaustrofobii. Przeciwnie, uwolniona od niekoniecznych zajęć, zyskałam czas na leniwe poranki i staranne lektury. Niespiesznie i z apetytem pochłaniałam efekty researchu, oczytania i erudycji autora „Zjadania psów”, zachłystywałam się oryginalnością jego myślenia i koncepcji, smakowałam informacyjną „gęstość” i emocjonalną, choć ujętą w karby naukowych rygorów, temperaturę narracji. A jak już jesteśmy przy apetycie i smakowaniu, mała dygresja: kulinariom w polarnych wyprawach poświęcone są wielce smakowite porcje książki Kubikowskiego (pomijam nieapetyczny tytuł), a już fakt, że dowiedziałam się z niej o istnieniu czekolady z proszkiem mięsnym, wywołuje moją wdzięczność. Choć jeszcze nie wiem, co zrobię z tą informacją, czuję pokusę, żeby spróbować takiej czekolady.

No dobrze, skończyły się żarty i anegdoty, a zaczynają się schody i przechodzimy do ontologii, fenomenologii oraz epistemologii, a też neurokognitywistyki i performatyki (mój program do edytowania uważa, że tych dwóch ostatnich słów po prostu nie ma). Jeśli Kubikowski uświadamia mi, że moja lektura książek o bohaterach wypraw polarnych była nieco powierzchowna i nie wszystko da się objaśnić w ramach stricte przygodowej narracji, to co dostaję w zamian? Temat do rozmyślań nad tym, na czym w istocie polega sens naszego życia: jak przetrwać w otaczającym nas świecie, jak ułożyć sobie relacje z innymi przedstawicielami naszego gatunku (a też przyrodą ożywioną i nieożywioną) i jak w ogóle pojąć, co i dlaczego się z nami dzieje. Bagatela, niejeden poważny system filozoficzny mierzy się z tymi problemami.

Tomasz Kubikowski zmierzał do swego ostatniego dzieła krok po kroku, kolejnymi książkami budując oryginalny, a też w miarę spójny obraz ludzkiego poznawania świata w zderzeniu ze stawiającą opór materią. Zaczął od książki „Reguła Nibelunga. Teatr w świetle nowych badań świadomości”, stąd neurokognitywistyka, czyli próby zrozumienia, w jaki sposób funkcjonuje ludzki umysł, jak próbuje oswoić świat i jak mu w tym może pomóc doświadczenie teatralne, a jeszcze lepiej: performansu (performans zaś – może należy się tu małe wyjaśnienie – to nic innego jak rodzaj występu quasi-teatralnego, którego twórca i zarazem odtwórca, często wraz z publicznością, wytwarza nie tyle przedmiot, ile samo dzianie się). Doszedł do „Przeżyć na scenie”, gdzie oryginalnie zinterpretował metodę Stanisławskiego na użytek performatyki.

No a potem ruszył autor „Zjadania psów” w stronę bieguna, zaś w tej podróży moi ukochani bohaterowie stali się już performerami pełną gębą, produkując na użytek tego spektaklu najróżniejsze PR-owe zagrania, żeby to wszystko, czego doświadczyli, przetworzone zostało dla przyszłych pokoleń w „kompost wyobraźni” (użył tego wyrazistego sformułowania Francis Spufford w dziele „Może dłużej zabawię na dworze. Lód i brytyjska wyobraźnia”).

A tymczasem do drzwi zastukał nam całkiem nowy performans – zaraza z koronawirusem w roli głównej. Tym razem sceną jest cały świat, a internet i media społecznościowe pozwalają oglądać to w skali jeden do jednego i w czasie rzeczywistym. Ach, jak ja lubiłabym przeczytać książkę jakiegoś teatrologa, a też performatyka (do polszczyzny wprowadził to słowo Kubikowski właśnie), by się dowiedzieć, jak ludzkość wypadła w tym spektaklu, co dla niej z tego wynika i co tu właściwie jest grane.