Jeszcze więcej wszystkiego
fot. Yis Kid

7 minut czytania

/ Muzyka

Jeszcze więcej wszystkiego

Mateusz Witkowski

Rozmach całego przedsięwzięcia jest dość imponujący, black midi zdają się mówić: „połknęliśmy całą muzykę i patrzcie, co nam wyszło”

Jeszcze 2 minuty czytania

W ostatnim czasie zaroiło się w Wielkiej Brytanii od zespołów, które w mniej lub bardziej bezpośredni sposób reinterpretują postpunkową tradycję: choćby Squid, Porridge Radio, Italia 90 czy Shame. Śmiało możemy dorzucić do tego zestawu także dublińskich Fontaines D.C. czy Sinead O’Brien. Krytycy i słuchacze na Wyspach są zgodni: oto na naszych oczach rozpoczyna się renesans gitarowego grania, chłopcy i dziewczyny z fenderami wciąż mają coś do powiedzenia, nie wszystek umarły wzmacniacze lampowe, ludzie dalej słuchają The Fall. Brytyjskie periodyki w rodzaju „NME” chętnie wskazywały następców tronu i szafowały etykietką next big thing in music. I choć trudno odmówić wspomnianym wykonawcom talentu oraz zasług na polu odświeżania postpunkowego dziedzictwa, entuzjazm wydaje się przesadny. „Nowa nowa fala”, choć ożywcza, nie zburzy przecież zastanego porządku: to raczej renowacja, a nie rewolucja.

Nieco inaczej sprawy wyglądały w przypadku black midi. Wrażenie robił już ich kameralny występ zarejestrowany przez KEXP: oto grupa nastolatków (o niemal dziecięcej aparycji) w niecałe 30 minut zmiata całą scenę neopostpunkową i avantrockową z powierzchni Ziemi. Kompletne szaleństwo łączy się z instrumentalną wirtuozerią, a swoboda, z jaką podchodzą do muzycznej tradycji, pachnie – tak pożądaną w przypadku młodych artystów – bezczelnością. W przekonaniu, że to next big thing, utwierdzały kolejne występy na żywo oraz świetnie przyjęty debiutancki album z 2019 roku.

Jeżeli po przesłuchaniu wspomnianego „Schlagenheim” ktoś pomyślał „wszystkiego jest tu mnóstwo”, „Cavalcade” sprowokuje zapewne refleksję w rodzaju „wszystkiego jest tu jeszcze więcej”. W otwierającym, singlowym „John L” Anglicy atakują nas zapętlonymi quasi-metalowymi, choć ogołoconymi z przesterów, riffami i powyginanym na wszystkie strony świata rytmem. Ponownie najjaśniejszym punktem całej drużyny wydaje się perkusista, ale i reszta kolegów nie pozostaje w tyle. Pod nieobecność gitarzysty Matta Kwasniewskiego-Kelvina, borykającego się z problemami zdrowotnymi, zespół zasilili między innymi saksofonista Kaidi Akinnibi i klawiszowiec Seth Evans. Niewykluczone, że zmiany personalne wpłynęły na poszerzenie pola inspiracji. Szczególnie zaskakująco wypada druga w kolejce „Marlene Dietrich”, czerpiąca raczej z tradycji sweet music niż weimarskiego kabaretu. Wówczas możemy jeszcze mieć nadzieję, że czeka nas odsłuch pełen atrakcji i nieoczekiwanych zwrotów rytmiczno-fabularnych.


Pierwsze ostrzeżenie przynosi jednak „Chondromalacia Patella”. To tutaj ujawnia się podstawowy schemat kompozycyjny, na jakim została oparta większość utworów z „Cavalcade”. Teoretycznie black midi spełnia z nawiązką zawartą w tytule obietnicę: nie brakuje tu zagmatwanych perkusyjnych galopad, zwichrowanych jazzowych przebiegów i postawionych naprędce ścian dźwięku, które już po chwili rozpadają się w gruzy i rozpraszają w subtelnych melodiach, nierzadko podszytych ambientowym tłem. Momentami można jednak odnieść wrażenie, że cała ta gimnastyka ma ukryć przed nami pewien istotny fakt: podstawowe założenie kompozycyjne na „Cavalcade” to „głośno–cicho–głośno”. To, co przy pierwszym kontakcie cieszy i w niemal organiczny sposób działa na odbiorcę, po jakimś czasie nuży i przywodzi na myśl efektowną anegdotę, którą słyszymy po raz enty. 

„Cavalcade” to dobra pozycja dla nerdów lubiących muzykologiczne niuanse. Natkniemy się tu także na cudnej urody progresje akordów, staranne aranżacje i zapamiętywalne melodie, jak ta z „Diamond Stuff”, w której rolę wokalisty odgrywa basista Cameron Picton. Zespół postawił zresztą na maksymalizację formy: momenty liryczne są dużo bardziej nastrojowe niż te znane ze „Schlagenheim”, groza bardziej dojmująca, hałas bardziej jazgotliwy. Rozmach całego przedsięwzięcia jest zresztą dość imponujący, black midi zdają się mówić: „połknęliśmy całą muzykę i patrzcie, co nam wyszło”. Obok wspomnianego crooningu z piosenki „Marlene Dietrich” znajdziemy tu przecież również momenty czysto progrockowe czy nawet nawiązania do indie world music spod znaku Beirut przefiltrowanego przez wrażliwość Scotta Walkera.

Przede wszystkim jednak: głównym bohaterem „Cavalcade” jest jazz, potraktowany przez zespół w dość ironiczny (postironiczny?) sposób. Wysublimowane pod względem technicznym partie zahaczają nierzadko o muzak. Nie jestem przekonany, czy w całej tej zabawie nie gubi się ich własna sygnatura, wyróżniająca zespół na tle całej rzeszy muzycznych eksperymentatorów. Przy tym nie brakuje im rzecz jasna poczucia humoru ściśle związanego z muzycznym rzemiosłem. Ostatnie na płycie „Ascending Forth” zamyka „symfoniczna” progresja akordów, wielu z nas (w tym wyżej podpisanemu) znana raczej z rysunkowych produkcji Disneya i Warner Bros z lat 30. i 40. niż z filharmonii. I znów: dystans, dystans, dystans – jest tu go na tyle dużo, że momentami życzyłem sobie, aby panowie jednak podeszli do sprawy śmiertelnie poważnie.

Podobnie jest z zawartymi tu tekstami. Choć wciąż dominują znana ze „Schlagenheim” abstrakcja i gra w luźne skojarzenia, Geordie zbliża się czasem w stronę konkretu. Tak jak we wspomnianym wcześniej „John L”, w którym black midi, Cavalcade, Rough Trade 2021black midi, Cavalcade”,
Rough Trade 2021
opisuje postać charyzmatycznego lidera, a zarazem szarlatana potrafiącego uruchomić nasze najniższe instynkty. I właśnie takie oblicze black midi wydaje mi się najbardziej przekonujące. Choć doceniam ich artystyczne zacięcie i kreatywność, jawią się czasem jako zespół nazbyt okrągły, jeśli chodzi o przekazywane sensy. Z agitką spod znaku zespołu IDLES nie byłoby im do twarzy, przydałoby się jednak więcej bezpośredniości, która uchroniłaby ich przed statusem chwilowej awangardowej sensacji.

Jeżeli odłożymy na bok rozmaite oczekiwania związane z zespołem i przestaniemy kurczowo trzymać się etykietki next big thing in music, bez trudu docenimy jednak zawartość „Cavalcade” i muzyczną erudycję grupy. Owszem, brakuje tu udanych eksperymentów w rodzaju „bmbmbm”. Pamiętajmy jednak, że efekt zaskoczenia, na którym ufundowany był sukces „Schlagenheim”, ma krótki termin przydatności. To, co wówczas rzuciło wielu słuchaczy na kolana, dziś może wydawać się kunktatorstwem czy odgrzewaniem sprawdzonych patentów. I trudno winić za to sam zespół.

Znów możemy sięgnąć po stary recenzencki chwyt i wyliczać skojarzenia oraz inspiracje. Powołać się na Pere Ubu, This Heat, King Crimson, Milesa Davisa, ewentualnie poszerzając tę listę o kilka nowych inspiracji. „Cavalcade” nie odpowie nam jednak na pytanie, czym tak naprawdę jest black midi. Może znowu powinniśmy uzbroić się w cierpliwość?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)