Obrazy, kolory, śmierć

Urszula Honek

Tomy poetyckie Kapusty i Grzebalskiego, choć zupełnie różne, pisane są z podobnej perspektywy, poczucia znikomości własnego ciała oraz ciała bliskich i obcych ludzi

Obrazy, kolory, śmierć

Jeszcze 3 minuty czytania

Obrazy, kolory, śmierć

Minął marzec, a na moim horyzoncie nie pojawił się jeszcze żaden tegoroczny debiut poetycki, który by mnie zachwycił, wprawił w zdumienie, czy też po prostu zaciekawił. Sięgam zatem jeszcze do roku 2023, bo poezja nie ma daty ważności. Nikt nie powie, jak to bywa z książkami prozatorskimi, że tom poetycki żyje dwa lub trzy miesiące, a potem przepada i słupki sprzedaży gwałtownie spadają, zaś ludzie w promocji głowią się, jak jeszcze na chwilę tchnąć w to wszystko życie.

Przeczytałam trzy debiuty poetyckie, lecz ostatecznie zdecydowałam, że nie mogłabym o nich napisać. Brałam do ręki, czytałam, odkładałam. Niewiele się wydarzało na linii ja–książka. Nigdy nie uprawiałam krytyki negatywnej, bo wierzę, że można napisać słabszy debiut, a potem popełnić niezwykłą książkę, poza tym nie bardzo wiem, co miałaby dać debiutującej poetce lub debiutującemu poecie garść złośliwości. Piszę tylko o tym, co dla mnie ważne. Nie jestem krytyczką, lecz czytelniczką, i z takiej pozycji zawsze patrzę na książki. Już prawie się poddałam i powiedziałam sobie: no trudno, tym razem będzie bez debiutu, choć na nich zależy mi najbardziej. I nagle – ni stąd, ni zowąd – mam! Karolina Kapusta i „Fuzja bordo” (Biuro Literackie, 2023). Dawno żadna poezja nie sprawiła mi tylu czytelniczych wyzwań, trudności i dawno niczego nie chciałam tak czytać wciąż na nowo. Przy książce Kapusty wszystko wydarzyło się w takiej kolejności: zaciekawienie, zdumienie, a na końcu zachwyt. Ale po kolei.

O „Fuzji bordo” Karoliny Kapusty myślę obrazami i kolorami. Już od pierwszego wiersza wiadomo, że rzecz będzie dotyczyć ciała. Dość szybko da się też zauważyć, że jest to ciało w chorobie; najpewniej onkologicznej. Sporo tu szpitalnych rekwizytów: wenflonów, strzykawek, krwi, leków. Autorka unika jednak jednoznaczności, bo struktura wierszy – podobnie jak chore ciało – ulega rozpadowi. Wiersze Kapusty, jak mi się wydaje, pokazują niepochwytność choroby. Kiedy właściwie się zaczyna? Jak wygląda proces przeistaczania komórek zdrowych na chore? Dzieje się nagle? Czy ciało przynależy już bardziej do choroby, czy wciąż jeszcze do osoby, która choruje? Wiersze Karoliny Kapusty pracują podobnie: autorka dokonuje licznych introspekcji i retrospekcji, zapętleń, wprowadza nieoczekiwane obrazy, aby pokazać, że wiersz (jak choroba) nie pracuje linearnie. Nie ma żadnych reguł: początku, środka, końca. Są w wierszach Kapusty nawracające i znikające obrazy, rytmy, wyliczanki, taniec, który zmierza do przodu, ale potem trzeba się parę kroków cofnąć. Są, jak pisałam, w „Fuzji bordo” obrazy i kolory. Gdybym miała wyświetlić taśmę filmową, to zarejestrowałabym taki obraz: widzę dziewczynę w białych, pustych korytarzach, ale nigdy nie dostrzegam jej twarzy, stoi tyłem, ale nawet wtedy, gdy się odwraca, twarz jest rozmyta. Okna są otwarte, jest jasno i sterylnie. Wieje ciepły wiatr. Może wczesne lato? Jeszcze nie jest gorąco, ale już bardzo ciepło. Dziewczyna może być bohaterką eksperymentalnych filmów Mai Deren. Jest, ale zaraz może zniknąć. A kolory? Tutaj poetka sama wskazuje bardzo konkretne: bordo, róż, żółć, czerń, pąsowy róż. To detale, które wyróżniają się na czarno-białej taśmie filmowej i sprawiają, że przez chwilę patrzymy tylko na nie.

Karolina Kapusta, „fuzja bordo”. Biuro Literackie, 40 stron, w księgarniach od lutego 2023

Wiersze Karoliny Kapusty nie są jednak pozbawione konkretów: bywają organiczne, bardzo cielesne, czasami niemal perwersyjnie erotyczne. Ciało wystawiane jest na wiele zabiegów, bywa bezbronne i ranione: „kłują w najmiększe/ sączą się płyny rubicyny/ jak zdrapać powłokę/ jak plastik rozczerwić („czarna żółć”) albo „czerpią ze mnie całymi dziobami/ jestem pestką granatu grudką torfu/ skrzepem krzywiącym się w lustrze/ prostym cięciem wzdłuż („prawo do świętego spokoju”). Ciało w tych wierszach staje się właściwie przedmiotem, który można ustawiać w seksualnych pozycjach: „na siedząco na stojąco/ co wolisz jak wolisz” („filmy s.f. są o miłości”) lub pomniejszyć, nazywając „mięskiem”. A co może podmiotka tych wierszy? Niewiele: „wybrać wzorek plastra/ czekać na swoją kolej” („złote”). Choroba sprawia, że przestajemy być osobami, które się pragnie i pożąda („czyje jesteś no czyje”) – potrzeba bliskości, choć nigdy niewypowiedziana wprost, jest w tych tekstach bardzo intensywna. Widać ją najpełniej w momentach, gdy pojawiają się dalekie powidoki, które kojarzą się z wakacjami: bo przecież było kiedyś jakieś lato, ciepło, woda, konkretne miejsca (u Kapusty jest to Gdynia; wiersze te, na własny użytek, nazwałam „morskimi i wodnymi”). Był jakiś czas przed chorobą. Te utwory układają mi się w inny film: widzę dziewczynę, która stoi na plaży, patrzy uważnie w obiektyw, ale już wie, jak wiele można stracić.

W „Fuzji bordo” są dwa wiersze, które wydają się najbardziej czytelne i przejrzyste, to „fikus płaczący” i „lista życzeń”. W pierwszym z nich podglądamy człowieka, który opiekuje się mieszkaniem pod nieobecność podmiotki. Ta zaś snuje przypuszczenia, co osoba doglądająca mieszkanie robi, gdy nikt nie patrzy (wietrzy, otwiera balkonowe drzwi, przeciera z kurzu kwiaty, zostawia zegarek na blacie, gdy myje ręce) – trochę jak w „Kocie w pustym mieszkaniu” Szymborskiej. Narratorka zaś wydaje się zadowolona z tego podglądactwa. Jest jednak pewna różnica pomiędzy wierszem Szymborskiej a Kapusty: kot noblistki nie wie, że nie będzie dalszego ciągu. Podmiotka w „fikusie płaczącym” ma natomiast tylko jedno życzenie: „chciałaby żeby klamka była ciepła”.

Mariusz Grzebalski, „Tylko kanarek widział”. Warstwy, 72 strony, w księgarniach od lutego 2024Mariusz Grzebalski, „Tylko kanarek widział”. Warstwy, 72 strony, w księgarniach od lutego 2024Z wielu mikroscen i pozornie prostych historii zbudowana jest także najnowsza książka Mariusza Grzebalskiego „Tylko kanarek widział” (Warstwy 2024). Tam, gdzie debiutantka stawia na rozmontowanie i eksperymentowanie, Grzebalski wybiera tradycyjną formę. Na nową książkę autora „Słynnych i świetnych” przyszło czekać wiele lat, przedostatnia ukazała się w roku 2013 („W innych okolicznościach”). Podoba mi się ta niespieszność, która potem zawsze przenosi się na jakość tych książek: są precyzyjne, oszczędne, czyste i poruszające. Mam słabość do liryki Grzebalskiego. Zawsze podziwiałam, że używa tylko tych słów, które są potrzebne. Proza, szczególnie w przypadku większych powieści, wybacza więcej. Coś można przestrzelić, napisać słabszy fragment, ale ostatecznie liczy się całość. Z wierszem jest inaczej: wiersz nie wybacza. Ale autorowi „Tylko kanarek widział” nie miał nigdy za wiele do wybaczania. Książki poetyckie Grzebalskiego zawsze były blisko rzeczywistości, a poeta stawiał na czujną, ale też empatyczną obserwację. Z poetą można bywać w wielu miejscach: na ulicach Łodzi, Poznania, bazarach, w knajpach, w jego domu lub domach kochanek czy czuwać razem z nim przy szpitalnych łóżkach. W nowym tomie nie jest inaczej, bliskość rzeczywistości narasta, choć więcej jest gorzkich tonów.

Książki Kapusty i Grzebalskiego, choć zupełnie różne, pisane są z podobnej perspektywy, poczucia znikomości własnego ciała (u Kapusty) oraz ciała bliskich i obcych ludzi (Grzebalski). Ostatecznie jednak oboje spoglądają w to samo miejsce. Grzebalski, jak już pisałam, lubi podglądać ludzi, przyłapywać ich na wykonywaniu codziennych czynności, lecz w nowym tomie wyraźniej patrzy także za horyzont. Doskonale wie, że jego bohaterki i bohaterowie, choćby nie wiem jak chcieliby się wywinąć, nigdy tego nie dokonają. Właśnie: śmierć. Poeta bardzo wyraźnie, jak chyba nigdy dotąd, o niej pisze. Zmarli stają się bohaterami wielu wierszy (m.in. „Moja babka Władysława”, „Na grobie dziadka Janka sztuczne kwiaty”, „Stracone okazje”). W nowych wierszach Grzebalskiego strata staje się wyjątkowo dotkliwa. 

Pamiętacie moment, kiedy po raz pierwszy, najpewniej w dzieciństwie, uświadomiliście sobie, że umrzecie? Mariuszowi Grzebalskiemu udaje się wywołać podobny efekt. Sięga do przeszłości, dzieciństwa, wspomina bliskich, opisuje ich ciała, kiedy wciąż były silne, a nawet piękne. Czasami mówi o sobie, a głos wydobywa z dalekiej przeszłości, o pierwszym seksie („Ruda”) czy o zabawie z psem sąsiadki, gdy był dzieckiem – „to były moje najsympatyczniejsze godziny”, zapisuje w wierszu „Errata”. Innym razem próbuje zderzyć przeszłość z teraźniejszością; wraca do ważnych miejsc, na przykład w wierszu „W tym domu”: „Mijam chaty rybaków/ przerobione pod wynajem./ W końcu znajduję tamten ogród,/ zaciemnione, jak kiedyś, okno./ Czuję smak taniej zupy,/ wódkę pod językiem./ To w tym domu ściany były białe,/ dziewczynka spała w wózku./ Kobieta zaciśnięta na mężczyźnie/ wspinała się i opadała w wolnym tempie”.

To właśnie zderzenia powodują, że na bohaterów i bohaterki wierszy Grzebalskiego, nawet w ich najszczęśliwszych momentach, patrzymy jak na tych, którzy umrą. Umrą dziewczyny sprzedające tulipany („Niektórzy chodzą jeszcze ciepło ubrani”), ładna kobieta o figurze dwudziestolatki („Mlecze znów porastają trawniki, choć tyle się robi, żeby je wyplenić”), ojciec grabiący liście („Ojciec”). W tych wierszach wykonuje się sporo czynności, ruchów ku życiu, ale towarzyszy im zawsze aura schyłkowości, wszyscy wiemy, jak to wszystko musi się skończyć. Grzebalski mówi jeszcze coś ważnego, co ostatnio najbardziej mnie obchodzi: niczego nie da się powtórzyć, nawet tych momentów, gdy jak zapisuje: „byłem głupio szczęśliwy/ (...)/ pobiegłem, i darłem się z radości” („Ruda”). No więc: nie będzie dziewczyn sprzedających tulipany, ładna kobieta przestanie poruszać się z pewnością i wdziękiem, a po ojcu – jak to bywa z ojcami – pozostaną niedokończone albo nigdy niezaczęte rozmowy.