Nie boję się trudnych tematów
fot. archiwum prywatne

19 minut czytania

/ Teatr

Nie boję się trudnych tematów

Rozmowa z Moniką Babulą

Chcę skierować spojrzenie ludzi na miejsce, z którego pochodzą. Wskazać drzewo, wodę i powiedzieć: tu mieszkasz, to jest twoja wartość – mówi dyrektorka Gminnego Ośrodka Kultury w Uściu Gorlickim

Jeszcze 5 minut czytania

URSZULA HONEK: Jak to jest wrócić w rodzinne strony?
MONIKA BABULA
: Moja mama pochodzi z małej wsi Czarna; niedaleko Uścia Gorlickiego. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, wyjechała stamtąd do Jarosławia, poznała mojego tatę i tam zostaliśmy. Mieszkałam w Jarosławiu do wyjazdu na studia. Jednak wszystkie wakacje spędzałam u babci w Czarnej. Wystarczyło jedno pokolenie, abym tu wróciła. Zawsze była mi bliska ziemia Beskidu Niskiego. 

Ale to nie sentymentalna podróż. Zostawiłaś pracę w Warszawie i musiałaś znaleźć nowe zajęcie.
W pewnym momencie poczułam, że teatr mnie zmęczył. Zaczęłam pracować w kabarecie literackim Pożar w Burdelu. To było siedem intensywnych i twórczych lat, ale również eksploatujących. Zrobiliśmy w ciągu tego czasu czterdzieści premier. Byłam wypalona. Od 2015 roku zaczęłam coraz częściej przyjeżdżać w Beskid Niski z moim partnerem, żeby się regenerować. Kolejne pobyty coraz lepiej na mnie wpływały. Moje córki były wtedy jeszcze w liceum, więc nie mogłam od razu wszystkiego zostawić i wyjechać, musiałam poczekać. W podjęciu decyzji o wyjeździe pomogło mi również pojawienie się na świecie mojej trzeciej córki, Jadzi.

Decyzję o wyjeździe często wstrzymują obawy przed znalezieniem nowego źródła utrzymania. Jak tobie się udało? Bo nie od razu zostałaś przecież dyrektorką Gminnego Ośrodka Kultury w Uściu Gorlickim.
Byłam przerażona, ale też nie wyobrażałam sobie, że mogę robić coś, czego nie lubię. Pamiętam, że podczas leśnych spacerów z roczną córką pomyślałam, że mogę przecież spróbować napisać projekt stypendialny. W ten sposób udało mi się uzyskać stypendium MKiDN na realizację projektu: głównym celem było powołanie grupy teatralnej i wystawianie przedstawień.

Czyli musiałaś pokazać, że coś potrafisz, zanim objęłaś kierownicze stanowisko?
Powoli tkałam. Poprzedni dyrektor GOK-u dał mi salę, mogłam tu przychodzić i pisać scenariusze. Wiedzieli, że mam stypendialne pieniądze na realizację przedstawień, byli przychylnie nastawieni. Zdawali sobie sprawę, że nie będę potrzebować wsparcia finansowego. Nagrałam od razu filmik i opowiedziałam, że chcę zrobić w Uściu Gorlickim teatr i pracować z mieszkańcami. Zaprosiłam ich na spotkanie.

Monika Babula

Aktorka lalkowa, teatralna, filmowa i telewizyjna. Absolwentka białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Była aktorką kabaretu Pożar w Burdelu. W latach 1998–2016 pracowała w Teatrze Lalka w Warszawie. Obecnie jest dyrektorką Gminnego Ośrodka Kultury w Uściu Gorlickim.

Ktoś przyszedł?
Social media okazały się dobrym źródłem kontaktu, bo na pierwsze spotkanie przyszło ponad siedemdziesiąt osób! Byłam w szoku. Tym bardziej, że sami pracownicy GOK-u mówili, że spodziewali się, że może przyjdzie pięć i będzie im wstyd. Obecnie nadal połowa tych ludzi pracuje w powołanej przeze mnie grupie teatralnej Plemię. Od razu zauważyłam, że jest ogromna potrzeba takich działań. Najpierw zaproponowałam, żebyśmy nagrali wspólnie pieśń maryjną, która będzie jednocześnie świecka. Na początku chciałam pokazać ludziom szybki efekt, a nie cały proces teatralny. Bardzo się im spodobało. Potem przyszła pora na zorganizowanie Sobótki, wzięły w niej udział same kobiety. Ruszyłyśmy w plener i stałyśmy zanurzone w rzece Ropie, przyszło mnóstwo ludzi. Po raz pierwszy pokazałam, że tu jesteśmy i działamy. No a później zaczęło się naprawdę.


To znaczy?
Pojawiła się tu Maria Strzelecka i zdecydowałam się zaadaptować jej „Beskid bez kitu”, czyli książkę dla dzieci o kulturze, historii i przyrodzie Łemkowszczyzny. Do udziału zaprosiłam najmłodszych i młodzież. Co prawda nie dostaliśmy pieniędzy z grantu, ale wójt się postarał i sfinansował ten pomysł. Zrealizowaliśmy przedstawienie w Łosiu, bo był tam skansen. Trochę jednak trzeba się było tłumaczyć, dlaczego nie w Uściu Gorlickim, skoro stąd dostaliśmy fundusze. Co prawda Łosie są zaraz za górą, ale tutaj o przestrzeni myśli się terytorialnie.

W końcu zostałaś dyrektorką. Wygrałaś konkurs na stanowisko.
Tak. Stypendium się skończyło, ale dyrektor placówki kończył kadencję. Poszłam do wójta i poprosiłam o konkurs, choć wiedziałam, że ktoś już tutaj był planowany na stanowisko. Ale pomyślałam, że mogę się wieloma rzeczami podzielić z innymi, chciałam spróbować. Były trzy kandydatki. Jedna z nich pracowała ze mną wcześniej i poprosiłam ją, żeby też stanęła do konkursu. Zależało mi, żebyśmy pokazały, że tu jesteśmy. Zebrała się komisja, miałyśmy przedstawić kilkuletni program i wybrano akurat mnie.

Dlaczego ciebie? Jak myślisz?
Bardzo chciałam wygrać. Wiedziałam też dokładnie, co chcę robić. Wśród osób, które mnie wtedy przesłuchiwały, były też takie, które widziały nasze spektakle, dobrze o nich mówiły. Choć wiedziałam, że jest też trochę ludzi, którzy się mnie obawiają, bo byłam dla nich obca. Od początku wiedziałam, czego na pewno nie chcę robić: tłumaczyć się ze swoich działań. Oczywiście jako dyrektorka GOK-u jestem wzywana na narady gminy i muszę opowiadać o działalności, ale robię to rzeczowo. Mamy tutaj bardzo kulturalnego wójta, który sporo pomaga.

Jakie miałaś pierwsze spostrzeżenia po rozpoczęciu pracy?
Że wyrównywanie szans na prowincji jest pięknym frazesem. Sporo projektów kręci się wokół tego hasła. Jednak jeżeli nie ma ludzi, którzy mogą się zająć tam kulturą, jest to niemożliwe. Po raz pierwszy zobaczyłam też różnicę pomiędzy dziećmi, których rodziny pochodzą stąd, a tymi, których rodzice przyjechali z wielkich miast i otworzyli tu na przykład agroturystyki. Ta różnica przejawia się głównie w zamknięciu, skrępowaniu, wstydzie, poczuciu niskiej wartości. Oczywiście zdarzają się tu dzieci odważne, ale więcej jest tych nieodważnych. Choć ostatnio miałam niesamowitą sytuację, podczas ferii przychodziło do nas sporo dzieci, były też dzieci przyjezdne. Rozmawialiśmy o książkach, podpytywałam, co kto czyta. Niewiele dzieci tu czyta, ale jedna z dziewczynek po przerwie od razu przyniosła książkę ze szkolnej biblioteki, bo się jej spodobało, w jaki sposób rówieśnik opowiadał o „Ani z Zielonego Wzgórza”. Ucieszyłam się, że sama z siebie tak zareagowała. Ucieszyłam się też, gdy dziewczyna z naszej orkiestry dętej z pobliskich Brunar zadzwoniła do mnie po roku i powiedziała, że jest już w liceum w Nowym Sączu i chciałaby przywieźć tu swoją klasę na spektakl. Chciała się tym pochwalić przed rówieśnikami. Ostatnio pojechałam też z moją grupą teatralną do Krakowa, bo Mańka Strzelecka odbierała nagrodę literacką, a my mieliśmy uświetnić wydarzenie i zagrać w Mandze. A potem poszliśmy na spektakl „Halka” Anny Smolar w Teatrze Starym. Dzieci do dzisiaj tym żyją i cytują fragmenty. Po trzech latach pracy widzę, że moi podopieczni są gotowi na taki odbiór.

Przygotowania do spektaklu Beskid bez kitu, fot. Natala Pacana-RomanPrzygotowania do spektaklu „Beskid bez kitu”, fot. Natalia Pacana-Roman

Brzmi jak praca u podstaw.
Nienawidziłam pozytywistycznych szkolnych lektur. Kiedy czytałam o tych wszystkich Stasiach Bozowskich, to czułam niechęć. Wydawało mi się, że te postaci kreowane są na męczenników, którzy rezygnują z hedonistycznego życia. Myślałam wtedy, że o wiele przyjemniej jest podróżować i prowadzić wymianę intelektualną. Teraz uważam, że najważniejsze jest stwarzanie alternatywnej narracji do dominującej i jedynie słusznej narracji kościelnej.

Myślisz tutaj o zorganizowanej przez ciebie „Kolacji u Maryi”? Od razu zapowiedziałaś, że to wydarzenie świeckie.
Właśnie tego też dotyczyła pierwsza skarga na mnie. Wezwał mnie wójt i przekazał, że tym działaniem ktoś się niepokoi. Pytano mnie, czy Maryja to moja koleżanka i dlaczego nie nazwę tego na przykład „Zdrowaś Mario”. Nie podobała się komuś nazwa wydarzenia. Zostałam jednak zaproszona do tego przedsięwzięcia przez księdza grekokatolickiego, który rozumie, że Maryja może być inspirująca jako figura. Jest tu niedaleko taka piękna góra Jawor, a do znajdującej się na niej kapliczki prowadzi szlak. Została wybudowana, żeby upamiętnić ukazanie się Matki Boskiej trzem Łemkiniom w 1926 roku. Do dzisiaj żyją ludzie, którzy są potomkami tych dziewczyn. To w ogóle piękna historia osadzona we wspaniałym jaworowym wąwozie. Takie miejsce można działać na wrażliwość każdego człowieka, niekoniecznie wierzącego. Jak wielu moich przyjaciół, uwielbiam tam spacerować i uznałam, że mogę zaprosić do tego spaceru ludzi z okolic. Na samym szczycie dziewczyny z Domu Zdrojowego piekły proziaki, czyli tradycyjne placki wypiekane na sodzie, mieliśmy niewielką kuchnię polową. Zaprosiłam też chór i orkiestrę dętą, odbył się godzinny koncert. Nie czułam, żebyśmy profanowali to miejsce, i chcę wrócić do tego pomysłu. Może niektórym wydaje się, że jestem jakimś zagrożeniem dla księży, ale ja liczę się z tutejszym rytmem życia. W piątki są drogi krzyżowe albo pierwsze piątki. Wtedy nie mogę zrobić z dziećmi zajęć i przekładam je na sobotę, choć chciałabym mieć ją wolną. Ale jeżeli chcę mieć na zajęciach dzieci, muszę się temu podporządkować. Nie dopuszczę do sytuacji, że będą musiały pójść albo do mnie, albo do nich. 

A za wystawione przez ciebie „Dziady beskidzkie” też ci się oberwało? Przywoływałaś tam na przykład ducha zastrzelonej przez myśliwych sarny albo zamordowanej Romki.
Pojawił się na przedstawieniu oburzony myśliwy, ale ze mną nie rozmawiał, lecz z kimś innym. Ta scena, gdy pojawia się duch sarny, jest w spektaklu przerwana i rozdajemy formularz pobrany ze strony gminy o wyłączenie swoich ziem z terenów łowieckich. Pomysł na ducha sarny pojawił się po przeczytaniu książki „Duchowe życie zwierząt” Petera Wohllebena. Jest tam opowiedziane, co się dzieje, gdy łania traci dziecko. Kiedy ma młode, to często jest przewodniczką stada, ale zupełnie się rozmontowuje, gdy traci potomstwo. Tak samo jak człowiek. Zwierzę może zginąć, gdy zostanie przy truchle. Do tej roli wybrałam bogicznie piękną kobietę, która miała na sobie cielistą sukienkę, a na niej naszyte krwawiące serce. Ta scena została u nas na wsi zinterpretowana jako narracja o płodach. Wszystko na podstawie fotorelacji, ci ludzie nawet nie byli na spektaklu.

„Dziady beskidzkie” to moje ulubione przedstawienie, bo zwołujemy podczas nich duchy tych ziem, czerpiemy z historii Beskidu Niskiego. Kiedy czytałam „Kroniki Beskidzie” Andrzeja Stasiuka, od razu pomyślałam, że coś z tego wezmę. Znalazłam historię pobliskiej miejscowości Grab, przez którą przetoczył się front pierwszej wojny światowej. Od razu pomyślałam, że wykorzystam wątek żołnierzy zabitych na naszej ziemi, rozpisałam tylko ich role. Tak samo wykorzystałam fragmenty, gdy Stasiuk jeździ po Beskidzie i wkurwia się na budownictwo sakralne. Zastanawiałam się, komu przypisać tę rolę, i wymyśliłam postać starego cieśli, który nie może uwierzyć, że obok cerkwi są „gargamele wiary”, czyli nowoczesne budowle sakralne z kiczowatymi zdobieniami. A historię zamordowanej Romki podesłała mi Monika Sznajderman. Zginęła tu rodzina romska, niedaleko Kijowa, jednego z przysiółków Uścia Gorlickiego. W usta zmarłej dziewczyny – Sławki Siwak – włożyłam teksty Papuszy.

„Dziady beskidzkie”, fot. Natalia Pacana-Roman„Dziady beskidzkie”, fot. Natalia Pacana-Roman

Jak zareagowała publiczność?
Nie wiem, czy byli gotowi na takie sceny, ale śmiali się i płakali. Zależało mi, żeby ten spektakl był tragikomiczny. Wszyscy lubią w nim grać, bo jest mocny i prawdziwy; to są nasze duchy. Zdecydowałam też, że nie będę jeździć i pokazywać spektakli, bo one właśnie tu mają największy sens. „Dziady beskidzkie” zagraliśmy w starej kaplicy w Wysowej-Zdroju, w tym roku na trzy spektakle przyszło około siedmiuset osób, niektórzy przyjechali z pobliskich miast i miasteczek, Jasła czy Nowego Sącza. Te tematy nie wybrzmią w przestrzeniach sal gimnastycznych czy na scenach przy stadionach. Zabieram ludzi w przyrodę, na przykład nad rzekę. Niektórzy pytają, po co to robię, ale pewne rzeczy nie wybrzmią też w betonie. Chcę skierować spojrzenie ludzi na miejsce, z którego pochodzą. Wskazać drzewo, wodę i powiedzieć: tu mieszkasz, to jest twoja wartość.

Nie boisz się trudnych tematów, a na tych ziemiach ich nie brakuje.
W tamtym roku zrobiłam spotkanie na 75. rocznicę Akcji Wisła, zaprosiłam Polaków i Łemków, ale przyszli głównie ci drudzy. Nie sądziłam, że to będzie tak trudne, przyznam, że nie byłam na to emocjonalnie przygotowana. Kiedy na co dzień pracuję z Łemkami, to mam wrażenie, że mają przepracowane traumy związane z historią. Okazało się jednak, że wciąż dużo jest żalu. Żeby opowiedzieć o Akcji Wisła, sięgnęłam do wspomnianego tekstu Mani Strzeleckiej. Pojawia się tam babka Tekla – Łemkini, która wraca w latach 60. do swojej wsi. Ta rola przypadła pieśniarce łemkowskiej, Julii Dosznie. Dla niej to było mocne przeżycie, opowiedzieć tę historię scenicznie. Wydawało mi się, że jak opowiem o trudnych historiach poprzez sztukę, może mniej zaboli. To była jednak pycha, wydawało mi się, że uda mi się coś złagodzić czy pogodzić. I myślałam, że byłam przygotowana, bo odbyłam wiele rozmów na ten temat i czytałam literaturę. Ale gdy spotykasz się ze społecznością, która przeżyła i wróciła, to jesteś bezradna. W tym roku też chcę zrobić takie spotkanie, szukam jeszcze sposobu. I rzeczywiście nie boję się trudnych tematów.

Podobno gdy tu przyszłaś, od razu wyrzuciłaś stół do ping-ponga i bilardu.
Nie zastanawiałam się, jak to zostanie odebrane. Na początku komentowano, że starsza młodzież nie będzie miała co robić. Pewnie w jakiejś sali straży pożarnej taki bilard stoi i można tam sobie pójść. Nie sądzę, żebym coś tym ludziom zabrała czy zubożyła ich świat. Brakowało zajęć rozwijających pasje. Dzięki pomocy osób z gminy przystosowałam salę do innej aktywności: kupiliśmy lustra, pomalowaliśmy ją, odbywają się tam teraz zajęcia taneczne, muzyczne i plastyczne. Każdego dnia coś. Mamy sztalugi, puszczamy muzykę klasyczną, wszystko wygląda jak na profesjonalnym kursie. Stawiamy im po prostu wyżej poprzeczkę.

Ale na te zajęcia trzeba dojechać z pobliskich wsi.
Jeżeli rodzic nie przywiezie dziecka, to ono po prostu nie weźmie udziału. Jedna z dziewczynek przestała przychodzić na zajęcia teatralne, bo rodzice przestali ją przywozić. Wielka szkoda. Przyznam, że miałabym po prostu ochotę tam pojechać i zrobić awanturę. Raz udało nam się dowozić dzieci podczas realizacji projektu „Lato w teatrze”. Wpisaliśmy w koszty bus, ale to było jednorazowe. Gmina nie ma na to pieniędzy, ale w dużych miastach też na takie rzeczy nie ma. Choć przynajmniej można wsiąść w metro lub tramwaj i pojechać. Tu takich rozwiązań nie ma.

A nie tęsknisz za profesjonalną sceną?
Nie. Ale czasami tutaj gram. Ostatnio chłopak, który grał „Bombla” Mirka Nahacza, wyjechał, więc musiałam go zastąpić. Lubię przebywać z moją grupą na scenie. Wiem, że oni czują się wtedy po prostu bezpieczniej. Grupa teatralna Plemię liczy teraz ponad trzydzieści osób. Gminny Ośrodek Kultury mieści się w budynku szkoły podstawowej, korzystamy z jej sal. W auli odbywają się próby Plemienia. Powoli modernizujemy salę, chcielibyśmy w przyszłości móc kogoś tu zaprosić. Zmieści się ze sto pięćdziesiąt osób, wyciemniliśmy ją kotarami, już można coś zacząć robić. Do tej pory takiej przestrzeni w Uściu Gorlickim nie było. A za sceną nie tęsknię, bo bycie aktorką zawsze było dla mnie niewystarczające. Tutaj zauważyłam, że życie jest tak samo ważne jak sztuka. W Warszawie wydawało mi się, że tylko sztuka. Tutaj żyje się wraz z cyklami przyrody.

A jako kobieta czujesz się dobrze w tej społeczności?
Oczywiście czuję, że niektórzy mnie lubią i interesują się tym, co robimy. Wystarcza mi społeczność, która wytworzyła się wokół Plemienia. To jest mała miejscowość, wszyscy się tu znamy. Ludzie wiedzą, że nie chodzę do kościoła, nie ochrzciłam córeczki, że jestem po rozwodzie. Jeżeli czegoś bym chciała, to może więcej szczerości. Docierają do mnie różne rzeczy, czasem nieprzyjemne, wiem, że mogą wynikać z lęku przed innym i nieznanym. Chciałabym, aby społeczność była bardziej otwarta, ale na razie nie jest. Brakuje mi konfrontacji.

Dobrze współpracuje mi się z kołami gospodyń wiejskich. Ostatnio zrobiłam z nimi wspólnie babski comber; odbył się w remizie. Wynajęłyśmy sobie nawet autobus, tańczyłyśmy, bawiłyśmy się, jadłyśmy. Umówiłyśmy się, że w następnym roku zrobimy sobie imprezę w spódnicach i nie założymy majtek. Były zachwycone.

A mężczyzn da się ściągnąć na wydarzenia kulturalne?
Na samym początku mojej pracy zrobiłam monodram „Wyjąca w Beskidzie”. To był taki mocny rockowy spektakl. Wcześniej, jeszcze w Warszawie, występowałam w zespole Żelazne Waginy; grałam na basie. Trochę tych piosenek zapożyczyłam do spektaklu. Przyszli chłopcy, którzy mają w Uściu Gorlickim zespół deathmetalowy, i dołączyli do mojej grupy teatralnej. Potem nawet przyjęłam ich na staż. To byli chłopcy stąd, nie napływowi. Dawno nie spotkałam się z taką ciekawością i otwartością.

A co ze starszymi mężczyznami? Przychodzą?
Regularnie na wszystkie spektakle przychodzi jeden starszy mężczyzna i czasami partnerzy pań z kół gospodyń wiejskich. To fajne związki, są na emeryturze i wspólnie korzystają z wydarzeń. Ale jest spory problem, aby nakłonić seniorów do uczestnictwa w zajęciach. Próbujemy, ale prawie nikt nie przychodzi.

Co bywa najtrudniejsze w twojej pracy?
Osoby stąd często zakładają, że czegoś nie zrozumieją, a ja chcę im pokazać, że mogą spróbować. Najbardziej lubię widzów „z krzaków”. Oni nie wejdą do środka, ale na przykład zaglądają przez okno i albo ich przekonam, albo sobie pójdą i nigdy już nie wrócą. O takiego widza najbardziej zabiegam. Człowiek w krzakach już przyszedł, już kucnął, jedno oko już jest ciekawe. Nie zależy mi na ściąganiu tu znanych nazwisk, ale na pracy z ludźmi stąd. Nie chcę mówić do ludzi nad ich głowami, kompletnie nie interesuje mnie tworzenie artystycznych enklaw. Jestem chłopką, co prawda niegdyś aspirującą do jakichś elit, ale jednak chłopką. Wprawdzie dobrze się czułam w środowisku artystycznym, nie miałam kompleksów, ale tutaj też nie mam powodów do wstydu.

Sporo mówisz o wstydzie.  
Zdarza się jeszcze, że znajomi pytają: „Monia, ale co ty robisz na tej wsi?”. A mnie drażni już nawet sama intonacja, ton, w jaki ktoś zadaje to pytanie. Ludzie nie dowierzają, że chciałam pojechać do małej wsi. Mam tylko jedną przyjaciółkę, która mnie naprawdę wspiera i rozumie. Na pewno zostanę w Beskidzie Niskim. Wiążę z tym miejscem przyszłość i chcę mieć wpływ na to, co się tu dzieje.