Zielona pajęczyca

Zielona pajęczyca

Robert Walser

Jeszcze 1 minuta czytania

Nie mogło być inaczej, tylko druga po południu, i to w możliwie kosztownie umeblowanym mieszkaniu, którego wyposażenie składało się bodaj z czystego adamaszku. Wykluczone, bym wiedział, co to właściwie jest adamaszek, dość, że kiedyś wyczytałem to i wyniuchałem w jakiejś książce. Wspaniale, że tak się do tego przyznaję, szczerze i otwarcie, a teraz bez ceremonii wsadzam do mieszkania zieloną pajęczycę, bo ta akurat przychodzi mi do głowy, która nadal świetnie mi służy, choć niekiedy dla czystej uciechy zachowuję się jak wariat, niejako spowijam się w aksamit najprzedniejszej nierozumności, gdyż zdrowy rozum czasami mnie nudzi. Okazuje się, że zielona pajęczyca, której włosy miały koloryt lwów, a oczy mieniły się złośliwie, podstępnie, niczym zielone i niezgłębione kamienie, ramiona zaś zdawały się usiane czerwonawymi punkcikami i faktycznie tak było albo się zdawało, podporządkowała sobie niegdyś urzekająco młodego, pięknego, szlachetnego, szanowanego i raz jeszcze młodego oraz obiecującego człowieka, przez co chcę rzec, że dyrygowała nim łagodnie i władała. Pewnego razu rozkazała mu skłonić pewną milionerkę, by wręczyła mu klejnot o wartości ćwierć miliona, następnie zaś miał wsunąć ów klejnot pod jej pomorską, obutą w najelegantsze lub najbardziej podarte pantofle stópkę. Tak też się stało. Serce się kraje, nieprawdaż? O najwybitniejszym ze wszystkich młodocianych aspirantów wolno rzec i wypaplać, że położył albo postawił na kawowego koloru sekreterze, czyli na biurku, fotografię swojej wzniosłej ukochanej, a zielonej pajęczycy wpadło na myśl, żeby mu podetknąć portret pod nos, jak gdyby wizerunek był czymś cudownie pachnącym, a potem na jego oczach podarła go na drobne, ładne strzępki w rodzaju śnieżnych płatków, które posłusznie pozbierał i z tym porzucił, opuścił i pożegnał zawsze otwarty salon, szlochając boleśnie. Zielonej pajęczycy przystoi stale głupio rozchylać ładne usta, i przypuszczalnie oblicze jej tchnie chytrością jak mało co. Biedaku, który wzlatujesz w najwyższe błękitne rejony bytu społecznego, na próżno impetem całej swojej woli i zastępami swojej energii walczysz z wyplamionym fartuchem. Doprowadziła do tego, że tysiące razy przyciskał ją do ust, on, niefrasobliwy pogromca legionu dobrze wychowanych panienek, które podobno się nim interesowały z tego bardzo prostego powodu, że etycznie był słaby i moralnie chwiał się na wszystkie strony. Miejmy nadzieję, że piszę tu prawdę, inaczej niech mnie porwie zielona pajęczyca, która posiadała i demonstrowała zachwycająco nieczystą cerę oraz z upodobaniem odprawiała godzinki, tj. biegała po sekciarskich konwentyklach. Szalenie wysokie okna połyskiwały w nocy takim przepychem, że moje usta i ich skromne instrumentarium, mój rodowity język, nie potrafią tego opisać ani wybełkotać. W wąwozie szemrała rzeka. Na Viktoriastrasse wieczorami gadano aż do jawnego wyczerpania o Wedekindzie itp. Dłubię w tych fenomenalnie subtelnych linijkach palcami woniejącymi serem, mianowicie zjadłem właśnie kromkę dość suto obłożoną rzeczonym artykułem spożywczym, a następnie wysączyłem jeszcze umiejętnie sok gruszki i teraz z zadowoleniem oblizuję usta, którymi donoszę i dodaję, że zielona pajęczyca czasem wydawała delikatny i ostry gwizd, na co niepospolity człowiek z uzasadnionymi widokami na uprzywilejowaną egzystencję spieszył ku niej, aby dać się odprawić drwiącym: „Zwariowałeś”. Zielona pajęczyco, tyś jest erotyką, z której zgodnie z zaleceniem sobie żartuję, choć niechętnie. Mnie też usidla. Stwierdzono w sposób nienaganny, że ja też drżę przed nią. Trzeba, trzeba nagle zakończyć tę oplecioną wężami historię, bo trzeba wyznać, że tęskno mi do szklanki piwa, którą to tęsknotę zamierzam z całą bezwzględnością zaspokoić. Czytelnikowi, który użyczał mi ucha w czasie tej procedury, składam gorące podziękowanie za cierpliwość.

Przeł. Małgorzata Łukasiewicz


„Zielona pajęczyca” pochodzi ze zbioru „Mikrogramy”, który 10 maja ukaże się w wydawnictwie Ha!art

Mikrogramy powstawały pod koniec lat 20., tuż przed załamaniem nerwowym autora, które zakończyło się jego dożywotnim pobytem w ośrodku dla psychicznie chorych. Litery, które przez cale życie z lubością kaligrafował, nie chciały dalej płynąć. W jednym z listów opisał to jako „zmęczenie ręki”. W ramach terapii zaczął tworzyć zupełnie inne teksty – przy użyciu ołówka zapełniał skrawki papieru (bilety, rachunki itp.) miniaturowym pismem, które przez wiele lat uchodziło za nieczytelne. Dopiero gigantyczny wysiłek Jochena Grevena, Bernharda Echte i Wernera Morlanga doprowadził do odszyfrowania zapisków Walsera. Jak się okazało, nie były wcale zakodowane, tylko pisane w specyficznej odmianie niemieckiej grafii zwanej Kurrent, charakteryzującej się uproszczonym zapisem liter, który połączony z rozmiarem czcionki (1 milimetr), czyniły teksty Walsera niemalże niemożliwymi do odczytania. „Mikrogramy” to zbiór tych niezwykłych utworów.