Trzecia Świrszczyńska
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

32 minuty czytania

/ Literatura

Trzecia Świrszczyńska

Jacek Dehnel

Jej pozycja na mapie pamięci o polskiej poezji jest nadal niedoszacowana. Jednak najbardziej zaskakujące i ożywcze okazuje się jej pisanie najwcześniejsze: dwie książki poetyckie o nieciekawych tytułach – o Annie Świrszczyńskiej w rocznicę upadku Powstania Warszawskiego

Jeszcze 8 minut czytania

Te wiersze siedzą we mnie od ponad dwudziestu lat, kiedy jako nastolatek czytałem je na głos matce w kuchni naszego ówczesnego mieszkania. Było lato, kuchnia od zachodu i na dziesiątym piętrze, więc po południu i wieczorem cała zalana miodowym światłem. Jak często Warszawa tamtego sierpnia i września.

Niezwykle rzadko płaczę nad książkami, tym bardziej, kiedy czytam je komuś – a jednak czytałem na granicy płaczu, czasem tę granicę nawet przechodząc; i dlatego pewnie frazy o dolarach w sienniku i boskim ocaleniu, o tchórzach budujących barykadę pod ostrzałem, o pisarzu składającym rękopis pod stertą węgla, zapadły mi w pamięć tak głęboko.

Ten tekst miałem napisać już dawno, ponad rok temu, na poprzednią rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Prosiłem jednak (nie tylko, żeby odwlec w czasie wysłanie pliku do redakcji): może nie na rocznicę wybuchu. Lepiej na rocznicę upadku. Bo „Budowałam barykadę” nie pasuje do tych rac, ryczących kiboli, peanów wygłaszanych nad „wielkim wolnościowym zrywem”. Pasuje do kapitulacji, szeregów sunących przez Pruszków szarych twarzy, do odoru tysięcy gnijących zwłok, ropiejących ran, spalenizny. A jednak wtedy nie powstał, bo nie do końca ułożył mi się w głowie. Niby mniej więcej wiedziałem, co chcę napisać, ale napisać nie mogłem. Ale teraz do niego siadam, bo jednak mam jeszcze sporo czasu do tego drugiego października. I otwartą głowę, i biurko ze spokojnym widokiem na jezioro Zugersee.

I.

A pisać miałem tak.

Że przyjechałem tu na samym początku sierpnia i minął cały miesiąc, tyle się już wydarzyło, tyle zobaczyłem, zrobiłem, poznałem i nadal mam mnóstwo czasu, aż miesiąc, do tego 2 października. Dopiero w takich razach się rozumie, ile to jest sześćdziesiąt trzy dni; czy też, lepiej: dopiero w takich razach się rozumie, jak dalece się nie rozumie, co znaczy wytrzymać sześćdziesiąt trzy dni w oblężonym mieście.

Że wziąłem ze sobą tamten egzemplarz (tego napisać nie mogę: zapomniałem go pożyczyć w czasie wizyty w Gdańsku – i nie wziąłem) i czyta mi się go tak samo, jak dwadzieścia lat temu. Albo że inaczej – a jeśli tak, to czemu.

Że, wreszcie, w naszym wspólnotowym myśleniu o powstaniu jest – jak w każdej bodaj wspólnocie, w której biorą udział Polacy – zaprzeczenie wspólnoty; rozłam idący głęboko, jak cięcie aż do kości. I, co również typowe, że podział ten jest asymetryczny. Jeśli po jednej stronie (umownie napiszmy, choć to bardziej skomplikowane: pomnikotwórczej, fundamentalistycznej, militarystycznej, romantycznej, idealistycznej) mamy opowieść o bohaterstwie i o powstaniu „coraz bardziej wygranym”, a po drugiej (znów upraszczając: odbrązowiającej, liberalnej, pacyfistycznej, pozytywistycznej, pragmatycznej) opowieść o niepotrzebnej tragedii, a nawet zbrodni, to gotowa jest do kompromisu tylko ta druga strona i ta druga opowieść. Kompromis ten odpowiada mniej więcej słowom, które generał Anders wypowiadał już wówczas, latem 1944 roku: trzeba chylić czoła przed bohaterstwem żołnierzy i ludności cywilnej, ale równocześnie potępić decyzję dowódców o wybuchu powstania, którą należy uznać za bezsensowną, a nawet zbrodniczą. Po drugiej stronie nie widać jakiejkolwiek skłonności, by uznać to kompromisowe rozwiązanie. W jej romantycznej narracji (podsycanej przez Rymkiewicza) to nie bezpowrotne straty, tylko karmiczna inwestycja: powstanie to „krwawy posiew”, na którym wyrosła wolna Polska. Historycznie jest to, rzecz jasna, absurdem; nie tylko dlatego, że upust krwi i koszmarny drenaż mózgu, jakim była utrata dwustu tysięcy warszawiaków (nie mówiąc o stratach w substancji kultury, nauki itd.), na pewno nie pomógł w odzyskaniu niepodległości, ale również dlatego, że niepodległość w roku 1989 zdobyto wcale nie zrywem z bronią w ręku, tylko niewidowiskową drogą pozytywistyczną: pracą oddolną, pokojowymi protestami, zakulisową dyplomacją.

Literacko obie strony wyglądają zupełnie inaczej. Jedna, owszem, czytuje może czasem wspomnienia, dokumenty, ale jej złotym skarbczykiem są pieśni powstańcze, najchętniej na skoczną nutę, jak „Pałacyk Michla” z „morowymi pannami”, wszystkie te „Sanitariuszki Małgorzatki” z pieskami pinczerkami, te „Marsze Żoliborza”, gdzie „bez hełmów nasza skroń, lecz pęknie pocisk oń” (spojler: nie, nie pęknie), i „Marsze Mokotowa”, gdzie „prężne ramiona wystarczą” (spojler: nie wystarczą).

Po drugiej stronie jest Białoszewski. Nieprzypadkowo w kontrze do militarystycznych kuczci organizowane są publiczne czytania „Pamiętnika z powstania warszawskiego”: pamiętnika powszedniego, pisanego przez cywila i ironistę, z przejściami od groteski do patosu i z powrotem. Ale nie czyta się obok – ja w każdym razie nie słyszałem – wierszy Świrszczyńskiej. A przecież wyszły raptem cztery lata po „Pamiętniku” (1974) i wpisują się w ten sam drastyczny, niekoturnowy opis tragedii Warszawy. W narrację „drugiej strony”.

Choć była sanitariuszką, Świrszczyńska nie pisała wyłącznie o szpitalach i żołnierzach, częściej – o mieście cywilów. „Knajpiarz, kochanka jubilera, fryzjer, / wszystko tchórze”. Jest u niej matka, która niesie niemowlęciu mleko, ojciec, który nie chce puścić syna do powstania, spekulantka wyjąca swoją spowiedź nad leżącymi na bruku zwłokami dziecka. Głód, krew, ropa, amputowane nogi, kłębiące się wszy. Wiersze obrane ze zbędnych zdań, zdania obrane ze zbędnych wyrazów tak, jak głodny ogryza kość, jak mrówki czyszczą trupa. Reporterski – jak się zdaje – zapis, tak skrótowy, jakby trzeba go było nieść pod ostrzałem i każde słowo ważyło, więc trzeba zostawić tylko to, co nieodzowne.

Owszem, często się mówi o reportażu w kontekście tych wierszy. Czy jest to słuszne? Ktoś pewnie zbadał lub zbada zawartość mięsa w mięsie, historii w historii, porównując wiersze ze wspomnieniami (i autorki, i innych): na ile faktycznie jest to reportaż, a na ile fikcja, zszyta z różnych kawałków, podkręcona efektami, dociśnięta. Bo są tam arcydzieła zwięzłości, które chwytają za gardło, ale i takie kawałki, które mnie dorosłemu – starszemu o dwadzieścia lat od tamtego nastolatka czytającego je w kuchni – wydają się jednak nieco wątpliwe. Jak skrojone pod pointę. Czy lekarzowi, który bał się przejść przez ulicę do rannego, rzeczywiście oferowano futro i papierośnicę z brylantami? Czy matce chłopaka, który, pijany, wlazł na barykadę i został tam zastrzelony, rzeczywiście powiedzieli, że zginął jak bohater? Nie wiem. Nie wiem nawet, czy to ma zasadnicze znaczenie. Czy istotne jest, że Ordon wcale się nie wysadził z redutą? Liczy się siła i mistrzostwo tekstu, a nie historyczna akuratność.

A jednak to pytanie również o siłę. O osuwanie się w taniość. Bo kiedy niemiecki oficer wchodzi do zrujnowanego domu i zaczyna grać na fortepianie Chopina (wówczas: „Szopena”), to mój wewnętrzny licznik liryczny mówi: stop, wystarczy, przekroczenie norm. Nawet jeśli było tak w istocie, jeśli ten oficer został spisany z życia, to poziom wygenerowanego w ten sposób patosu i – nie boję się tego określenia – kiczu jest, jak sądzę, za wysoki dla wielu dzisiejszych czytelników. Niewykluczone, że ponad czterdzieści lat temu, kiedy nikomu się nie śniło o „Pianiście” Polańskiego (gdzie złożenie hitlerowskiego munduru i płynącej z fortepianu ballady Chopina trafiało do masowego widza już jako chwyt oklepany i sprawdzony), brzmiało to czyściej. A przynajmniej bardziej świeżo, niż dzisiaj.

Czasem dofastrygowanie efektu jest ewidentne – Świrszczyńska wydaje książkę równo trzy dekady po tamtych wydarzeniach i patrzy na powstanie oczami człowieka z innej epoki; kiedy opisuje szesnastoletniego harcerza, głodnego i skonanego z niewyspania, który karabin „zdobył na wrogu / dziesięcioma palcami”, kończy: „A między żebrami ma energię paliwa rakiety kosmicznej”. To pisze kobieta, która widziała sputnik, Gagarina, lądowanie Amerykanów na księżycu, a nie salowa „z pozbawionego lekarstw i wody” szpitala na Śliskiej w roku 1944. I pisze dla ludzi żyjących trzydzieści lat później.

Cokolwiek by jednak powiedzieć o tych wierszach, jest to zapis bezwzględny – tak jak bezwzględna była rzeczywistość, którą utrwala. Z ludzką wielkością i małością. „Przecież z tego powodu, że wybuchło powstanie, z tego powodu, że była okupacja, milion ludzi nie zamienił się w anioły”– mówiła Świrszczyńska w radiowym wywiadzie (1980). Opowiadała – i wówczas, i w wierszach – nie tylko o tej bezwzględności oczywistej, chętnie poruszanej: armii niemieckiej w stosunku do powstańców i cywilów, ale i o bezwzględnościach wstydliwych. O tym, z jaką łatwością dowódcy szafowali życiem i krwią, z jaką bezwzględnością wysyłano do walki dzieciaki, z jaką bezwzględnością ludzie potrafili ze strachu odciąć się od najbliższych osób. Miała do tego prawo jako naoczny świadek – co wyjaśnia „Moje cierpienie”, krótki tekst z „Wiatru” (1970): „Moje cierpienie / jest dla mnie pożyteczne. // Daje mi prawo pisać / o cierpieniu innych. // Moje cierpienie to ołówek, / którym piszę”.

Nie jest zresztą tajemnicą, że Świrszczyńska do tej formy, która pozwoliła opisać nieopisywalne (a która niektórym czytelnikom może się wydawać tak oszczędna, że przezroczysta, niewierszowa wręcz), dochodziła bardzo długo. Miłosz mówił o tym w swoich harwardzkich wykładach „Świadectwo poezji”: „przez wiele lat próbowała później odtworzyć w wierszach tę tragedię; budowanie barykad, szpitale w piwnicach, domy zapadające się od bomby i groby ludzi w schronach, brak amunicji, żywności i opatrunków, własne przeżycia sanitariuszki. Ale próby te nie udawały się, były zbyt wielomówne, zbyt patetyczne, toteż niszczyła rękopisy. Musiało upłynąć lat trzydzieści, zanim natrafiła na styl, który ją zadowalał”.

I rzeczywiście: w poodwilżowym tomie (1958) przez trzy strony ciągnie się „Rok 1941”, pełen patetycznych kawałków: „Jak feniks, ptak wieczności, spala się / aby urodzić się po raz drugi, / tak i my, co cierpimy / zanurzeni po szyję w żywiole ognia, / siebie samych stworzyć musimy na nowo / z inną duszą i z innym ciałem […] Z kaźni Oświęcimia i Dachau, / z obozów niewoli, / z płonących wsi i miast, / spod ruin domów, gdzie żywcem zasypani / oszalawszy ogryzają w milczeniu / palce do kości i uśmiechają się – / podnosimy twarz do nieba / i patrzymy, jak patrzał Hiob”. I tak dalej: feniks, Hiob, żywioły, kamienne posągi, embriony gwiazd. Dopiero na końcu, po całym tym patosie i mitologiczno-biblijnym rekwizytorium, idzie celna końcówka: „A to napisała / jedna z tych kobiet smutnych / i nie wyróżniających się niczym, / które w czasie tej wojny zbierają na ulicach / kawałki drzewa, żeby nie umrzeć z zimna / i spadłe z wozów na targu liście kapusty, / żeby nie umrzeć z głodu”. Z drugiej strony, już w tamtej książce pojawia się cykl „Wojna”, złożony z krótkich, oszczędnych próz poetyckich, które zapowiadają późniejsze wiersze z „Budowałam barykadę”. Dwie dekady pracy ze wspomnieniami i ze słowami sprawiają wrażenie, jakby Świrszczyńska kręciła się niemalże w kółko: miała już ten język, ale nie potrafiła czy nie chciała przerzucić go z prozy poetyckiej do wiersza.

II.

Tak jednak nie napisałem, bo coś potoczyło się inaczej. Bo zostawiłem „Budowałam barykadę” w Gdańsku. Żeby nie jechać bez tekstu, kupiłem sobie na internetowej aukcji „Wiersze wybrane” (1980) – trzysta pięćdziesiąt stron, obejmujących teksty z ponad czterdziestu lat, od debiutu (1936) do „Szczęśliwej jak psi ogon” (1978).

Znałem przecież też trochę tekstów niepowstaniowych Świrszczyńskiej, wiedziałem, że to poetka ważna ze względu na wiersze o ciele i kobiecym tego ciała doświadczeniu, że to jej mocne, brzmiące w tytule jednego z tomów – najsłynniejszego może? – „Jestem baba” było bardzo ważne dla całych pokoleń polskich poetek. Zachciało mi się więc przeczytać taki wybór, zrobiony na cztery lata przed śmiercią (skromniejszy zdążyła ułożyć w 1973, a w roku śmierci jeszcze jeden, co świadczy też o jej ówczesnej popularności), który stanowi spojrzenie na całe twórcze życie. Pomyślałem, że taka lektura może mi coś doświetli: nie osobne teksty z różnych czasów, zapamiętane gdzieś z tyłu głowy, ale świeże odczytanie summy zestawionej przez samą poetkę.

Przyjechałem więc z egzemplarzem.

Egzemplarz został wycofany ze zbiorów – jak mówią pieczątki – biblioteki w Zabrzu; na poprzedniej karcie wbito tyle stempli z datami wypożyczeń, że ostatni wyszedł na stronę tytułową: 19 kwietnia 1996 roku (czyli wtedy mniej więcej, kiedy czytałem domowy egzemplarz „Budowałam barykadę”); potem naklejono nową karteczkę z wydrukowanym „Data zwrotu książki”, gdzie nie pojawił się już ani jeden stempel.„Wybór wierszy” został wycofany z zasobu.

Ślady biblioteczne to nie tylko pieczęci i charakterystyczne resztki taśmy, która sklejała foliową oprawę, odbite na mocno rastrowym konterfekcie Świrszczyńskiej. Są też komentarze, podkreślenia, serduszka, wykrzykniki. Zagęszczają się w wierszach mówiących o kobiecości – widać, że to one były czytane najczęściej i z największym zaangażowaniem. Te z „Jestem baba” niemal bez wyjątku noszą ślady lektury. Przy „Dowiedziała się” jest wykrzyknik, serduszko z umieszczonym w środku „RACJA!”, pod serduszkiem ktoś inny dodał: „BZDURA”. Przy „Ojczymie i pasierbicy”, gdzie ojczym „każdym spojrzeniem […] przypomina jej […] że jest nieślubna”, serduszko, wykrzyknik i znów kontra: „bzdura dowiedziałam się, że jestem córką nie tego człowieka, którego dotychczas miałam za ojca w wieku lat 15. Teraz mam 23 i wciąż jestem dla niego najprawdziwszą córką”. Najciekawiej dzieje się jednak przy „Szczęśliwej” (też wykrzyknik, też serduszko), gdzie właściwie idą obok siebie dwa wiersze, Świrszczyńskiej i anonimowej polemistki:

Szczęśliwa

Była modna biała sukienka,                                  
urząd stanu cywilnego,                                        
fontanna welonu i organy                    bez sukienki
w kościele.                                                         bez welonu
                                                                             bez kościoła i wódki
Było bogate wesele,                                            
szumiała wódka.                                    Piękny młody mąż
                                                                            więcej czułych słów
Był ból                                                                niż na to zasługuję
nocy poślubnej.                                       jestem baba

Był piękny, młody mąż.                          
Ale nie było                                                      
jednego czułego słowa.

Działa? Działa.

Tyle że jest z tym wszystkim niekiedy jak z niemieckim oficerem grającym Chopina w zburzonym domu. Świetnie, że tom „Jestem baba” powstał i budzi do dziś – a przynajmniej budził do roku 1996 – tak żywiołowe reakcje. Ale doświadczenie kobiece wydaje się tu zaskakująco powtarzalne, jakby kobiety istniały tylko w paru emocjonalno-społecznych modelach.

Pierwszy to ofiary, Hiobki straszliwe, cierpliwe perszeronki: niekochane, nieforemne samice, którym prawdziwe życie ucieka, a one chodzą od stodoły do kuchni, targają z gospody zachlanych mężów, rodzą dzieci jedno za drugim, są tłuczone przez tych pijaków po ciążowych brzuchach, a potem jeszcze zmienią zarzyganą pościel i pójdą do sąsiadów rodzić.

Model drugi to odrzucone: stare i szalone, budzące tym uwiądem odrazę młodych, pewnych siebie mężczyzn, ale mające w sobie magiczną siłę, pochodzącą z buntu i obłędu.

I wreszcie model trzeci, najbardziej, jak można się spodziewać, osobisty, konfesyjny: spełniona kobieta, która niejedno ma za sobą, przeżywa kolejne romanse wraz ze wszystkim, co niesie miłość: i zachłystującym szczęściem, i goryczą; dojrzała, świadomie odczuwa swoje ciało (klasyk: „Kobieta rozmawia ze swoim udem”), zupełnie jakby lirycznie zapowiadała bestsellerowy sukces „Sztuki kochania” Wisłockiej (która ukaże się sześć lat później).

Słuchowisko „Rozmowa z własną nogą”  na podstawie tekstu Anny Świrszczyńskiej z zasobów ninateka.pl


Każdy z tych modeli opisywany jest inną dykcją poetycką. Wiejskim babom, żonom pijaków, praczkom przeznaczone jest piekło języka, ta reportażowa zwięzłość, która potem pojawi się w „Budowałam barykadę”. Czyściec, w pół drogi, mieszający szorstkość i liryzm, to portrety starych żebraczek, wariatek: „W ich oczach są pierścionki z których wypłynęły drogie kamienie. Wreszcie raj języka to długie, liryki miłosne: O, wiele bogactw, / wiele prawd kosztownych, / ogromniejących w metafizyczym echu, / wiele wtajemniczeń / delikatnych i wstrząsających / zawdzięczam tobie, moje udo. / Najwyborniejsza uroda mej duszy / nie dałaby mi żadnego z tych skarbów, / gdyby nie twój jasny, gładki wdzięk / amoralnego zwierzątka”. („Kobieta rozmawia ze swoim udem”). Są to frazy czułe lub gorzkie, ale zawsze emocjonalne i bogate, nieogryzione, aż po tytuły cyklów „Miłość Felicji”, „Miłość Antoniny”, „Miłość Stefanii”, w których staromodne imiona przywodzą na myśl pretensjonalnych bohaterów i bohaterki „Charakterów” Nałkowskiej (Eulalia, Manswet, Zenobia, Eutyfron).

Każdy z tych nurtów tomu „Jestem baba” musiał w swoim czasie, myślę, robić piorunujące wrażenie. Niekoniecznie pozytywne. Chwaląc „Poezje wybrane” z roku 1973, Julian Rogoziński zżymał się na poprzedni tomik: „Niezbadane są drogi Opatrzności. Dwa lata temu Annę Świrszczyńską przypomniał z hałasem jej tom wierszy «Jestem baba», jak gdyby ta poetka niekłamanie znakomita nie miała innych tytułów do sławy – naprawdę zasłużonych [...]. Świadczą o tym «Poezje wybrane» obejmujące twórczość Świrszczyńskiej z lat 1936-1972, aż do owej niezbyt fortunnej «Baby» włącznie, która, przyznać to trzeba, zyskała trochę nie tyle na urodzie, ile na sensie, kiedy antologistka, czyli Anna Świrszczyńska we własnej osobie, nieco przytkała jej usta”. Na określenie tomu, którego Rogoziński „w całości nie znosi”, następuje wylew zwrotów, które dziś – słusznie – nie uchodziłyby nie tylko tłumaczowi Prousta i subtelnemu intelektualiście, ale nawet najsolidniejszym cepom polskiej krytyki literackiej. Wtedy jednak było to dopuszczalne na łamach „Literatury”, niedopuszczalna – dla wielu – była natomiast dykcja „Jestem baba”.

Kobiety tak o kobiecości nie pisały (mężczyźni tym bardziej!), a nawet jeśli, to w pojedynczych, oderwanych tekstach. Tymczasem tu – widać to nawet po wyborze z 1980 roku – Świrszczyńska konsekwentnie buduje z takich tekstów cały spójny tom, manifest rewolucji seksualnej, który, jak każda literatura rewolucyjna, z jednej strony piętnuje opresję (jej okowy trzeba zerwać i rzucić na śmietnik historii), z drugiej – podaje pozytywne wzorce, mające zastąpić dotychczasową niesprawiedliwość: pewność siebie, samoświadomość, emocjonalną niepodległość.

Taka konsekwencja w budowaniu książki poetyckiej jest zresztą dość dla Świrszczyńskiej charakterystyczna. Debiutanckie „Wiersze i proza”, potem „Czarne słowa”, wreszcie „Jestem baba” i „Budowałam barykadę” nie są zbieraniną wierszy, które spłynęły przez parę lat twórczości, tylko opartymi na wyraźnych konceptach, spójnymi propozycjami: każdy z nich ma własny język i własną metodę pisarską, często odbiegającą dość znacznie od pozostałych (nawet jeśli pod spodem widać jedną Świrszczyńską).

Dziś jednak, mam wrażenie, ton „Jestem baba” – podobnie jak niektóre wiersze z „Budowałam barykadę” – może się wydawać miejscami nieco efekciarski, przesadny, wyświechtany. To przekleństwo prekursorek i prekursorów: ci, którzy wynajdują nowy, porywający język, zyskują szybko naśladowców, ich pomysł zostaje upowszechniony i czy tego chcą, czy nie, zmienia się powoli w obiegowy banał, zacierając tym samym siłę oryginału.

Kto wie, czy to nie z tego wynika, że gwiazda tej poetki, tak istotnej w latach 70. i 80., dziś nieco przygasła? Niby pojawiały się kolejne wybory wierszy (od Miłosza w 1997, przez Annę Janko w 2000, Konrada Górę w 2013) i wznowienia („Budowałam barykadę” z przedmową Anny Nasiłowskiej w 2014), a równocześnie mam wrażenie, że jej nazwisko pojawia się dziś niespecjalnie często.

Swoją drogą, to przecież – symbolicznie – poetka bez własnego nazwiska, pozbawiona go przez mężczyzn. Po angielsku, promowana bardzo przez Miłosza, zaistniała bowiem i pozostała zapamiętana jako Anna Swir (z powodów jakoś tam zrozumiałych, bo to wyjątkowo nieprzyjazne dla anglofonów zbitki dźwięków). Po polsku natomiast nosi nazwisko przekręcone ze Świerczyńska za sprawą pomyłki parafialnego kancelisty.

III.

Świrszczyńska sztandarowa, ta, którą znałem już w całości (powstańcza) lub we fragmentach (feministyczna), nadal mnie porusza, bywa, że do żywego. Uważam, że można i należy do niej wracać i że jej pozycja w naszej zbiorowej mapie pamięci o poezji polskiej XX wieku jest nadal mocno niedoszacowana.

Jednak to, co okazało się dla mnie najbardziej zaskakujące i ożywcze, pochodzi z pisania wcześniejszego i najwcześniejszego: dwóch książek poetyckich o nieciekawych tytułach („Wiersze i proza” z 1936 i „Liryki zebrane” z 1958), które rozdziela wojna i dwa totalitaryzmy. To Świrszczyńska, której nie znałem, której nikt mi nigdy nie pokazał, która z miejsca zdobyła szturmem moje małe, czarne, nieczułe czytelnicze serce.

Miłosz w swoim wykładzie mówił o jej wczesnych utworach z lekko tylko skrywanym lekceważeniem: „Debiutowała ona przed wojną tomem próz poetyckich, bardzo ładnych i wyrafinowanych, w których było widać jej zainteresowanie historią sztuki i średniowieczną poezją. W istocie była córką malarza, wychowała się w malarskiej pracowni, a na uniwersytecie studiowała polonistykę. Ani ona sama, ani nikt z jej czytelników nie odgadłby, do czego posłuży wybrany przez nią styl iluminowanych rękopisów i miniatur”.

Cóż to są za cuda tymczasem! Te wiersze i prozy poetyckie zawierają w sobie cały kawał doświadczenia dwudziestowiecznej poezji, w tym i takiej, której najpewniej znać wówczas nie mogła.

Landszaft

To jest landszaft wiszący w restauracji trzeciego rzędu, w mieścinie posiadającej zaledwie dwa tysiące mieszkańców.
Dosadnie piękna młynareczka w płytkich trzewikach stoi na przyprószonym mostku, a jest zima, wśród gałęzi gil podryguje i słońce zwisa ukosem ze spierzchłego nieba.
Droga namalowana jest dość niezdarnie, ale nie rozumie się na tym właścicielka restauracji, kobieta z cygańskimi kolczykami w uszach, rozleniwiona dotąd jeszcze i nadobna, ani wyrośnięty elegant, który bawiąc się tombakową dewizką od zegarka konsumuje powoli bombę żółtego piwa.

I dla porównania jeden z „Wierszy Chicagowskich” Carla Sandburga (tłum. J.D.):

U Jungheimera

Wśród pól kukurydzianych zachodu i tartacznych krain północy,
   Mówią o mnie: saloon z duszą.
   Przyćmione, czerwone światła, długi, łukowaty bar,
   Skórzane fotele i ciemne kąty,
   Wysokie mosiężne spluwaczki, czarnuch krojący szynkę,
I obraz z półnagą kobietą, rozwaloną niedbale na łóżku po nocy z wódą i mordobiciem.

„Film w zwolnionym tempie”– drobiazgowy opis filmowego ujęcia ze Stanów, nie tylko każe myśleć o polskich i niepolskich awangardzistach oraz poetyce kolażu, ale też o osiągnięciach operatorskich genialnego Dzigi Wiertowa: „Na ukośnym gzymsie dachu / utwiedziwszy / obutą szczelnie stopę, / od której / czujnie rzuca się dobitny cień, / ciałem dzieląc na pół / widną z wysokości 60 pięter ulicę – / Stoi Reklama […] Ale tymczasem / trudna flaga rozgina się / i pracując sobą dosięga / stopniowo / jej prawego ramienia. […]”.

Albo weźmy takie „Barokowe malowidło”– tu już mamy sposób, w jaki wiele lat później będą pisali o dawnych czasach Szymborska i Grochowiak: żonglując archaizmami prawdziwymi i zmyślonymi, mieszając je z nowoczesną metaforyką:

Z surowymi fuki na wojnę jechali.
Krzew
po drodze sterczał z liściem sprężystym,
niekiedy brzęcząc cicho, trącany,
i w księżycu
płonąc jak metal. […] Oto ludzie
zdolni do długiej i intensywnej wściekłości.
U bram miasta
Ilumincja kładzie uzdę w gębę koniowi
i na strzemionach mocnych unosi się
i nagle
wyrusza. […]

Podobnie w stylizowanym „Południu” (w którym obok Biblii i poezji staropolskiej pobrzmiewają również Gałczyński i Lorca):

Gotowały się góry,
drzewa oliwne śpiewały barzo cudnie.
Człowiek boży
przyszedł ku dziewkam u studniej.

Klaskały w ręce pagórki,
Szklane gaje pieniły się w wietrze.
Dziewkam z kanarkowych włosów
kapie i brzęczy gęste powietrze.
Zielona ryba
patrzy okiem z fryzowanej strugi.
Wykluwają się w niebie
esencjonalne papugi.

Osłowie wołali się dzicy
po górach, u oliwnego drzewa.
Ulicą
idzie Widzący. Śpiewa.

Szczeniec lwowy przypadł mu do pięty
z różową gębą, ziejąc, wielmi śliczny.
Wziął w łapę krzyż i stał się w talii wcięty.
Wziął tarczę i stał się heraldyczny. […] A on podniósł mocen palec i wołał:
– Wieczność. Wieczność. Oto chwilę przygwożdżę.
Alić świat jak u van Gogha
był niby Przemienienie i drożdże. [...]

Jakże ciekawie czyta się Świrszczyńską późną w kontekstach Świrszczyńskiej wczesnej! Jakby cała już w tym była zawarta, ale nieco inna. „Kołysanka egzotyczna” to jakby wstęp do stylizowanego na ludową poezję afrykańską tomu „Czarne słowa” (1967), „Victoria” z grenadierami, feldmarszałkiem z lunetą i boginią, która „odsunęła kwiecistą firankę / i [...]na twardą czaszkę / wcisnęła mu wieniec”, portretuje wojnę jako coś zaprzeszłego, teatralnego (choć z szarpiącym pazurem) i tym samym stanowi fascynującą parę do późniejszych tekstów wojennych. A do tego tyle uroczego kampu („Jedzie ogrodem na wozie / Wenus w apoteozie. / Blondyna soczysta jak marchew, / z rąk wyskakuje jej szarfa. […] Trzech bohaterskich tenorów / rozpacza u jaworu. / Trzy panny stoją z rumieńcem. / Gołąbek, lilia i wieńce. […]” („Groteska”).

Najbardziej może przeszywająca jest „Apokalipsa”: zarazem żartobliwa i groźna, wizyjna i zdystansowana:

Apokalipsa

Tysiąc zmartwychwstających do aktu,
miotające się dziewice
i młodzieńcy z listkiem.
Jan oszalał na wyspie Patmos.
Nazbyt wcześnie, Panie, na wieczystość.

Błogosławieni w suknach z wełny
na wzgórzach światła kwitną z żalem.
Na świat golasów pełny
zstąp, nowa Jeruzalem.

Zstąp, pompatyczna i ostra
jak wieczne rwanie włosów.
Wlałeś nas, Boże, szorstko
w gorący piec patosu.
[…]

Jedzcie prawdę jak sól ziemi garściami
niewolnicy, poganie i psy.
Oto się dzieją nad nami
rzeczy Apokalipsy.

Miłosz twierdził, że te „bardzo ładne i wyrafinowane” teksty przydały się po latach do stworzenia wierszy z „Budowałam barykadę”: kiedy wreszcie znalazła potrzebny jej styl, „był to styl miniatury, odkryty przez nią w młodości, ale tym razem zastosowany nie do reminiscencji z dzieł malarstwa”. Wydaje się, że jedyny łącznik między tymi stylistykami jest kompletnie pozorny i jest to słowo „miniatura” – faktem jest, że wczesne wiersze wychodzą często (co widać w tytułach lub w samym tekście) od „gobelinu średniowiecznego”, „sztychu barokowego”, „starej ryciny”, „fresku”, „groteski”, „barokowego malowidła” czy właśnie „miniatury” i „iluminacji” – nie są one jednak stylistycznie podobne do wierszy powstańczych; ani też wczesne teksty, które są miniaturami w sensie krótkości, nie przypominają w niczym tych późniejszych. „Budowałam barykadę” napisane jest językiem, który Świrszczyńska ćwiczyła przez lata najpierw w krótkich prozach z cyklu „Wojna” z pierwszego tomu powojennego, a potem w ascetycznych wierszach o poniewieranych kobietach z „Jestem baba”.

Jeśli gdzieś pozostał ton tych wczesnych, nieoczekiwanych tekstów, jeśli gdzieś zachowała się pomysłowość metaforyki i porównań, migotliwość, kampowość („popatrz na triumf Amfitryty, małej golutkiej bogini morskiej, rozkosznie różowej jak wnętrze owocu truskawki”), to chyba tylko w wierszach o dojrzałej miłości.

Być może przyszedł czas, kiedy należy wydać nie kolejny wybór Świrszczyńskiej, koncentrujący się to na takim, to na innym aspekcie jej pisania, nie kolejne wznowienie jednego z najbardziej znanych tomów, ale całość wierszy i próz poetyckich (również tych obecnych wyłącznie na łamach czasopism, które nigdy nie trafiły do książek). Czytanie tej twórczości na przemian dwoma kluczami, wojennym i kobiecym, otwiera nam oczywiście drzwi do świetnej poezji (i tak: czytajmy ją razem z Białoszewskim!) – ale jest tam i ta trzecia Świrszczyńska, wczesna, różnoraka i fascynująca, a pewnie i kolejne: czwarta od „Czarnych słów” (które warto odczytać w dyskursie postkolonialnym), piąta od pośmiertnego tomu „Cierpienie i radość” (praktycznie przeoczonego ze względu na trudne warunki lat 80.), jakaś szósta, siódma. Cały kontynent.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).