I tak się właśnie kończy świat

Kaja Puto

Szczyt klimatyczny był typowo ONZ-owskim wydarzeniem: bezsilnym wobec sprzecznych interesów i wątłym politycznie, ale heroicznym w próbie poszukiwania kompromisu między jednoczesnymi sprawcami i ofiarami. Ziemi tym kompromisem nie uratujemy

I tak się właśnie kończy świat

Jeszcze 5 minut czytania

I tak się właśnie kończy świat

Teren szczytu klimatycznego COP24 przypominał ogromny schron. Taki z filmów postapokaliptycznych, w którym garstka ocalałych walczy o przetrwanie. Tysiące osób krążyły z punktu A do punktu B pokrętnym labiryntem stalowych hal, które rozstawiono wokół Spodka i Międzynarodowego Centrum Kongresowego. Warkot grzejników zagłuszał rozmowy na korytarzach i gdyby nie zachłystujące się zimnym powietrzem drzwi, przez które co jakiś czas coś wnoszono, można by odnieść wrażenie całkowitego odcięcia od świata.

Największe poruszenie wzbudzały przemówienia polityków, nieco mniejsze – debaty eksperckie i akcje aktywistów. Dziennikarze biegali za przedstawicielami swoich krajów i za gwiazdą szczytu, 15-letnią Szwedką Gretą Thunberg, którą – wyraźnie zestresowaną – ciągano od jednej kamery do drugiej, by wygarnęła dorosłym ich grzechy. A gdy się robiło nudno, tłum ciągnął do pawilonów, w których kraje z całego świata mniej lub bardziej szczerze dzieliły się swoją działalnością na rzecz środowiska. Od czasu do czasu rzucając darmowy catering.

Indonezja na przykład postawiła na filmiki o jedzeniu i występy ludowych artystów, Indie – na instalacje kinetyczne, hologramy i tego typu bajery. W nigeryjskim pawilonie opowiadano o ratowaniu jeziora Czad, a w rosyjskim mało co się działo, więc zwykle siedzieli w nim dziennikarze z laptopami. W polskim (i katowickim) natomiast królowały wycięte drzewa, mięsko i węgiel, ale do tego wrócimy.

Na szczyt klimatyczny przyjechało, czy też raczej przyleciało, kilkadziesiąt tysięcy ludzi z niemal 200 krajów. Wydrukowano na jego potrzeby tony makulatury: ulotek, folderów i plakatów. Po Katowicach nieustannie pędziły, w sobie tylko znanym celu, kolumny radiowozów na sygnale. Tymczasem czasy dla globalnego współdziałania są kiepskie, a gospodarz całej imprezy – Polska – podchodzi do niego sceptycznie.

Czy to wszystko miało w ogóle jakiś sens?

*

Podczas COP24 nie udało się przyjąć październikowego raportu Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC), który daje rządom 12 lat na przeciwdziałanie wzrostowi średniej temperatury na świecie o więcej niż 1,5ºC względem epoki przedindustrialnej. Czyli – jak wyjaśniają naukowcy – na ocalenie Ziemi. Sprzeciwiły się temu Stany Zjednoczone, Arabia Saudyjska, Kuwejt i Rosja – giganci eksportu ropy.

Negocjacje ostatecznych ustaleń szczytu blokowała też Brazylia, w której władzę objął niedawno prawicowy populista Jair Bolsonaro. Ale też która – podobnie jak wiele dynamicznie rozwijających się krajów – ma żal do Zachodu, że miałaby dziś blokować swoją gospodarkę, płacąc rachunek za nie swoje grzechy.

Biedniejsze kraje – szczególnie te najbardziej dotknięte zmianami klimatu – również nie były zadowolone z postawy najbogatszych państw. Bez jasnych deklaracji co do systemowego wsparcia finansowego z ich strony obawiają się wprowadzania jakichkolwiek obostrzeń czy ryzykownych planów transformacji polityki energetycznej.

Udało się natomiast przyjąć tzw. rulebook, czyli pakiet zasad wdrażania Porozumienia Paryskiego z 2015 roku. W obecnym jednak, wynegocjowanym przez 196 krajów kształcie nie odpowiada on wezwaniom naukowców. Jeśli zobowiązania zostaną wypełnione, wzrost średniej temperatury na świecie może zostać ograniczony co najwyżej do 3ºC, co nie pozwoli, zdaniem ekspertek, uniknąć poważnych skutków: susz, powodzi czy podnoszenia się poziomu mórz. Komentarze po szczycie są umiarkowanie pozytywne: zważywszy na to, w jak trudnych politycznie żyjemy czasach, lepsze coś niż nic.

*

Temat przemian klimatycznych jeszcze parę lat temu pozostawał w Polsce na uboczu debaty publicznej. Naukowcy sobie gdzieś daleko alarmowali, równie daleko z powodu anomalii pogodowych cierpieli ludzie, jakieś anonimowe kobiety i dzieci. Z jednej strony w szkole uczono zachowań proekologicznych, z drugiej – panował wysoki poziom przyzwolenia na ich wyśmiewanie i bagatelizowanie, bo, jak wiadomo, „posegregowane śmieci trafiają na to samo wysypisko”, a poza tym „i tak nie dożyjemy”.

Kiedy Lech Kaczyński podpisał się w 2007 roku pod unijnym pakietem energetyczno-klimatycznym, a Donald Tusk rok później pod konkretnymi jego ustaleniami, liberałowie kłócili się z prawicą, czyja to wina, że Polska w tak nieprzemyślany sposób zobowiązała się do redukcji gazów cieplarnianych. Z tym, że polska gospodarka ma być wciąż oparta na węglu (choć niekoniecznie – tu liberałowie – polskim), mało kto dyskutował.

Pawilon tajskiPawilon indonezyjskiPawilon rosyjskiPawilon indyjski
Pawilony krajowe na COP24

Parę lat temu prezydent Andrzej Duda narzekał na Twitterze w zimny dzień, że „jak sobie pomyśli, że płacimy za «globalne ocieplenie» i popatrzy za okno, to go szlag trafia”, a Roman Giertych, znany obrońca liberalnej demokracji, wtórował mu, że „lubi globalne ocieplenie i chętnie finansowałby jego postęp. Winorośla i palmy w Polsce? Super!”.

Dziś tematem przemian klimatycznych naładowano bazuki polaryzacji, a w telewizorach namnożyło się ekspertów, którzy wcześniej nie zdradzali zainteresowania polityką energetyczną.

Liberalni politycy i ich żołnierze prześcigają się w zapewnieniach, że od węgla trzeba odejść, choć nie proponują, jak to zrobić. I że dość już sprzyjania roszczeniowym górnikom – pupilkom PiS. I że PiS chce nas zabić wraz ze swoimi wyborcami, co to za 500+ kupują stare rzęchy itp.

Prawica z kolei przekonuje, że globalne ocieplenie to wymysł lewactwa i ekoterrorystów, a odejście od węgla to pomysł na to, jak wyprzedać resztki polskiego majątku obcym. I że nie ma co debatować z ludźmi, którzy reprezentują brukselskie, nie polskie interesy.

Z okazji COP-u liberałowie dodali do tego lament, że wstyd za Polskę i za Śląsk, że kompromitacja na świat cały, a prawica – elementy propagandy sukcesu, jakoby Polska kroczyła w awangardzie przeciwdziałania zmianom klimatu i zbierała za to pochwały.

Narracja PiS-u to mieszanka sprzeczności, klimatycznego negacjonizmu i myślenia życzeniowego, nie ma sensu jej szerzej analizować. Ale narracja obozu opozycji, choć momentami bliższa myśleniu naukowemu, jest równie niebezpieczna. W komplecie z kolei – jak napędzające się nawzajem perpetuum mobile – stanowią przepis na zagładę.

*

Obrazki z polskich występów na COP24 były trochę żenujące.

Dzień leśny był umilany przez Zespół Reprezentacyjny Sygnalistów Myśliwskich Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach, który grał sygnały, fanfary i marsze. Hostessy rozdawały kabanosy z dzika, a organizatorzy dla ocieplenia wizerunku uparcie nazywali sygnalistów „leśnymi”.

Na panelu, który przybliżyć miał zebranym zieloną transformację polskiego przemysłu, stronę społeczną reprezentował ksiądz, który wygłosił homilię i pochwalił się, że jego kościół w Rudzie Śląskiej stoi twardo na ziemi, choć domy dookoła niego zapadają się z powodu szkód górniczych.

Pawilon polski wysadzono cienkimi deseczkami, które symbolizować miały drzewa (złośliwi pytali, czy z Puszczy Białowieskiej), a wyświetlacze zachwalały polski design, przy czym nie było gdzie usiąść. Niesławny pawilon miasta Katowice składał się natomiast wyłącznie z węgla, do którego po kilku dniach kontrowersji dołożono kępki trawy i przyklejono taśmę z napisem „Black to Green Transformation”. I tak dalej.

Trudno bronić też przygotowanej na kolanie i nierealistycznej – jak twierdzi Rafał Zasuń, redaktor naczelny wysokienapiecie.pl – strategii energetycznej 2040, z którą rząd przyjechał na COP. Sadzenie lasów, które usilnie promowano w pawilonie polskim, nijak nie stanowi też rozwiązania dla wysokiej emisji CO2. Za występy polskich polityków, m.in. słowa prezydenta Dudy o tym, że węgiel nie szkodzi klimatowi, Polska już pierwszego dnia uhonorowana została antynagrodą Skamielina Dnia, przyznaną przez aktywistów z CAN Europe.

Za to wszystko zależy się Polsce konstruktywna krytyka, ale obóz opozycji – w tym eksperci i dziennikarki – w swojej zajadłości zaczęli strzelać na oślep.

Dostało się na przykład Śląskowi, który miałby być zacofany i bezwstydnie zapatrzony w węgiel i za który należy się wstydzić. Powszechnie wyśmiewano słowa prezydenta Dudy o „zielonych Katowicach”, choć 40% jego terytorium to w istocie tereny zielone. Znalazło to swoje odwzorowanie w programie „Katowice, miasto ogrodów”, z którym miasto startowało w 2010 roku w konkursie na Europejską Stolicę Kultury, a później budowało wokół tej wizji swoją markę.

Nie chodzi tu tylko o zieleń, ale i o transformację regionu z przemysłu na nowe technologie, przemysły kreatywne i kulturę. W tak ustawionej tożsamości jest miejsce zarówno dla biżuterii z węgla (określanej zresztą mianem „designu krytycznego”, ale gazeta.pl i tak spyta: „Polsko, dlaczego mi to robisz?”), jak i dla orkiestry górniczej. Miasto Katowice i województwo śląskie od dawna wdrażają ten kierunek rozwoju, z lepszym czy gorszym skutkiem. Ale zaczęły to robić lata przed tym, jak warszawski salon nastroił się proekologicznie.

Podobnie chybione jest wpychanie górników w rolę „roszczeniowych wyborców PiS” – partia ta nie cieszy się szczególną popularnością ani wśród Ślązaków (dla wielu z nich drażniący jest wykluczający polski nacjonalizm), ani wśród Zagłębiaków (wielu nieobca jest nostalgia za PRL), przynajmniej w dużych miastach.

Największym już absurdem liberalnej debaty o COP jest jednak przeświadczenie, że dobry Zachód walczy z przemianami klimatu, a tylko Polska postępuje egoistycznie. „Świat odchodzi od węgla, w Niemczech z ulgą i radością zamknięto właśnie ostatnią kopalnię, a w Katowicach polityków i ekologów z całego świata witała orkiestra górnicza. Takie rzeczy tylko w Polsce. Kiedyś u Barei na ekranie, dziś na żywo” – napisała Eliza Michalik.

Niemcy są w tym przypadku wyjątkowo niefortunnym przykładem. Nie tylko produkują sporo gazów cieplarnianych, ale i wycinają lasy pod rozbudowę odkrywkowych kopalni węgla brunatnego. Owszem, zamknęli ostatnią KWK, ale nadal będą importować (a więc i transportować) oraz spalać węgiel, m.in. z Rosji, Kolumbii i… Polski.

Ale inni również nie są lepsi. Jak wylicza publicysta Jakub Chabik, Dania i Wielka Brytania są za energią wiatrową, bo mają gdzie postawić wiatraki, podobnie jest z energią wodną w przypadku Austrii, Szwajcarii, Norwegii oraz Szwecji. Nie znaczy to, że kwestia przemian klimatycznych nie gra żadnej roli – ale z pewnością nie większą niż egoistyczne interesy krajów i istniejących w nich lobby przemysłowych. Gdyby było inaczej, podczas szczytów klimatycznych nie spierano by się tak gorąco o tak liczne szczegóły.

Nie oznacza to oczywiście, że to nie powinno się zmienić czy że krytyki nie należałoby zacząć od siebie. Warto sobie jednak uświadomić, że losy świata nie zależą od Polski. I że podobne, różniące się odcieniem lokalnym boje – wbrew temu, co sugeruje Anna Mierzyńska („świat o klimacie, Polska o sobie”) – toczą liberałowie i populiści na całym świecie. To między nimi przebiegają osie najważniejszych politycznych konfliktów współczesności.

*

Używanie chybionych argumentów jest niebezpieczne, bo działa jak woda na młyn populistów antyekologicznych, którzy rzucają się je wytykać i deprecjonować przeciwnika, zamiast dyskutować na temat. Ale jeszcze bardziej niebezpieczne – a do tego kontrskuteczne – jest ignorowanie lęków, które napędzają politycznie PiS. W tym przypadku jest to lęk przed hasłem „transformacja”, która, jak wiadomo, szerokiej rzeszy Polaków, szczególnie zatrudnionej w przemyśle, nie przysporzyła dobrobytu.

Jeśli PiS postanowił swoją agendą zyskać głosy wyborców zatrudnionych w górnictwie czy energetyce, to skuteczniejszą kontrpropozycją byłoby zakomunikowanie im alternatywnego planu, w którym mogliby czuć się bezpiecznie, a nie ich obrażanie. A to nie jest łatwe zadanie, jak pokazują przykłady nie tylko krajów postkomunistycznych, ale i wielu innych państw, w których zmierzch przemysłu doprowadził do bezrobocia, prekaryzacji zatrudnienia, niepewnej przyszłości.

Jak pisze Grzegorz Sroczyński w kontekście Stanów Zjednoczonych: „my mówimy «trzeba walczyć z globalnym ociepleniem», oni słyszą «po raz kolejny stracicie pracę i poczucie bezpieczeństwa»”. Do słów, które padły podczas protestów „żółtych kamizelek” we Francji: „ty nam o końcu świata, a my nie wiemy, czy dotrwamy do końca miesiąca” – można dodać: „i po raz kolejny obciążymy was kosztami ochrony środowiska”. PiS mówi do wyborców, którzy boją się tego samego.

I to akurat nie jest żaden populizm. Badania Oxfam pokazują, że najbogatszy 1% ludzi na świecie emituje 175 razy więcej zanieczyszczeń niż najbiedniejsze 10% razem wzięte. (Średnia klaso, zapamiętaj te liczby na wypadek, gdybyś wracała w środku zimy z egzotycznych wakacji samolotem i chciała sobie narzekać na sąsiada, który pali węglem).

Bez rozwiązań systemowych mamy do czynienia z trolley problem: jeśli nie będziemy walczyć z globalnym ociepleniem, ucierpią jedni biedni (których ocieplenie najszybciej dotknie), a jeśli będziemy z nim walczyć, ucierpią drudzy (których dotkną skutki transformacji). Bogaci z pewnością za to przetrwają najdłużej.

I to jest impas, do którego rozwikłania nie przybliża nas żadna ze stron konfliktu na linii liberałowie–populiści – ani w skali Polski, ani całego świata.

*

Nie jest prawdą, że przemiany klimatu nikogo nie obchodzą, może poza świadomymi negacjonistami (choć warto pamiętać, że wśród nich znajduje się prezydent Stanów Zjednoczonych). Zmianami klimatu przejmują się tłumy, które zjechały się na COP24: ci, którzy są wystarczająco zaspokojeni, by przejmować się problemami innych, i ci, których problem dotyka bezpośrednio.

Joanna z Filipin, która pięć lat temu straciła w wyniku supertajfunu Hayen rodziców, starszego brata, dwie siostry i bratanka, i przeżyła już drugi.

Paloma z Brazylii, która była przewodniczką turystyczną po puszczy amazońskiej i stwierdziła, że musi ją ratować.

Nakti z Malezii, który uważa, że nie możemy konsumować zasobów przyszłych pokoleń. I że musimy chronić lasy deszczowe.

Rhoda z Togo, która przypomina, że choć Afryka nie przyczynia się do kryzysu, to bardzo cierpi, a na polityków i trzeba ich cisnąć od dołu.

Saga ze Szwecji, która przyznaje, że jej kraj z ekologiczną transformacją radzi sobie całkiem nieźle, choć we własnych granicach, a szkodzi innym.

Joanna z FilipinJoanna z Filipin / fot. Kaja Puto

Przemiany klimatyczne obchodzą mieszkańców Haiti, Mjanmy, Wietnamu, Syrii, wysp na Pacyfiku, wszystkich miejsc, które w bezpośredni lub pośredni sposób dotknęły już i codziennie dotykają skutki globalnego ocieplenia.

Przemiany klimatu obchodzą ludzi na jarmarku świątecznym w górniczej dzielnicy Nikiszowiec: tych, którzy na jarmarku kupują, i tych, którzy sprzedają. Problem jest, politycy muszą go rozwiązać, bo póki co, to i tak węgiel jest najtańszy itd. Nie chcemy się truć, ale nie mamy pieniędzy. A tak w ogóle, to dlaczego pani pyta? I za kim pani jest: za PiS czy za PO?

Przemiany klimatu obchodzą Magdalenę Okraskę, autorkę „Ziemi jałowej” i zwolenniczkę przemysłu ciężkiego.

Przemiany klimatu obchodzą statystycznego Polaka. Według listopadowych badań CBOS zagrożenia związane z ekologią dostrzega 84% Polaków, 75% za ich główną przyczynę uważa działalność człowieka, a zaledwie 9% sądzi, że środki zaradcze nie są konieczne.

Przemiany klimatu prędzej czy później zaczną też obchodzić tych, których teraz nie obchodzą.

Marsz dla klimatu

Ewa Bińczyk w książce „Epoka człowieka” stawia tezę, że w kwestii przemian klimatycznych znajdujemy się w stanie marazmu: nie jesteśmy zdolni rozpoznać powagi sytuacji, nie potrafimy działać, jesteśmy sparaliżowani. Powiedziałabym raczej, że rozpoznajemy ją, ale nie mamy nadziei na znalezienie rozwiązań.

*

Wspomniany wcześniej raport IPCC ostrzega, że jeśli nie uda się ograniczyć wzrostu średniej temperatury na świecie do 1,5ºC, do 2040 roku naszą planetą zacznie rządzić rytm pożarów, powodzi i susz. Podniesie się poziom wód, wzrosną migracje klimatyczne i wojny o zasoby, będzie jeszcze więcej biedy i głodu. Zgodnie z ostatnim raportem Banku Światowego do 2050 roku nawet 143 milionów ludzi może stać się uchodźcami klimatycznymi.

*

W skali świata znaleźliśmy się potrzasku. Z jednej strony mamy liberałów, którzy odpowiedzialność za przemiany klimatu zrzucają na jednostki i przeciwników politycznych, a na wszelkie zmiany gotowi są tylko wtedy, gdy są one w ich własnym interesie. Z drugiej strony – populistów, którzy robią wszystko, by zbagatelizować temat i przekonać swoich wyborców, że ochrona planety wymierzona jest przeciwko nim.

Każda ze stron proponuje rozwiązanie, któremu towarzyszą poważne koszty. Ale jeszcze gorsze jest chyba to, że obie strony mają po części rację. To kolejny impas: w kwestii globalnego ocieplenia wszyscy – my, mieszkańcy Ziemi – jesteśmy w jakimś stopniu jednocześnie wrogami i ofiarami. Ta sytuacja wymyka się polityczności, jaką znamy.

Żeby uratować planetę, najprawdopodobniej musimy znaleźć trzecią, zrównoważoną drogę, zgodzić się na sprawiedliwy podział kosztów, jakie wszyscy musimy ponieść, a przede wszystkim przestać się zgadzać, by rozgrywali nas politycy. To oczywiście niemożliwe. Ale tylko utopia nas może uratować.

W pewnym więc sensie COP24 miał sens. Był to typowo ONZ-owski event: bezsilny wobec sprzecznych interesów i wątły politycznie, ale heroiczny w swojej próbie poszukiwania kompromisu między mieszkańcami Ziemi, między jednoczesnymi sprawcami i ofiarami. Ziemi tym kompromisem nie uratujemy, ale umrzeć z godnością to chyba najwięcej, na co nas dziś – być może na skraju cywilizacji – stać.

Ilustracja: Truthout.org CC BY-NC-SA 2.0

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).