A może to nie my?

Olga Wróbel

Autorka to Emilia Dłużewska, narratorka to Emilia Dłużewska, na okładce widnieje twarz Emilii Dłużewskiej. Można wykreślić pytanie: „Na ile bohaterka czerpie z pani doświadczeń?”

A może to nie my?

Jeszcze 2 minuty czytania

A może to nie my?

Znacie? Znamy. To posłuchajcie. „Jak płakać w miejscach publicznych” to pierwszoosobowa opowieść Emilii, trzydziestoparolatki mieszkającej w Warszawie. Emilia jest młoda, rzutka, ironiczna, pracuje prawdopodobnie w mediach (w każdym razie pisze i styka się z contentem) i ma przyzwoite dochody, pozwalające na jedzenie na mieście i korzystanie z prywatnej opieki zdrowotnej. Ostatnia kwestia okazuje się kluczowa – narratorka w pewnym momencie uznaje, że zdrowy psychicznie człowiek nie płacze kilkanaście razy dziennie i nie odczuwa wstrętu do każdej czynności, która nie jest spaniem / leżeniem w wannie / bezmyślnym gapieniem się na serial w oczekiwaniu na wieczór. Postanawia wybrać się do psychiatry. W jej otoczeniu nie jest to już tabu. Znajomi i znajome przerzucają się nazwiskami lekarek, terapeutów, nazwami leków. Kiedy ktoś z dnia na dzień przestaje pić alkohol, jest to czytelny sygnał: wjechały tabletki. Wiadomość o kryzysie psychicznym przeraziłaby natomiast rodziców i babcię: przecież Emilia była wychowywana na radzącą sobie ze wszystkim zwyciężczynię. Jej porażka na polu zdrowia duchowego byłaby dla rodziny nie tyle powodem do gniewu, ile do zmartwienia. A mamy, taty i babci za wszelką cenę martwić nie należy. Co się dzieje w głowie w Warszawie, zostaje w Warszawie. I na kozetce u kolejnych terapeutek. Tymczasem okazuje się, że początkowa diagnoza wcale nie była trafna: Emilia nie ma depresji, tylko chorobę afektywną dwubiegunową, za sprawą której po okresie przygnębienia następuje euforyczny zachwyt światem, który z mroku przełącza się niespodziewanie w technicolor. Leki są w stanie wymieszać tęczę z szarościami, ustawiając Emilię w zdrowej polskiej burości – ale czy życie bez głębokiego smutku i strzelistego zachwytu to jest to, czego pragniemy?

Emilia Dłużewska, „Jak płakać w miejscach publicznych”. Znak Literanova, 214 stron, w księgarniach od lutego 2023

Książka Dłużewskiej z pewnością trafi na półkę z kobiecą literaturą autobiograficzną, koncentrującą się wokół odmienności / nieprzystawalności do społecznej normy (lub raczej tego, co aktualnie pod tym pojęciem rozumiemy). Bohaterki-narratorki z polskiej zatoczki nurtu mierzą się z zaburzeniami psychicznymi, psychosomatycznymi i funkcjonowaniem w spektrum autyzmu (Małgorzata Halber, Aleksandra Pakieła, Dorota Kotas). Mierzą się także z ubraniem tego doświadczenia w słowa, a potem, z różnym skutkiem, w literaturę. Dłużewska wyróżnia się na tym tle na przynajmniej dwa sposoby.

Co może opisać kobieta, jeżeli nie własne przeżycia, w dodatku zawsze podejrzanie koncentrujące się wokół ciała? Jest przecież istotą przyziemną, chociaż sterowaną przez Księżyc, regulujący jej hormony i humory. Każda opowieść zahaczająca chociażby o realia życia autorki będzie kierowała oczy czytające w stronę jej samej. W przypadku literatury autobiograficznej, jeszcze trudniejszej do uratowania przed łatką „menstruacyjne / narcystyczne rozważania”, autorki wykonują rozpaczliwe uniki: zmieniają narratorce imię, powtarzają do znudzenia na spotkaniach i w wywiadach, że to kompilacja doświadczeń koleżanek i efekt obserwacji, a nie drobiazgowy rejestr własnych doświadczeń. Dłużewska omija tę przeszkodę w sposób prosty i skuteczny: autorka to Emilia Dłużewska, narratorka to Emilia Dłużewska, na okładce widnieje twarz Emilii Dłużewskiej, narysowana przez graficzkę Olę Jasionowską. Można wykreślić pytanie: „Na ile bohaterka czerpie z pani doświadczeń?”, co paradoksalnie przywraca książce rangę dzieła literackiego, a nie wstydliwie wyciągniętego na światło dzienne pamiętniczka, którego następnie należy bronić kłami i pazurami. 

Książka Dłużewskiej jest osobista – trudno o bardziej intymne wyznanie niż „jestem chora psychicznie”. Jednocześnie jest to opowieść prowadzona z dystansu: po diagnozie i terapii, po przemyśleniu swojej sytuacji i oswojeniu się z lekarstwami. Mroki choroby i niepewność co do możliwości normalnego funkcjonowania są przepracowanym wspomnieniem, dzięki czemu opowieść autorki wskakuje na poziom uniwersalny. Dlaczego mamy coraz większe problemy z zachowaniem równowagi chemicznej w mózgach? Czy w XXI wieku popsuły nam się ciała, dusze, jedno i drugie, a może zawsze tak było, tylko ludzie nie mieli platformy i języka do wyrażenia swoich cierpień? Dłużewska zauważa, że nawet dla niej, osoby wykształconej (ukończyła studia psychologiczne), pracującej w języku i ekstrawertycznej, jest to szalenie trudne. Łatwo opisać bolącą nogę, do której ma się dystans, można ją obejrzeć, obmacać i porównać z innymi, wymiernymi nogami. Z psychiką sprawa jest znacznie trudniejsza: jak obiektywnie ocenić cierpienie i uwierzyć w wartość wniosków wysnutych przez mózg na temat mózgu? Jak ustawić na skali problemów świata bezrobotną matkę z niepełnosprawnym dzieckiem oraz samą siebie, płaczącą w kolejce po tajskie jedzenie?

Opowieść Dłużewskiej w dużej mierze dotyczy napięcia między indywidualizmem a wspólnotowością. Wszyscy mamy: pretensje do matek, alkoholików w rodzinie, przykre wspomnienia z okresu dojrzewania, feministyczną świadomość połączoną z nienawiścią do tłuszczu na biodrach, niskie poczucie wartości przy obiektywnie sprawnym radzeniu sobie z rzeczywistością – i wszyscy podejrzewamy, że jest to tylko nasz problem, bo inni jakoś sobie radzą, być może dzięki prostemu braniu się w garść. Cierpimy na syndrom oszusta, kiedy nam się udaje i kiedy mimo to idziemy do psychiatry, bo już nie dajemy rady. Pracujemy za dużo, chorujemy, a potem pracujemy jeszcze więcej, żeby zarobić na prywatnego psychiatrę i terapeutkę oraz lekcje medytacji i chatę w lesie. Każdy wini siebie.

Dłużewska zaś podsumowuje dla nas te rozterki, pytając z pozoru niewinnie: a może to nie my? Oczywiście, to nie Elon Musk z Billem Gatesem bawią się poziomami serotoniny w głowach ludzkości, ale kapitalizm stał się wszechobecnym i jedynym możliwym modelem życia, alienującym jednostki od siebie i od pracy, wtłaczającym każde działanie w logikę zysków i strat. Spójrzmy na tak niewinną frazę jak „marnowanie czasu” – jesteśmy tak bardzo śmiertelni, żyjemy krótko, dlaczego ten czas ma być spędzony na osiąganiu rzeczy? Czy nie lepiej położyć się na ziemi, głaskać kota i jeść owoce, jak bohater dokumentu Herzoga „Pod wulkanem”, twierdzący, że życie to mgnienie, śmierć jest wieczna, więc nie zamierza się zbytnio przejmować codziennością? Widziałam ten film dziesięć lat temu i nie mogę zapomnieć tej jednej krótkiej sceny – ja, będąca Dłużewską, będąca idealnym trybikiem w maszynie złożonej z ludzi przyuczonych do wygrywania na każdym polu. Najlepiej napisałam tekst, najdokładniej umyłam zęby i zjadłam najzdrowszą sałatkę z moim najlepiej wychowanym dzieckiem.

Jestem z tej książki bardzo zadowolona, przy czym zupełnie nie interesuje mnie tu jej istotny skądinąd aspekt społeczno-edukacyjny (i nie chodzi o poradę „nie maluj rzęs, jeżeli jeszcze nie skończyłaś seansu popłakiwania”). Jest to wreszcie pisanie autobiograficzne, na które w polskiej prozie czekam: szczere, osobiste, błyskotliwe, ale przy tym dojrzałe, przepracowane i sięgające poza horyzont indywidualnej udręki.