Miękkie miasto

Piotr Paziński

„Atlas dziur i szczelin” Michała Książka to opowieść tyleż o przyrodzie, ile o jej kiełznaniu i zamknięciu

Miękkie miasto

Jeszcze 2 minuty czytania

Miękkie miasto

Wyznam szczerze, że tematyka najnowszej książki Michała Książka budzi we mnie uczucia cokolwiek ambiwalentne. Z jednej strony, jako mieszczuch trochę obawiam się przyrody, nie przepadam za komarami i przeraźliwie brzydzę się gołębi. Z drugiej, nic mnie tak nie cieszy jak entropia i nic nie napawa większym wstrętem niż rewitalizacja w duchu betonozy. Nienawidzę przystrzyżonych drzew w donicach i połyskliwych trotuarów z szarego granitu. Bolą mnie oczy na widok wąziutkich trawniczków upchniętych między kamienne dziedzińce apartamentowców i innych arcydzieł naszej topornej patodeweloperki. Podobnie jak Książek, nie cierpię warszawskiego placu Pięciu Rogów i „zrewitalizowanego” placu Grzybowskiego (od siebie dodałbym jeszcze kamienną pustynię wokół ohydnego biurowco-malla Plac Unii City Shopping) i nie znoszę, gdy w mieście jest „ładnie”: równo, bezdusznie, ergonomicznie, mieszczańsko, pustynnie.

Uwielbiam za to ginące zaniedbane skwerki, spękany asfalt pocięty pasemkami chwastów, zagony perzu i koniczyny, wilgotne zakamary zarośnięte łopuchami, zielsko pleniące się na tyłach rozbabranych budów, nad rzeką i w okolicach działek, a więc tam, gdzie jeszcze nie pojawił się ciężki sprzęt budowlany, a deweloper nie postawił parkanu zapowiadającego nieuchronny początek inwestycji. Cieszę się jak dziecko na widok jeża, wiewiórki, kuny i roju ważek. Niebywale mnie raduje wielość form życia. Ale obserwować przyrody w mikroskali nie umiem.

Michał Książek, „Atlas dziur i szczelin”. Znak, 304 strony, w księgarniach od czerwca 2023

Michał Książek, prozaik, przyrodnik, zaangażowany ekolog, umie. Dostrzeże gniazdo sikorek albo muszlę, w której domek uwiła sobie dzika pszczoła. Wypatrzy siedzibę jerzyka na fasadzie Pałacu Kultury, rozpozna gatunek porostu w szczelinie między ulicą a krawężnikiem. Opowie, co dzieje się w dziupli zalanej wodą, a co pod ziemią, w kłębowisku korzeni pod naszymi nogami. Wyjaśni, co to dzikarium, a co wydepczysko, z czego składa się gleba, czym jest mżawka i dlaczego dla miasta i jego stworzeń jest korzystniejsza od gwałtownej ulewy. Plastycznie opisze strukturę kory i opowie o zwyczajach grzybów. Nie tych kapeluszowych, bynajmniej, lecz tych niepozornych, które żyją w rozpęknięciu dwóch płatów tynku albo na starym słupie.

Punkt obserwacyjny dla większej części swoich rozważań (urozmaicanych krótkimi wypadami do Krakowa, Łodzi i Gdańska) Książek wybrał znakomity: warszawski park Świętokrzyski, a szerzej – okolice Pałacu Kultury. Dobrze wiadomo, że jest to strefa, która z rozbuchaną, dziką przyrodą raczej się nie kojarzy. Cóż, kwestia percepcji – odpowie nam autor „Atlasu dziur i szczelin”. Kwestia definicji: co jest, a co nie jest dzikie. A wręcz co jest, a co nie jest przyrodą. Niby dlaczego nie miałaby nią być pojedyncza topola z gniazdem sikor, alejka klonów, a nawet spłachetek badyli przy przystanku autobusowym? Ileż tam się dzieje, ile form życia, ile gatunków! Ile walki o pokarm, lęgowisko, terytorium! Ile dzikiego seksu, macie- i tacierzyństwa, ile śmierci! Starczy przystanąć, zadrzeć głowę i wpatrzeć się w gąszcz gałęzi, albo przeciwnie, schylić i przyjrzeć mrówkom torującym sobie drogę między grudkami żwirku, którym wysypano parkowe alejki.

I jak pięknie to wszystko opowiedziane! Już w swoich poprzednich książkach Michał Książek pokazał, że nie tylko umie w polszczyznę, ale że na równi z eksplorowaniem przyrody cieszy go zgłębianie języka, wynajdywanie rzadkich słów, dbałość o to, by język nie zdrewniał, a tekst nie wyszedł nieprzyjemnie rozwlekły (a nie jest to umiejętność dana każdemu autorowi literatury faktu). W „Atlasie” poszedł dalej. Zapiski z warszawskich peregrynacji śladami mchów i wróbli (właśnie peregrynacji, bo w parku Świętokrzyskim Książek zrobił pewnie więcej kilometrów niż przeciętny flâneur, snując się po Nowym Świecie) dosłownie mienią się od słów. Weźmy tylko imiona warszawskich grzybów (z jednej stronicy „Atlasu”): czyreń ogniowy, gmatwek dębowy, uszak bzowy, lakownica spłaszczona, wrośniak różnobarwny, hubiak pospolity, żółciak siarkowy. Zgliszczaki, sadzaki, rozszczepki. Czarki, kisielnice, ciżmówki. Przyroda sprawia, że język otwiera się na rozległe przestrzenie.

No właśnie, otwiera. Przecież „Atlas dziur i szczelin” to opowieść tyleż o przyrodzie, ile o jej kiełznaniu i zamknięciu. W parkowych alejkach, w betonowych donicach, w schludnych, od linijki wymierzonych rabatach, małych, żeby nie zabierały cennych miejsc parkingowych. A w konsekwencji – o wypieraniu przyrody przez człowieka, jedynego jakoby prawowitego gospodarza metropolii. Przy czym nie wszystko wynika ze złej woli czy jest konsekwencją antropocentrycznej etyki, gdzie człowiek jako korona stworzenia winien czynić sobie ziemię poddaną. Mieszkając w mieście, popełniamy mnóstwo błędów, także wtedy, gdy przyroda nie znika z naszych radarów. Grodzimy, okładamy kamieniem, tynkujemy to, co mogłoby zostać nieotynkowane (wtedy pod gzymsami uwiłyby sobie gniazda jaskółki i jerzyki), maniakalnie kosimy trawniki, zakładamy wadliwe, przegrzewające się budki lęgowe… Ale też (to więcej niż nieumyślny błąd, to trend cywilizacyjny) nie znosimy „chwastów” na wypielęgnowanym gazonie ani jeziorka bez cembrowiny, nie akceptujemy chaosu i rozbabrania. A bez nich nie ma przyrody. Ani życia.

Za złośliwości pod adresem bezmyślnego mieszczucha, który chciałby mieć „ładnie” (więc bez udziału przyrody, przynajmniej nadmiernie rozbuchanej), a nie widzi, że całkiem dosłownie podcina gałąź, na której żyje, trochę się Książkowi dostało. Pewien konserwatywny recenzent zarzucił mu „niechęć do gatunku ludzkiego jako takiego”, który miałby być nieznośny nie dlatego, że dewastuje Ziemię, ale że w ogóle istnieje. Cóż, każdemu jego obsesje. Książek bynajmniej nie chce wypędzić z Warszawy jej ludzkich mieszkańców, nie jest ekstremistą ani ponurym mizantropem, który najchętniej wygubiłby ludzkość, by zrobić miejsce dla muszki owocówki. Nawet tak bardzo nie atakuje bożka polskiej klasy średniej, czyli PKB, ściśle jakoby sprzężonego z inwestycjami i konsumpcją, czyli budowaniem jak popadnie i jeżdżeniem po mieście SUV-em. Nie jest też paseistą, który ględzi, że kiedyś, panie, to były drzewa! Po prostu domaga się zrównoważonego rozwoju, uwzględniającego nie tylko potrzeby człowieka. Jeśli ktoś pada ofiarą jego ostrego pióra, to pazerni deweloperzy i ulegający im urzędnicy magistratu. To doprawdy nie wyczerpuje zbioru „ludzkość”.

Skoro o magistracie mowa: „Atlas” stanowi ważny głos w dyskusji o Warszawie przyszłości. A jest o co się martwić. Choćby o wodę, bo nie ma życia bez wody, Warszawy też nie ma. Położona nad obetonowaną na lewym brzegu Wisłą, posadowiona na lichych piaskach, tu i ówdzie podmywanych przez podziemne cieki, cierpi na chroniczny wody niedobór. Wie to każdy, kto na własnej ulicy zaobserwował usychające drzewa (na mojej ulicy na Mokotowie kasztanowce, klony i jarzębiny żółkną już pod koniec lipca, niektórym nie dane jest w ogóle wyrosnąć). I tu Książek szczęśliwie nie zadręcza nas (skądinąd całkiem słusznymi) morałami o betonozie. Wie, że zdążyły nam się osłuchać. Nie domaga się natychmiastowej przebudowy całego miasta. Do problemów podchodzi praktycznie, w cokolwiek minimalistycznym duchu własnej książki, proponując, byśmy zaczęli od najbliższej okolicy, podlali trawniczek przed kamienicą, rozpulchnili ziemię, zdjęli żelazną kratę odcinającą dostęp deszczowi. Powie ktoś: systematyczne uzupełnianie wody w zakopanej pod drzewem butelce wymaga czasu i czujności. Będzie miał rację. Książek chce, byśmy żyli czujniej.

Czujność prowadzi nas ku filozoficznej podbudowie „Atlasu”. Otóż ocalenie świata wokół nas, powiada Książek, wymaga nie tylko przeniesienia uwagi, ale też przyjęcia odmiennej ontologii. Idzie o ideę miasta „miękkiego” – przeciwstawionego „konglomeratowi betonu i asfaltu”. Takie przeciwstawienie przypomina niegdysiejsze spory konstruktywistów z surrealistami, wielbicieli racjonalnego geometryzmu ze zwolennikami organiczności. A bliżej naszej epoki – „Szczeliny istnienia”, wybitny esej filozoficzny Jolanty Brach-Czainy, w którym twardemu bytowi filozofów przeciwstawia się żywe, miękkie ciało rodzącej kobiety, a domkniętej jednostkowości – istotę otwartą na inne światy i inne sposoby istnienia.

Książek przyznaje, że ten tekst towarzyszył mu podczas pisania „Atlasu”. Niepozorne dziury w tynku i szczeliny w chodnikach, wilgotne dziuple i oczka wodne są miejscem istnienia. Powstawania i ginięcia, ciągłości materii, „wielkiej sztafety przekazywania sobie cząsteczek”. Autor pisze o nich z prawdziwą czułością i wrażliwością przyrodnika, umie w przyrodę i w „miękkie miasto”, gdzie wciąż coś się rodzi i coś umiera. O ile nie zalejemy wszystkiego betonem.