Curriculum vitae według Janerki uszyte
Lech Janerka, fot. Jacek Poremba

25 minut czytania

/ Muzyka

Curriculum vitae według Janerki uszyte

Michał Hoffmann

Janerkę interesuje człowiek, fascynuje go droga, którą ten musi przebyć, a w rezultacie prezentuje kompletny opis tego procesu od mundurka aż po grób. Podążmy śladem jego wizji

Jeszcze 6 minut czytania

Pierwsze wideo: jest zima, prawdopodobnie 1983/1984, jestem z rodzicami na zakładowym kuligu w Puszczy Białowieskiej. W podłym hotelu w Hajnówce, gdzie śpimy, są pluskwy zwierzątka, przypuszczalnie również pluskwy mikrofony, dlatego dorośli rozmawiają półgłosem, rozkręcając radio jak gitarzysta Spinal Tap wzmacniacz. Z charczącego dzieła rodzimej myśli technicznej dobywa się dzieło rodzimej myśli twórczej, nowy singiel nowego zespołu, przebój zatytułowany „Jezu, jak się cieszę”. Dziewicza żuchwa oddanego państwu niżej podpisanego wyrżnęła o zziębnięte stopy jego. „Wstawać i pracować, i mieć nie bardzo mogę, nie bardzo chcę” – tak cięty przekaz nawet kilkulatkowi wyrzyna się w mózgu bruzdą.

Drugie wideo: jest zima 1993/1994, moje preferencje muzyczne są tak bardzo na ostro i ciężko, że wstydzę się nawet patrzeć dłużej na płyty odbiegające od ostro i ciężko. Ale obok muzyki moim życiem rządzą wtedy gry komputerowe i to z tej nieoczekiwanej strony przychodzi zezwolenie na Janerkę: w „Gamblerze” sam Dr De Stroyer (Jacek Grabowski) poświęca mu felieton. Znaczy jest cool i licuje. Tak zachęcony, nabywam wydaną właśnie składankową kasetę „Co lepsze kawałki” – i to oryginalną. To mój pierwszy z miliona późniejszych powrotów do muzyki dzieciństwa, początek petryfikacji gustu, koniec młodości.

Trzecie wideo: przeskok do zimy 2023/2024. Piszę ze wstydem: „Drogi pamiętniczku, poproszono mnie o artykuł o Lechu Janerce (dalej LJ – wybaczcie poufałość) jako o prestidigitatorze słowa i nie byłem w stanie powołać sił oporu”. Typ od tylu lat występuje i ja od tylu lat jestem kibicem, że darzę go niemal synowskim uczuciem. Gorzej, widzę w jego twórczości wziętej jako całość próbę nakreślenia pewnej sylwetki człowieka i ta sylwetka łudząco przypomina mnie samego. Ale tym zajmiemy się później. Najpierw – jako że synowie muszą ponoć krytycznie podejść do ojców, by samemu dorosnąć – mam go zamiar czule rozliczyć. Usprawiedliwić się z przedmiotu eseju przed historią dziennikarstwa muzycznego.

Należy to zrobić między innymi dlatego, że Janerka do siebie jako literata odnosi się lekceważąco, podkreślając prostotę swojego przekazu. Faktycznie – jest to urodzony melodyk ze szkoły beatlesowsko-nowofalowej, bardziej kompozytor niż tekściarz; a najbardziej jest to wspaniały śpiewak, najwdzięczniejszy interpretator samego siebie, którego głos jak papier ścierny wygładza wszystkie ewentualne kanty i niedoróbki liryków. Jednak odbiorcy zdają się w jego przypadku podkreślać częściej przewagi warstwy słownej niż dźwiękowej! Musi zatem być w niej coś ciekawego. Musi?

Bo ja wiem? Jako że nie chcę recytować pochwalnych peanów, bo są w przygniatającej przewadze, dam głos oponentom, a potem spróbuję rekontrować. Bo tak, słuszna pomnikowość postaci bywa obrzucana rzadkimi, ale równie słusznymi zbukami „na nie”, zarzucającymi autorowi głównie ubóstwo środków i grafomanię. To dobrze dla przedmiotu; zagłaskanie = zgon, co z tego, że przyjemny.

Kluczyki do stacyjki i jeździmy po Lechu.

Zarzut 1

Trudno nie zauważyć, że jest on zafiksowany na nieodświeżanym zbiorze tematów/skojarzeń, we wszystkich jego książeczkach z tekstami kluczowe role odgrywają: sen, wojna, lot, głowa, niebo etc. Te dwa pierwsze pojęcia zarazem stanowią granice zbioru jego zainteresowań. „Nad ranem śmierć się śmieje i spór rozpieprza domy” („Nad ranem śmierć się śmieje”) to biegun zamętu, zjadania się nawzajem, z obserwującym skierowanym na zewnątrz, bo to tam trwa konflikt. „Jestem Nikim, co umie tylko spać, lunatykiem od odkładania spraw, fanatykiem marzeń” („Niki”) zamyka teren od drugiej strony, tu jest spokój i metafizyka, jesteśmy w centrum opowiadającego. Ta ekskluzywna dośrodkowość jawi się typową dla typowego intelektualisty, zwłaszcza starszej daty, wychowanego w atmosferze zniechęcającej do jakiegokolwiek publicznego uczestnictwa. Gdy taki podejmie podróż poza siebie, naturalną reakcją będzie protest; dobrze, jeśli wysublimowany. Niemniej adwersarze pozostaną banalni, bo wielokrotnie – choć rzadko skutecznie – przez inteligencję tej planety gryzieni: głupota wraz z wyższą swą siostrą ignorancją, przemoc wraz z młodszą kuzynką wojną etc. Niczego rewolucyjnego, niewiele świeżej myśli, wbrew wizerunkowi nonkonformisty nieczęste jazdy pod prąd – tak podsumuje złośliwy.

Obrona

Życzliwy (ja) zauważy, że próbując coś zbudować między interiorem a eksteriorem, spędzamy życie wszyscy, ale mało kto pisze dokładnie z tego lawirowania telegraficzne skróty, że już nie mówię o skutecznym dotarciu z nimi do adresata. A Janerce udało się skonstruować (w życiu) i przekazać (w tekstach) świat mały, lecz dość bogaty, by nadawał się do opowiadania o nim przez 40 lat. Szczęśliwie na tyle słabo grodzony, by nie dało się z pozycji drutu kolczastego kazać wszystkim wypierdalać – co, jak przypuszczam, autor chętnie by zrobił i osobiście jestem wdzięczny, że się powstrzymuje. Oczywiste, że to, co przerzuca przez zasieki, nie jest narracyjnie obfite, częściej neurotycznie wycofane; że te piosenki to zaledwie strzępy komunikatu. Trudno sobie wyobrazić Janerkę piszącego książkę, chyba że będą to bajki dla dzieci (istotnie ma takowe na koncie). Owszem, każdy ma prawo się za to obrazić i parsknąć coś o prymitywie. A jednak u LJ zdawkowość jest zaletą, występuje wręcz zależność krótsza forma –> lepsza treść. Zważcie sugestywność jego najkrótszych emanacji: „Ból targa mym trzewiem i nic dalej nie wiem” („Bultarga”) albo „A jednak znikł, tradycyjnie wziął i znikł, kawy już nie dopił, jak jakiś patofil” („A jednak znikł”).

Lech i Bożena Janerkowie, fot. Jacek PorembaLech i Bożena Janerkowie, fot. Jacek Poremba

Zarzut 2

Pseudobłyskotliwość. Trywialność i pretensjonalność pod pozorem oryginalności i giętkiego języka. Trudniejsze do obrony o tyle, że stanowiska będą zależne od gustu stających do dyskusji.

Obrona        

Nie podejmę się, bo akurat pochodzimy z dwóch różnych uniwersów, jeśli chodzi o styl zabawy słowem czy dobór neologizmów (w moim za użycie w piosence np. wyrazów „kurdupelek” lub „majciochy” jest publiczna chłosta i spalenie zwłok). Zakładam, że mówimy niezupełnie zbieżnymi dialektami; często jednak elektryzuje mnie iskra zrozumienia i zachwycam się prawilnie onelinerami takimi jak „mój rezon się zamienia w ozon, a to jest już trochę inny poziom” („Ceremonie”), „chcemy znać ostatnią wersję prawdy” („Klus Mitroh”) czy sławne „nie mnij mnie, lub może mnij mnie mniej” („Nie mnij mnie”). To już sporo, nie sam tombak na tej fasadzie, złoto też się znajdzie. A najlepiej autor wypada, gdy nie pokrywa powierzchni niczym, gdy substancja jest widoczna jak na dłoni. Dlatego irytuje mnie LJ osłabiający swoje przemyślenia jakimś kiepsko szwejkowskim zwrotem, próbujący żarciku. Mógłby być po prostu poważny... Może jestem świnką niepotrafiącą rozpoznać pereł, gdy kwiczę ze szczęścia, że ostatnią pozycją w dyskografii nie będą „Plagiaty”, płyta skompilowana do jakiegoś-tam-stopnia z juweniliów, na której HUMOR i fircykowata żonglerka słowem są tendencją dominującą. „Gipsowy odlew falsyfikatu”, przy okazji którego się spotykamy na łamach „Dwutygodnika”, może nie jest płytą roku, ale właściwym podsumowaniem – na pewno.

Tak Janerka ogryziony z ornamentu stoi przed nami nagi i dumny: to filozof humanista, powracający do podstaw swej filozofii przy tak wielu okazjach, że bez problemu się w nią wgłębimy i jakoś odniesiemy do siebie. Interesuje go człowiek –> fascynuje go droga, którą ten musi przebyć –> prezentuje kompletny opis tego procesu od mundurka aż po grób. Podążmy śladem jego wizji.

Dążąc, nie chcę znać nawet oficjalnej wykładni, wiedzieć, co narrator miał na myśli; on sam zresztą zezwala na dowolność w dekodowaniu, z czego korzystajmy. Jako i ja skorzystałem, wypisując projekcje i insynuacje, jakie mi się na gorąco nasuwały podczas lektury; pierwsze myśli – ostrzegał Janusz Głowacki – mogą być uczciwe.

Etap 1 – wychowanie

Na przykładzie utworu „Ur” („Ur”, 1991)

Przychodzimy na świat jako białe karty, a zapisywani jesteśmy gęsto, charakterem nieestetycznym i nieetycznym, bo piszący podczas pracy rozpychają się łokciami.

Gdy brałem go dosłownie, utwór niniejszy wydawał mi się wielowątkowy. Dostrzegałem w nim nieczęste u Janerki rozproszenie obiektów zainteresowania: tu ludzka dusza, tu miasto, tu umieranie, tu taniec... Ale w końcu obmyto mi oczy z błota i dostrzegłem: wytrychem do tych zwrotek jest środkowa („chodź, chodź, wszystko możesz mieć” etc.). Nie ma tu, kurde, żadnej dyspersji, autor mówi o jednej rzeczy: o zaszczepianiu konkurencji jako metody względem świata. O tym, jak sama konieczność przetrwania wśród innych, a może tylko (ładne tylko) ambicja wyróżnienia się, bycia prymusem co najmniej inter pares – uczy nas zła, które na wczesnym już etapie poznawania koegzystencji staje się immanentne.

Ucz się tylko grubych słów, miasto jest wszędzie. Jak rzekł opat z „Imienia róży”, miasto jest zawsze zepsute – no bo tak przeważnie wygląda społeczeństwo z miejsca luksusowego odosobnienia: za głośne i trochę śmierdzi. Tyle że Janerka bywa zarazem mnichem i tłumem, tak jak ustaliliśmy we wstępie, jest rozdarty między ja i oni, dostrzega zmelanżowanie i rozumie wzajemny wpływ, cykliczność zapładniania. Człowiek w mieście, miasto w człowieku, jajko w kurze, kura w jajku, nie dojdziesz, co było pierwsze – dlatego stać go na empatię dla obu optyk. Wszakże, cytując Herszele Ostropolera, nie usiedzisz jedną dupą na dwóch koniach, toteż produktem ubocznym tak głębokiej i sprawiedliwej autorefleksji musi być zwątpienie – i taką właśnie konkluzję znajdziemy w finale, wciśniętą tam kolanem: „sam już nie wiem, czy ono we mnie, czy ja w nim – nie mogę znowu spać”.

Etap 2 – niepokój

Na przykładzie utworu „Siedzi” („Klaus Mitffoch”, 1984)

Ach, to musi być ten młodzieńczy EGZYSTENCJALNY NIHILIZM. Wtłoczone w ramy bardzo sztywnej prymki streszczenie bezcelowości wszelkich pozycji wobec. Obezwładniająco stanowcze i niestety trafne. Grają one ze sobą w kolejarza: „siedzi, a chciałby powstać (...) stoję, a chciałbym lecieć (...) lecisz, a nie wiesz dokąd”. Bo na którym szczeblu człowiek się nie znajduje, zawsze chce wyżej, a doszedłszy do szczytu, spada z powrotem. Dociera do nas, że na daremnej szarpaninie między ruchem a jego brakiem spędzimy życie.


Dla porządku obecność wyjątku – nie każdy biega tak w kółko jak myszka w trocinach, a tylko ci, którzy nie mają pełnego obrazu świata i nie mają skąd go mieć. Refrenowe „idziemy z brudnych miast, szukamy ciepłych mórz” tłumaczy ich zagubienie: trudno nie koncentrować się na pesymistycznym i tragicznym aspekcie życia, wychodząc z ciemnej dupy i desperacko szukając światła – należy sobie najpierw rozjaśnić w dupie (w sumie niezła metafora terapii). Pozostaje się łudzić, że my akurat do nich nie należymy, tylko czy w takim wypadku słuchalibyśmy wnikliwie Janerki, zachwycali się jego ponurym charczeniem, dawali sobie sączyć? Chyba nie, chyba szkoda na to nieśmiertelnej duszy, chyba czcilibyśmy jakieś bóstwo, manifestowali wdzięczność, afirmowali życie. Najwyraźniej nie wiemy, gdzie ono jest. „W informacji też nie wiedzą”. Dokąd uciekać?

Etap 3 – ucieczka

Na przykładzie utworu „Labirynty” („Ur”, 1991)

W stanie wiecznego pobudzenia, które nie ma sensu, nikt nie wytrzyma – między innymi dlatego odpowiedzią na naszą cywilizację przebodźcowania jest nasza cywilizacja nałogu.

LJ podkreślał „lubię nadużywać, szukam wciąż okazji” i choć zapewne sam ograniczał się do używek legalnych i ograniczał się w ogóle (ale pali do dziś, „jakoś tak ciężko bez faj” – wyznawał rozbrajająco szczerze w deprawujących młodzież wywiadach), to „Labirynty” odbieram jako piosenkę o uzależnieniach bardziej spektakularnych.

Głupie? A wczytajcie się w to co do litery: „ciemność i marzenia i więcej nie ma nic”. Ależ to dokładna deskrypcja uzależnienia od opioidów, z której strony nie podejść; czy z tej bardziej romantycznej (strzał to epifania bezkonkurencyjna, powrót do życia płodowego – mówił Bill Evans), czy z tej bardziej realistycznej (reszta przestaje się liczyć, a koniec jest przewidywalny – mówił Mirosław Sokołowski). Jakoś nie mogę też zapomnieć, że wrocławski bajzel w „Wielkiej wodzie” został przedstawiony jako labirynt. No dobra, to akurat jest głupie.

Chociaż LJ słynął z wrogiego stosunku do narkotyków, nie była to raczej wrogość z pobudek moralnych, bardziej podyktowana etyką pracy i rodzicielstwa. Nie była to też niechęć ignorancka – ówczesne środowisko muzyczne było mocno sparowane ze środowiskiem ćpuńskim, a jako szef zespołu obserwował z bardzo bliska upadki arcyćpuna Janka Rołta (mieszkali nawet razem!). Nie sposób pozbyć się wrażenia, że o ile substancji, delikatnie ujmując, nie ceni, to motywy kierujące jej użytkownikami doskonale zna i może nawet rozumie, będąc wszak eskapistą wprost zdeklarowanym. O dziwo „mają swój ukryty sens” – może nie warto o tym głośno opowiadać, ale piosenki wolno pisać.

Etap 4 – oszustwo

Na przykładzie utworu „Wyobraź sobie” („Dobranoc”, 1997)

Tekst zupełnie wyjątkowy. Po pierwsze, cały jest w trybie rozkazującym (fakt: już „Śmielej” było, ale potem dominowały jednak komunikaty deskryptywne). Nie chcę tu się babrać w technikaliach, ale przez ten tryb uświadomiłem sobie właśnie, że istnieje coś takiego jak charyzma – zaryzykuję, że większość przyjęła polecenia od Wielkiego Artysty wprost. Ale po drugie i ważniejsze, cały jest sarkastyczny. Znów, zauważyłem to po setnym przesłuchaniu i dziesiątym przeczytaniu. Mówicie, że grzęznę w oczywistościach?


Ale dla mnie ta ironia naprawdę jest jak pajęczynka! Tym bardziej że LJ nierzadko odwołuje się do koncepcji ideału. Zwykle jest nim upragniony Hypnos, tu zastępuje go Chronos (a wszystko Phallus). I tak na pierwszy rzut, kto by nie chciał zawsze mieć czasu w tym punkcie rozwoju nowoczesnego społeczeństwa? Czyż to nie jego brak powoduje, że globus jest na prozacu?

A jednak, come on, konik morski nad malachitowym dnem”. I jeleń na rykowisku. Bezbrzeżna – wręcz przerażająca – nuda wyzierająca z samego pomysłu zawieszenia człowieka w bezczasie czy tam nadczasie. Pamięć o tym, że każda utopia lubi zamieniać się w dystopię. Chińskie przekleństwo, to o spełnionych życzeniach. Panie Leszku, pan sobie z nas kpi. „Nie trzeba myśleć, nie trzeba się bać” – jeśli ktoś składa takie obietnice, kłamie. Ten raj jest potiomkinowski. „Tylko trzeba mieć czas”; mieć czas z niego wrócić.

Etap 5 – imperatyw

Na przykładzie utworu „W naturze mamy ciągły ruch” („Co lepsze kawałki”, 1993)

Odurzać się można i na inne sposoby, akceptowane społecznie (przynajmniej deklaratywnie, w praktyce są pewne problemy). Co powiecie o takim narkotyku jak twórczość? Trzepie różnie, za to wciąga bardzo.

„W naturze” to kontynuacja i „Ura”, i „Siedzi” w tym sensie, że opowiada o pewnym przymusie aktywności, tak kuszącym (ewentualnie tak skutecznie nabytym), że sam narrator nie tylko mu ulega, ale jeszcze go usprawiedliwia – używa przy tym kompromitującego argumentu rozróżniającego naturalne dobre od nienaturalnego niedobrego. Przyświecają mu oczywiście wyższe cele: „dotykam sedna sprawy (...) objawiać muszę prawdy” – ale sam zauważa mizerię i swoich działań, i linii ich obrony. Nadto opisuje stanowisko kwestionującej je osoby (żony, jak bym obstawiał): „unikam szarych smug twych rąk (...) nie wy-wymachuj już”. Tak, jest tu jakieś muśnięcie poczucia humoru i ono działa ożywczo. To nie tak, że ja preferuję Janerkę wyłącznie poważnego, po prostu mam niesprawiedliwie wielkie wymagania dotyczące subtelności, jeśli ma być uśmiech, to przez łzy, a jeśli żart, to smutny. Jak tutaj, gdy okazuje się, że kreatywność jest kolejną przereklamowaną ścieżką: „jestem marny (...) skrzydełka mnie znoszą w mrok”.

Cały czas zakładając, że te nędzne uniesienia = działalność artystyczna, odkrywamy jedną z nielicznych autoreferencji (piosenek o piosenkach). To zawsze łażenie po cienkiej tafli, grożące załamaniem poziomu – i warto podkreślić, że LJ przeważnie przechodził suchą stopą przez podobne próby. „Po co mi ten Fis-dur, kosmosu pustki wytwór?” – to „I moll” z ostatniego albumu, jednoczący muz. ze sł. prawie tak wdzięcznie, jak kiedyś zrobił to Cohen. Alleluja.

Warto też podkreślić, że LJ, zauważając swoją zależność od naturalnych wektorów, wydaje się wcale ich dyktaturze nie podlegać; jaki się nam objawił, taki z grubsza został. Ideały, światopogląd, zamiłowania, aktywność, partnerka – nie wymienił żadnych kart, nic nie „odpada i upada”. Cztery dekady identycznego emploi, może i prorok much, ale na pewno nie chorągiewka na wietrze.

Etap 6 – relacje

Na przykładzie utworu „Lubią nas” („Bruhaha”, 1994)

Dlatego czas na chwilę osiąść i zająć się oceną zjawisk statycznych. Czemu myśmy tak do siebie przylgnęli? Czemu w ogóle ludzie lgną do siebie? Perwersyjną odpowiedzią będzie niniejsza diagnoza psychologiczna. Z zahaczeniem o siebie i wdzięczną autodeprecjacją: „czasem, kiedy zsikam się, wątpię, czy lubią mnie”.

LJ nie jest obserwatorem, który brałby się chętnie do wyjaśniania mechanizmów stojących za ludzkim zachowaniem, komentuje raczej skutki niż przyczyny. Nie dociekam, czy z braku kompetencji czy z nieśmiałości, w każdym razie szkoda, bo mogłoby wyjść więcej perełek i miałbym większy kłopot bogactwa przy doborze piosenek do analizy. A tak, bez wahania z najcięższej płyty Lecha wybrałem tę oto uszczypliwą analizę tajemnicy ludzkiego behawioru (w tym własnego, to jasne), zbyt skrótową, by ją zepsuć nadinterpretacją czy dygresją. „Wszystko łączy, wszystko dzieli”. Podrap mnie po pleckach, to i ja cię podrapię, nawet innych uradowan poskrobię. A skoro nie drapiesz, to won i ty, i wszyscy.


W erze POLUBIEŃ „Lubią nas” jest jeszcze celniejsze niż onegdaj – celne, aż płakać się chce. Niektórym łzy otrze koda: malowana absurdem, troszkę paletą Gałczyńskiego, toteż jeśli kogoś bawi np. nazwisko Hermenegilda Kociubińska, to ubawi się i przy niej.

W międzyludzkich sprawach ukojenia brak. Może dawka była za mała? Może zwiększymy próbę?

Etap 7 – polityka

Na przykładzie utworu „Lola (chce zmieniać świat)” („Historia podwodna”, 1986)

I tak się znaleźliśmy w cyrku dla dorosłych, gdzie szukają oni identyfikacji oraz poczucia przynależności i sprawczości. Ówczesna Lola, czyli Solidarność, oferowała nawet bogatszy program, niż aktualnie grają: z jednej strony kult jednostki, bo legenda imiennika naszego bohatera była ciągle żywa („Chcemy Lecha, nie Wojciecha” – krzyczano między koncertem Voo Voo a Janerki solo w Jarocinie, tru story), a z drugiej strony autentyczny, szlachetny zryw. Lola to była – wedle oficjalnego, zaniżonego rachunku – jedna trzecia kraju. Tak ogromna frakcja, zdawałoby się, katatonicznego, przemęczonego społeczeństwa chciała jednak zmieniać świat, śmiejąc się ryzyku w twarz. Zdumienie tym faktem poruszyło nawet niezbyt zainteresowanego polityką lidera Klausa. Establishment go odrzucał – przynajmniej wówczas, bo pamiętacie oburzenie, kiedy stanął kilkanaście lat później podczas starań o Expo obok prezydenta Wrocławia? – ale ruchy społeczne mu imponują. Z bezpiecznej odległości, mniej, niż by chciał; porwanie ideą średnio przystaje do jego adekwatnej optyki i zwyczajnych zmartwień. On woli o małym, ale bohaterka tekstu jest tak duża, tak gruba, tak niosąca tak bardzo potrzebny optymizm, że aż ją zauważył. I zawołał: „potrzeba więcej Lol”, i stało się zadość, i mamy dziś w polityce aż nadto LOL.

LJ, próbując być efektowny, często chybia – to już ustaliliśmy, ale gdy już wchodzi do języka codziennego, to z buta – kto zna tę piosenkę, nigdy już po zagajeniu „jeśli mam być szczery” nie powstrzyma się od uzupełnienia „a ja od dzisiaj chcę być szczery”.

Dojrzewanie chyba się na dobre skończyło i mutuje w przejrzewanie. Podstawowy syndrom przejrzewania?

Etap 8 – tradycja

Na przykładzie utworu „Piosenki wigilijne” („Piosenki”, 1989)

Nieuchronnie zbliżamy się do schyłku, sinusoida odporności na zmianę zeszła już nisko pod oś odciętych, czas na przypisanie wagi do obyczaju. Czy i to okaże się kitem na wodę? Zważywszy datę publikacji, chciałbym zaprzeczyć, pomalować się na zielono, obwiesić pierniczkami i zastygnąć w rogu pokoju. Jest mi przykro, że muszę potwierdzić – bohater mojego eseju dobrotliwie, acz jednak szydzi z Wigilii. Jak dowodzi, okrutna ludzkość tego jednego dnia gremialnie mówi ludzkim głosem. I śpiewa o tym cudzie piosenki. Czarowna wizja jutro pryśnie, dziś jednak nas unifikuje.

My podobni i wszystkie wigilijne piosenki są do siebie podobne, da się je streścić w szesnastu linijkach. I zarazem wypaczyć ich sens – Lech zaprzęga do sań zwrotki zaprzeczające same sobie, by nie miały szansy dowieźć tego, co pragną dowieźć. Meisterstück polega na tym, że sielanka znana z kolęd i pastorałek wypada w tych oksymoronach blado i naiwnie bez pomocy, bez wytłuszczeń: „Wesołych świąt, od krwi zaś czystych rąk życzy karp”.


Najtrudniej uwierzyć w najpospolitszy wołacz, wprost zaczerpnięty z tytułowych piosenek: „zbaw go, Boże, zbaw”. Janerkowy obraz Boga znamy aż zbyt dobrze, na przykład z antyteistycznych rantów z dwa lata młodszego „Ura”. „Nie bądź nigdy głodny, bycie głodnym osłabia twój wdzięk” („Piosenka Boga”), następnie „delikatnie dobij nieszczęśliwych, dla nich tutaj nigdy nie ma miejsca” („O niebie”) – trudno się nabrać na taki paradoks ostateczny. Naciągnięte to zbawienie aż guma trzeszczy.

Mimo to wesołych świąt, kochani, i niech Wam Krzysztof Krawczyk z Paulem McCartneyem zaśpiewają kolędy, takie, które znacie od kołyski, takie, które były zawsze! Poczujcie się komfortowo, zasługujecie na to!

Etap 9 – starość

Na przykładzie utworu „Lewituj” („Gipsowy odlew falsyfikatu”, 2023)

Są tacy, o których się mówi, że urodzili się starzy. Tak postrzegałem Janerkę. Rozpoczął poważną karierę w wieku 30+, przez co od samego początku był starszy niż reszta, relatywnie wiekowy. Ale ostatnio najwyraźniej lustro (ważny rekwizyt w omawianych wersach: „w lustro podłe krzyczeć chcę”) uświadomiło mu, że absolutnie też już zasługuję na ten brzydki epitet na „s”. Brzydki? Ejże, ejdżyzm?

LJ już tłumaczy: starość jest powolnym rozpuszczaniem się w nicości, nieszczególnie ładnym dlatego, że przykrym dla obserwatorów. Kreśląc odważnie wersety o swoim własnym cieńczeniu, patrzy na osobę, razem z którą przechodzi ten proces, i kurde, chyba się boi. Jeśli ktoś nie jest psychopatą, to zrozumie czemu: bo choroba, cierpienie, zanikanie własne to jest bankiet przy chorobie, cierpieniu, zanikaniu kogoś najważniejszego.

A może zbyt głęboko się nurzam z tą sondą? Może LJ jest zaskoczony, bo zawsze był seniorem w tej juniorskiej branży, imponował wycofaniem, rezygnacją, byciem obok – ogólnie postawą mędrca z brodą. Zdawałoby się, że powinien lubić, a przynajmniej akceptować wiek przejrzały – ale okazuje się, że nawet osoby wyznające wartości kojarzone z nim, może wręcz wyczekujące transfiguracji przynoszącej zasklepienie i flautę, wcale nie są zadowolone, gdy ta nadchodzi. Kolejny tryumf estetyki nad aksjologią. Lewitacji nad grawitacją. Zarazem jeden z ostatnich.

Etap 10 – śmierć

Na przykładzie utworu „Wieje” („Fiu fiu”, 2002)

Finis omnis laboris. Szukaliśmy, znajdowaliśmy, uciekaliśmy, grzeszyliśmy, wypowiadaliśmy plugawe wyrazy. Cierpieliśmy, ale już nie cierpimy. Jeśli nigdy nie zatęskniliście za ostatecznym rozwiązaniem własnej kwestii, to bardzo Wam zazdroszczę. Ale ab ovo.

LJ jest tym dla piosenki, kim dla szachów Botwinnik i Kasparow (nie znam się, znalazłem to na wiki), mianowicie mistrzem otwarć. Nie pamiętam, kto powiedział mi kiedyś: „Szlifuj pierwsze dwie linijki, one mają słuchacza uderzyć tak mocno, by zamroczony wysłuchał całości; jeśli są mdłe, to przegrałeś walkę o uwagę”. Janerka o tym wie: wspomnijmy takie sztosy jak: „To chyba już raj, odjeżdżam jak papa mobile” („Raczej”); moje ulubione: „Zabawny sen, znów ktoś mi nasrał na grób” („Dobranoc”); albo najnowsze: „Pora na zło, aniołek odleciał” („Pora na zło”). I tu paradoks: w „Wieje” najsłabszym momentem jest... wejście, zupełnie niezapowiadające szoku, jakiego doznaje każdy wrażliwy odbiorca na wysokości refrenu, gdy okazuje się, że utwór nie jest o kosmosie ani o kiczu, a o śmierci.


Choć czy opowiadanie śmierci, banalizowanie jej poprzez repetę, nie jest właśnie jej transferem ze sfery kosmosu do sfery kiczu? A podmiot ewidentnie należy do typów często rozważających temat – ten zgon niewykluczone, że ma być samobójczy, na pewno jest upragniony. Upragnionym końcem trudu, gdyż nadludzkim trudem jest dla biedaka zachowanie integralności w kontakcie z rzeczywistością. „Śmierć mu podpowiada przyszłość i co noc z niego drwi”, gdy się budzi i ooo rozczarowanie, nadal żyje. Mogłoby ucichnąć i wtedy by się pozbierał może, a tu ciągle, kurwa, wieje, kurwa, chujem wieje, kurwa, dobijcie. Stan jest to brzydki, a ujęty w piękną frazę – „wyprowadzam się na górę w piórnikowym garniturze, a ty możesz zostać”. Ów wstrząsający refren pozostaje szczytem dokonań LJ jako poety.