Niech to, co jest, będzie
fot. Bartek Barczyk

10 minut czytania

/ Teatr

Niech to, co jest, będzie

Anna Pajęcka

Osoby, które nie znają tekstu Brach-Czainy, mogą mieć kłopot z oddzieleniem treści eseju od fraz przyniesionych na scenę przez aktorki spektaklu w Teatrze Słowackiego. Czy świadczy to o niegasnącej sile tekstu czy o tym, że reżyserka zbudowała odpowiednią dla niego formę?

Jeszcze 3 minuty czytania

Niełatwa wydaje się praca ze „Szczelinami istnienia”, wokół których wyrósł już pewnego rodzaju sakralny balon. Nie jest pewne, czy hołdy (słuszne!), które nieustannie oddaje się Jolancie Brach-Czainie za przekierowanie uwagi na codzienność, nie zamroziły tekstu na jakiekolwiek z nim eksperymenty, bo wciąż niewiele osób się na to odważa. 

Iwona Kempa, wystawiając esej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, wzięła sobie do serca słowa filozofki o dramaturgicznym wymiarze codzienności. Brach-Czaina pisała, że przyzwyczailiśmy się patrzeć na codzienność jak na teatr, „gdzie wszystko podane jest w koncentracie artystycznym: skondensowane, powiększone, wysuszone i sztuczne”. I to od tego, co powiększone, wysuszone i sztuczne, a także napompowane, reżyserka próbuje się zdystansować. Aktorskie zadanie przez niemal dwie godziny koncentruje się na szukaniu przeciwwagi dla tych znaczeń, ale i opowiedzeniu filozoficznego dziedzictwa Brach-Czainy własnymi słowami. 

Aktorki – Dorota Godzic, Martyna Krzysztofik, Natalia Strzelecka i Anna Tomaszewska (obchodząca właśnie 50-lecie pracy scenicznej) – wchodzą na scenę i od razu unieważniają dystans, który zwyczajowo dzieli widownię i postaci na scenie. „Panowie gotowi?”, pytają techników w reżyserce. To samo pytanie zadają publiczności i sobie nawzajem. Płynne przejście w świat sceniczny sygnalizuje zwyczajna fraza: „No to zaczynamy”. Od tego momentu będziemy mieć poczucie, że uczestniczymy w spotkaniu, a nie spektaklu teatralnym. Czymś na kształt kobiecego kręgu, ale innego niż te projektowane w „Monologach waginy” Evy Ensler i podobnych tekstach z lat 90. To raczej krąg zlepiony z „Szczeliny istnienia”, na podstawie esejów filozoficznych Jolanty Brach-Czainy, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 17 listopada 2023„Szczeliny istnienia”, na podstawie eseju Jolanty Brach-Czainy. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 17 listopada 2023fragmentów rozmów, jakie prowadzi się z siostrą, sąsiadką, panią ze sklepu. Włączanie w to publiczności następuje stopniowo, kumulując się w scenie gotowania zupy ogórkowej, którą aktorki dzielą się z publicznością. Ci, którzy mieli okazję oglądać „Miłą robótkę” Agnieszki Jakimiak w Gnieźnie lub w Łodzi, mogą mieć ograniczone zaufanie do płynów podawanych publiczności. Tam bowiem zachęcano do spróbowania mleka z laktatora. Ogórkowa to przy tym miła rozrywka.

Pomysł Kempy na adaptację jest prosty: to zbudowanie na scenie wspólnoty kobiecego doświadczenia poprzez prywatne historie połączone z fragmentami eseju. W laboratoryjnej scenografii dochodzi tu do rozbrajania sensów. „Otwarcie egzystencjalne” zamknie się klamrą z „Metafizyką mięsa”, od narodzin dotrzemy do śmierci, a po drodze pojawi się seria pytań i wątpliwości. Dlaczego istnieje raczej coś niż nic? Dlaczego poród to bezwarunkowa zgoda na to, co jest, i heroiczna akceptacja istnienia? „Aż dziw, że my nie rezygnujemy!”, pada ze sceny. Bo wszystkie aktorki występujące na scenie są matkami. Przez kolejne pół godziny opowiadają o swoich doświadczeniach z oddziałów położniczych. A to doświadczenie niełatwe. Osoby, które nie znają tekstu Brach-Czainy, mogą mieć kłopot z oddzieleniem fraz przyniesionych na scenę przez aktorki od treści eseju. Czy świadczy to o niegasnącej sile tekstu po latach czy może o tym, że reżyserka zbudowała odpowiednią formę dla jego wybrzmienia?

Wydaje się, że o tym drugim. Na deskach odbywa się choreografia szpitalnej sali – szczegółowe, fizjologiczne opisy procesu rodzenia, z których zwierzają się aktorki, przechodzą płynnie w prawdziwą porodową musztrę. Armia matek wydaje chóralne okrzyki. I chociaż literatura w ostatnich latach dorobiła się pozycji, które nie stronią od dosadnej porodowej poetyki (w polskiej prozie to Gaba Krzyżanowska w „Jednej czwartej wróbla”, na Zachodzie zaś Maggie Nelson w „Agronautach”), to teatr w tej materii deklasuje je, mając do dyspozycji ruch. A Kempa się tu nie krępuje. Słowa filozofki nabierają praktycznego wymiaru. Po wysiłkach, krzykach i parciu nadchodzi akceptacja. Aktorki po kolei wymieniają imiona swoich córek, po czym chóralnie zamykają tę część spektaklu słowami: „Niech to, co jest, będzie”. Bezwarunkowa akceptacja istnienia stworzyła miejsce dla kolejnego pokolenia kobiet. Koło będzie kręciło się dalej. I muszę przyznać, że chyba pierwszy raz od dawna oglądałam spektakl, w którym w temacie praw reprodukcyjnych w nowy sposób mówi się o zgodzie – nie tylko zgodzie na rodzenie i bycie matką, ale i wszystkim, co ze sobą taka zgoda niesie – także w wymiarze filozoficznym.

Mniejszy ciężar mają rozdziały o codzienności („Krzątactwo”, „Wniknięcie”). Paradoksalnie jednak nie jest to łatwiejsze do przeniesienia na scenę. Bo jak zrobić to tak, aby codzienność, którą próbuje wynieść na wyżyny Brach-Czaina, na scenie nie wyglądała banalnie? Dajmy na to: obieranie ziemniaków. To już było, w 2001 roku w warszawskiej Zachęcie. Julita Wójcik, artystka, tłumaczyła później w wywiadach: „Ziemniaki to najprostsze danie, jakie można sobie w Polsce wyobrazić. (…) Nie lubię wykwintnego jedzenia, nie jestem smakoszem. Ziemniak jest tak samo prosty jak ta akcja”. Prosta akcja i prostota ziemniaka to brach-czainowskie rozumienie świata. Na opisanie tej czynności w „Szczelinach istnienia” filozofka przeznaczyła jeden akapit swojego wywodu, ale później mawiała, że żałuje, że nie poświęciła ziemniakom całej książki, powołując zresztą figurę „ziemniaczanej części osobowości” człowieka. Na krakowskiej scenie aktorki wyciągają kubły, biorą obieraczki i noże w dłonie, ale nie ma w tym, jak u Wójcik, namysłu nad rolą sztuki i artystycznego gestu, któremu znaczenie nadało głównie jego pierwszeństwo. Jest po prostu – namysł nad ziemniakiem i technikami strugania.

Albo resztki w zlewie. Opisują je poetycko Dorota Godzic i Anna Tomaszewska. Poetycko i z obrzydzeniem. „Kup zmywarkę!”, odpowiadają im chórem Martyna Krzysztofik i Natalia Strzelecka. Proste. A gdyby zmywarkę kupiła artystka Elżbieta Jabłońska, nie byłoby „Sitek” z cyklu „Przypadkowe przyjemności” – serii fotografii tego, co pozostaje na sitkach, zanim spłynie do kanalizacji. Sztuka tyle zawdzięcza codzienności. Albo: sztuka kobiet tyle zawdzięcza codzienności. To dobrze czy źle? Może czas kupić zmywarkę także metaforycznie?

I tak się w tym spektaklu ciągle negocjuje. Pomiędzy ubieraniem codzienności w dramaturgiczną ramę (z której na przestrzeni lat korzystały artystki wizualne) a praktycznymi rozwiązaniami, nad którymi nie trzeba twórczo medytować. Można też porządnie sfrustrować się tym, jak rozpisane są „kobiece role” w tej codzienności, że tak trudno z nich wyjść, mimo że czasy się zmieniają. Brach-Czaina napisała swój esej w 1992 roku. Aktorki dzieli różnica pokoleniowa i może dzięki temu tekst, przy pomocy intymnych historii, którymi dzielą się z publicznością, jest poddawany aktualizacji. Tam, gdzie jest taka potrzeba.

fot. Bartek Barczyk

Czasami jednak więcej znaczy podkreślanie jego niezmienności. Bieg na autobus odgrywany przez Martynę Krzysztofik staje się stand-upem. Każda z nas tak ma. Od zdania „Musimy ścigać sens codzienności” rozpoczyna się referowanie zimowej drogi do przystanku autobusowego (oczywiście, po krakowskich chodnikach, które są wówczas wyjątkowo śliskie, więc tak, każda z nas kiwa głową, wie przecież, jak do teatru przyszła i że tylko cudem w całości). Bardzo zabawna anegdota, bawimy się świetnie. A jednak to słowo w słowo historia wyjęta ze „Szczelin istnienia”. Ot, kolejna okazja do ukazania niezmienności tych błahych frustracji.

Spektakl powraca do otwierającego ciężaru w ostatniej części, rozdziale o odchodzeniu bliskich, ale i mięsności ciał, także tych, które jemy. I to chyba najładniej ukazana na scenie relacja człowieka z mięsem, od kiedy Maja Ostaszewska w „Apolonii” Warlikowskiego, posiłkując się „Elizabeth Costello” Coetzeego, opowiadała o tym, jakie znaczenie ma to, co znajduje się na talerzach, dla zachowania człowieczeństwa. Naturalnie, w takim temacie musi pojawić się napięcie, zwłaszcza w trakcie referowania historii kolejnych ludzkich i nie-ludzkich utrat. Mimo wszystko przedstawienie Kempy ma w sobie więcej śmiechu i afirmacji niż nostalgii.

Reżyseria: Iwona Kempa
Scenariusz: Anna Bas, Iwona Kempa Scenografia, kostiumy, wideo: Joanna Zemanek
Opracowanie muzyczne: Iwona Kempa
Aranżacje utworów muzycznych: Mateusz Bieryt
Przygotowanie wokalne: Mira Smrek
Inspicjentka: Anna Wójcicka
Producentka: Oliwia Kuc
Obsada: Martyna Krzysztofik, Natalia Strzelecka, Anna Tomaszewska, Dorota Godzic

Nonszalancja reżyserki w konstruowaniu formy dla kanonicznego wręcz tekstu (niekiedy nazywanego „feministyczną biblią”) jest imponująca. Rozdziały przerywane są szlagierami w języku angielskim, które aktorki śpiewają na kilka głosów, czasem niekoniecznie w tym samym tempie. Generyczne obrazki wyświetlające się na ekranach to też hołd dla prostego rozwiązania albo celowe machnięcie ręką na oprawę, na rzecz sensu, jaki ma mieścić. W teatralnych „Szczelinach istnienia” dostajemy nie tylko wskazówki, jak w roli kobiety się nie zajechać, które zostawiła Jolanta Brach-Czaina kolejnym pokoleniom. Nie tylko wspierające, wzmacniające opowieści aktorek. Nie tylko prawdziwą czułość wobec także naszych słabości i lęków – nawet jeśli słabością jest używanie kostki rosołowej z pudełka do ugotowania zupy ogórkowej. Ten spektakl jest po prostu zupełnie bez nadęcia. Kempie udało się znaleźć dla tego naprawdę ważnego tekstu odpowiednią formę. Taką, która chyba też samej filozofce przyniosłaby dużo radości.