Złe przygody Olivera Quicka

9 minut czytania

/ Film

Złe przygody Olivera Quicka

Klara Cykorz

Oliver Quick, główny bohater „Saltburn”, nie jest jednak dobrym lewakiem. Nie wkradł się do pałacu z misją oczyszczenia, nierówności interesują go o tyle, o ile dotyczą jego własnej osoby

Jeszcze 2 minuty czytania

Odcinka podcastu „Films To Be Buried With”, w którym Emerald Fennell opowiada Brettowi Goldsteinowi o swojej erotycznej fascynacji „Troskliwymi misiami 2”, słuchałam przez lata wiele razy – jak już nie wiem, czego słuchać, to słucham właśnie tego. Fennell jest tu chwilę przed premierą „Obiecującej młodej kobiety”, a Goldstein przed „Tedem Lasso”, gawędzą sobie na luzie o „Powrocie do krainy Oz”, takim dziwie z lat 80., o „Drakuli – wampirach bez zębów”, „Labiryncie”, „Nieznajomych w pociągu” i „Zabiciu świętego jelenia”. Mam absolutnego crusha na głos Goldsteina, głęboki i miękki, jakby wyłożony filcem, dobrze wyciąga na zasadzie kontrastu wszystkie diamentowe głoski Fennell, w której głosie słychać pochodzenie z wyższych sfer i to, że jest córką znanego jubilera. Szczególnie kiedy Fennell mówi o styku grozy i pożądania, na przykład o tej dziewczęcej fascynacji „Troskliwymi misiami”, a konkretnie demoniczną chmurą pod postacią ziemskiego chłopca. Jestem dziewczynką z dobrego domu, która studiowała literaturę angielską i leciała na Szatana z „Raju utraconego”, mówi.

Nie trzeba oglądać „Saltburn” – drugiego po „Obiecującej młodej kobiecie” pełnometrażowego filmu Fennell – aby skompilować sobie listę jej kinofilskich inspiracji. Wystarczy zwiastun, zresztą pierwsze zapowiedzi filmu brzmiały trochę na granicy plagiatu, jak adaptacja „Ripleyów” Patricii Highsmith za pomocą „Zabicia świętego jelenia”. To w filmie Lanthimosa Barry Keoghan, który w „Saltburn” gra główną rolę, przedstawił się światu jako jeden z większych talentów aktorskich anglojęzycznego przemysłu filmowego – charyzmatyczny i groźny, aż przechodziły ciarki. Przez kolejne kilka lat aktor był wszędzie (irlandzkie i amerykańskie kino niezależne, różne franczyzy), w „Saltburn” poniekąd zatacza koło. Ale jest tu i „Teoremat”, i „Powrót do Brideshead” (w ironii), jest „Posłaniec” Loseya (w łanach zboża) i labirynt w ogrodzie (bardziej „Harry Potter i Czara Ognia” niż „Lśnienie”). To taki drugi film, do którego twórczyni pakuje ostentacyjnie, żeby nie powiedzieć wulgarnie, wszystkie swoje obsesje, na jakie można sobie pozwolić, mając w kieszeni Oscara (za scenariusz głośnego debiutu). Choć Fennell w wywiadach zarzeka się, że tak łatwo nie było – musiała stoczyć swoje boje z producentami, na przykład o kolczyk w brwi Jacoba Elordiego. Bardzo jej na tym kolczyku zależało, producenci nie mogli jednak zrozumieć: po co oszpecać najpiękniejszego chłopca na świecie?

Felix Catton to arystokratyczny głupol, do którego wszyscy się kleją, także nasz główny bohater, Oliver Quick. Jeśli dotychczas nie kochaliście się w Jacobie Elordim, Emerald Fennell po prostu was do tego zmusi pierwszymi minutami filmu – jest w tym coś z przytrzymywania głowy pod wodą. Pod tym pięknem wibruje jednak wiele ambiwalencji – Elordi jest atrakcyjny w sposób, który budzi tyle samo pożądania co złości, bo komunikuje morze przywileju, więc im bardziej go chcesz, tym bardziej mu zazdrościsz, tym bardziej nienawidzisz jego i samej siebie. (Granica pomiędzy postacią i aktorem się zamazuje, przez pół filmu nie mogłam nie myśleć o tym, co wiadome było od początku: że wśród młodych aktorów, którzy objawili się szerzej światu za sprawą „Euforii”, Elordiemu i Sydney Sweeney będzie łatwiej zdobywać duże i ciekawe role niż Hunter Schafer czy Barbie Ferreirze). Co gorsza, „Saltburn” Fennell robi z Elordiego aktora pełną gębą: wyciąga potencjał ciała, humor, chłopacki luz. Tę rolę mógł zagrać tylko aktor, który właśnie rozwija skrzydła i ma cały świat u swoich stóp, podobnie jak „biedaka na stypendium”, który wkrada się w jego łaski, mógł zagrać tylko Barry Keoghan. Fennell zmusza widza, by zakochał się w Elordim, a potem pozwala Keoghanowi uwodzić po cichu, niepostrzeżenie. (Dalej przechodzę do detali z dalszej części filmu, kto go jeszcze nie widział i nie chce niczego wiedzieć, powinien przerwać lekturę).

„Saltburn”, mat. prasowe

„Saltburn” erotyzuje pragnienie pewnego rodzaju opowieści – kiedy Oliver Quick przybywa do zamku, w kieszeni otwiera się gilotyna, bo groteskowa rodzinka pięknego Felixa upokarza naszego bohatera non stop i od niechcenia, ot tak, jak się oddycha. Całe to bogactwo też upokarza – i „szkaradny Rubens”, i plamy po Tudorach. Bulgocze więc obietnica, że coś wydarzy się na tej skrajnej klasowej opozycji. I wydarza się – ale inaczej.

Klasową przewrotkę można rozszyfrować zawczasu, jeśli bolą kogoś oczy od nagromadzenia stereotypów na temat dzieciaków spoza wielkich miast (pochodzenie Fennell akurat pomaga filmowi, „może ona naprawdę tak myśli”). W każdym razie – przykro mi, rewolucji nie będzie. (Komu śni się spalenie dworu – proszę, „Pałac” Tadeusza Junaka jest na wyciągnięcie ręki). Oliver Quick zostaje zdemaskowany jako dzieciak z klasy średniej, może nawet średniej wyższej (taką też mają w miasteczkach pod Liverpoolem), nie znalazł się w Oxfordzie cudownym zrządzeniem losu. Nie jest to więc opowieść o kimś z dołu brytyjskiego systemu klasowego – tylko historia dość uprzywilejowanego chłopca, który zamiast zająć się wyzyskiwaniem tych, co niżej, postanawia najpierw zjeść tych, co lenią się w słońcu. Tych, od których wciąż dzielą go przysłowiowe lata świetlne – lub całkiem prawdziwe sześć i pół wieku. Tyle bowiem upłynęło od czasu, kiedy Drayton House, posiadłość, która w filmie „gra” tytułowy dwór, zmieniła po raz ostatni właściciela drogą kupna, a nie dziedziczenia. (Uwaga, konkurs: rozpisać klasowe napięcia w polskim remake’u „Saltburn”).

Oliver Quick nie jest jednak dobrym lewakiem. Nie wkradł się do pałacu z misją oczyszczenia, nierówności interesują go o tyle, o ile dotyczą jego własnej osoby (służby prawie nie zauważa, cały personel zamku poza kamerdynerem pojawia się tutaj na krawędziach opowieści, w pojedynczych kadrach). Ta walka klas będzie brzydka i wyabstrahowana od kwestii sprawiedliwości. Oliver Quick jest seksownym złotoustym gnomem w pogoni za przyjemnością. Dlatego najciekawsza jest środkowa część filmu, kiedy różne typy okrucieństwa zaczynają się ze sobą ścierać, ta część jest najbardziej meandryczna, napięta. W tej części wszystko może się wydarzyć. Przy czym nie jest to opowieść „Saltburn”, reż. Emerald Fennell„Saltburn”, reż. Emerald Fennell. USA, Wielka Brytania 2023, na Amazon Prime od grudnia 2023o odwracaniu ról – Fennell interesuje okrucieństwo w jego różnorodności, to nie jest tak, że oto chłopiec z klasy wyższej średniej zastąpi kolegę, który jest synem lorda, i po prostu wymienią się miejscami. Okrucieństwo Olivera wymaga wysiłku, researchu, podczas gdy Felixowi i jego rodzicom wystarczy machnięcie ręką, kilka słów, głupia mina. Pomiędzy nimi jest jeszcze Farleigh (Archie Madekwe), kuzyn z Ameryki, nie wiem, czy nie moja ulubiona postać z całego filmu – syn wydziedziczonej ciotki, bystrzak o dużym kapitale kulturowym i towarzyskim, finansowo zależny od kapryśnych krewnych. On też musi kombinować. Nie ma tu ani cienia współczucia dla nikogo, nieszczęścia spotykające mieszkańców Saltburn co rusz obracają się w mroczny żart.

Fennell zawsze miała obsesję na punkcie postaci, które wchodzą ze sobą w zbyt bliską relację, splatają się, przenikają, interesowało ją to przymierzanie cudzych tożsamości, mówienie cudzymi słowami, powtarzanie cudzych gestów. Teraz nakręciła gotycką baśń o przyjemności zagryzania się, w której przyjemność jest punktem wyjścia i dojścia. To dwie godziny hedonistycznego przypatrywania się pasożytom i drapieżnikom jak zwierzątkom w terrarium. „Obiecująca młoda kobieta” i druga seria „Killing Eve” były intymne i depresyjne, ich napięcie wynikało ze strachu, że zaraz odsłoni się coś upiornego, okrucieństwo przekroczy granicę cynizmu i okaże się, że jako zakochana widzka razem z bohaterkami właśnie oddałam duszę diabłu. „Saltburn” nie jest takim filmem – jego dusza została konsensualnie pogrzebana żywcem gdzieś w zamkowych ogrodach, pod jakimś żywopłotem albo średniowieczną balustradą. Kto więc tęskni za tamtym destrukcyjnym napięciem, które przenika do kości, niech rozejrzy się za „Femme” Ng Choona Pinga i Sama H. Freemana. Wspaniałe double feature z filmem Fennell tworzyłby też najnowszy film Todda Haynesa, „May December” (ochrzczony po polsku „Obsesją”, w kinach w lutym); czy muszę mówić, że brak kinowej dystrybucji „Saltburn” uważam za skandal? To film o szaleństwie lata, który prosił się o pełne sale w najciemniejsze dni roku, film wigilijno-noworoczny, do przeżywania w tłumie.