Zderzenia
„Piękna łąka kwietna”, reż. Emi Buchwald

17 minut czytania

/ Film

Zderzenia

Klara Cykorz

Oglądanie filmów „na żywioł”, kiedy nazwiska twórców w programie nie są opakowane tłustą warstwą kontekstu i w najlepszym razie przywołują w pamięci jeden czy dwa poprzednie shorty, jest po prostu satysfakcjonującym eksperymentem – relacja z festiwalu Młodzi i Film

Jeszcze 4 minuty czytania

Galę otwarcia 42. Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film w Koszalinie rozpoczął wprawdzie debiut, ale nie młody: „Werdykt” Henryka Urbanka (1986), ukazujący kulisy koszalińskiej imprezy z roku 1985, edycji, podczas której nie przyznano (skądinąd nie ostatni raz) Grand Prix. Film przeszywa znany polskiej publiczności i krytyce nastrój łączący narzekactwo z nadzieją, kpinę ze wstydliwym pragnieniem oraz jakże polska, stała gotowość do pretensji. Nagrodę dziennikarzy i Jantara za reżyserię otrzymuje w końcu Marek Koterski za „Dom wariatów”, czyli pierwszą część cyklu o Adasiu Miauczyńskim – z dzisiejszej perspektywy można więc pomyśleć, że jury, owszem, miało co nagrodzić. Historyczne ciekawostki (a może napięcia) się mnożą, nie tylko poprzez gorzko połowiczne (nie)docenienie filmu, który rozpocznie jedną z najbardziej kultowych serii polskiego kina. Ktoś narzeka, że w konkursie nie ma nawet filmu „takiego jak” „Krzyk” Barbary Sass, która wygrała dwie edycje wcześniej, chociaż film „nie był wielkim arcydziełem”. Sass w ostatnich latach została na nowo obejrzana i doceniona, ale nie w tym rzecz. Ciekawie było rzucić okiem na taki artefakt z przeszłości, mieć w głowie, że historia kina pozostaje zmienna, kapryśna i dialektyczna, że nagrody są ważne, ale ich brak też może stać się opowieścią.

Dorota Stalińska, gwiazda filmów Sass, pojawiła się w Koszalinie z energią diwy na pokazie „Moich starych” Nataszy Parzymies, filmu, który później zdobył wyróżnienie za krótki metraż. To klasyczny melodramat: cierpiąca na alzheimera bohaterka Doroty Pomykały ucieka z hospicjum z pomocą swojej kochanki z młodości, czyli granej przez Stalińską podróżniczki z przyczepą. Jest i tajemnica, i heteroseksualne wesele w tle, raczej niepotrzebne jako bardzo dosłowna rama, dzięki której w filmie o miłości dwóch kobiet całują się przede wszystkim heterycy. Jak to ujęła moja koleżanka: „Patrzy się na te aktorki i myśli: czemu nikt wcześniej tego nie zrobił, a jednocześnie szkoda, że znowu tak, znowu tyle smutku”. Trzeba jednak Parzymies oddać, że widać tu frajdę z pracy samych aktorek – może się jednak coś z tego wykluje w przyszłych projektach? Tylko że ja mam już dość tego czekania, polskiego kina LGBT jako kina małych kroczków. Jestem po prostu zmęczona.

Moich żali zapewne nie podzieliłaby starsza pani, która dzień wcześniej, koło toalet w piwnicy kina Kryterium, tak relacjonowała przez telefon festiwal koleżance: „Film «Most» [Izumi Yoshidy] bardzo ładny, o tym, jak Japończycy ratowali polskie dzieci w trakcie wojny”. (Kontekst ode mnie: chodzi o dzieci zesłańców syberyjskich po rewolucji październikowej, scenariusz do zajęć z dzieciakami rzeczywiście sam się pisze). „Ale jest też kupa chłamu, powiem ci – kontynuowała pani – takiego chłamu o gender. Na przykład że żona się zamienia w męża albo mąż w żonę. I dzieci to oglądają! A nie mają takiego doświadczenia jak my, nie wiedzą, że to nieprawda. Taki chłam”.

Pani moim zdaniem nie miała racji, queeru w bloku projekcji, z którego obie właśnie wyszłyśmy, nie było za wiele. „Problematyka genderowa” owszem, pojawiła się – w „Uczcie konesera”, satyrze na feministyczną sztukę współczesną w reżyserii Sławomira Shutego. Nie wiem, po co kręcić satyrę na sztukę kobiecą, jeśli jest się mężczyzną w wieku lat pięćdziesięciu, pomyślałam i wzruszyłam ramionami, wcześniej zapisując w notatniku jeden żart, który mnie rozbawił: „«Człowiek z betonu» to feministyczna odpowiedź na «Człowieka z marmuru» i wielu innych ludzi”.

W kolejnym bloku przywitała mnie satyra na dyskurs poprawnościowy zatytułowana „W kręgu”. To komedia pomyłek o wyłaniających się w bólach i starciach nowych praktykach językowych, cięta, ale też z bardzo czule zarysowanymi postaciami. Na koniec twist, pod „reżyseria” pojawia się męskie nazwisko, Jan Naszewski; moje zdziwienie należy uznać za komplement. Scenariusz Naszewski napisał z Katarzyną Rodak, scenografką, tu akurat po drugiej stronie kamery, w wyrazistym epizodzie aktorskim. „W kręgu” pozostało jednym z najzabawniejszych filmów fabularnych, jakie obejrzałam w Koszalinie. Żeby było jasne: komedii wśród filmów fabularnych nie było dużo, ale o tym zaraz.

Od przyjazdu starałam się sumiennie chodzić na wszystkie bloki konkursu krótkich metraży – obejrzałam w sumie sześćdziesiąt trzy filmy na równe siedemdziesiąt – i nie starczało mi czasu, aby z równą konsekwencją uczęszczać na rozmowy z twórcami z cyklu „Szczerość za szczerość”. To ważna część koszalińskiego programu, więc trochę było mi szkoda, ale raz, że ostatecznie można je potem obejrzeć na YouTubie, dwa, że oglądanie bez autorskiego komentarza po filmach też ma swoje plusy. Jak pisałam kilka lat temu w swojej relacji na łamach starego „Pleografu”, jedną z najciekawszych rzeczy na tym festiwalu jest ciągłe bycie konfrontowaną ze swoimi własnymi uprzedzeniami i wyobrażeniami na temat młodych twórców. To uczy pokory, ale przede wszystkim zmienia sposób patrzenia; zaskoczenie staje się radością. Oglądanie filmów „na żywioł”, kiedy nazwiska twórców w programie nie są opakowane tłustą warstwą kontekstu i w najlepszym razie przywołują w pamięci jeden czy dwa poprzednie shorty, jest po prostu satysfakcjonującym eksperymentem.

„W kręgu”, reż. Jan Naszewski; „Być kimś”, reż. Michał Toczek

Na ogół nie wiesz, kto ma jakie doświadczenia i motywacje, więc musisz zdać się na intuicje, czy coś działa czy nie, i intencja autorska nie trzyma cię w emocjonalnym szachu. Na przykład w fabułach rzadko działają wątki przestępczości i bezdomności, szeroko pojęta „problematyka społeczna” – chyba to ma Michał Walkiewicz na myśli, kiedy mówi o „krupniku” w naszym rodzimym kinie. W „Przepustce” Karoliny Węglorz-Zimy i „Wróblu” Marcina Janosa Krawczyka widać dobre prowadzenie aktorów, ale potem kury z „Mani” Leny Jaworskiej zjadają ich jednym dziabnięciem – w działaniach dziecięcej bohaterki jest jakaś nieprzewidywalność i anarchia, nie wyłażą tak bardzo szwy scenariuszowej „podróży bohatera”. Co najciekawsze, oglądanie ciurkiem fabuł ze społecznym nachyleniem, nakręconych metodą raczej realistyczną, i dokumentów stwarza warunki wręcz laboratoryjne – ponieważ na ogół fikcyjne postaci nie wytrzymują porównania z bohaterami dokumentalistów, można spytać: „Po co fikcja w ogóle?”. Wiem, po co fikcja takiej Marze Tomkovich, reżyserce filmu „Na żywo”: to fabuła w miejsce niemożliwego dokumentu, rekonstrukcja ostatnich chwil przed aresztowaniem dwóch białoruskich dziennikarek. Albo Andrzejowi Danisowi, twórcy „Mojego żyjątka”, który w opowieści o zaburzeniach odżywiania u młodego chłopaka porzuca realizm na rzecz body horroru.

Jak już wspomniałam, wśród fabuł komedii było niewiele. Co ciekawe, humor odzywał się głównie w dokumentach. Marco Wojciechowski pokazał film „Starość jest gorsza od faszyzmu”, o charyzmatycznej babci i jej chorobie alkoholowej w odmianie „po siedemdziesiątce biję się z policjantami, no popatrzcie, stąd te czarne ślady na rękach”. Z kolei „Kiosk” Daniela Stopy dzieje się w większości w tytułowym kiosku pomiędzy kobietą wychodzącą z przemocowego związku i jej wspierającą, ale też niedającą sobie w kaszę dmuchać, no-bullshit synową. Pomimo ciasnej przestrzeni film nie przytłacza widza klaustrofobią, jest pełen szczegółów i drobnych radości, wiadomo, ku czemu bohaterka może wyjść i że przyszłość jest możliwa. „Trzy opowiadania o Basi” Mateusza Pietraka to portret aktorki Barbary Zgorzalewicz-Fryźlewicz, z teatralną puentą, która stawia pytanie o bycie bohatera dokumentu przed kamerą jako rodzaj aktorstwa. W tych filmach, kawałkach życia z całą jego chropowatością, wychodzi ostry język, humor kolczasty, poruszający, humor jako nadwyżka życia.

Pokazano też jeden film, który chyba można nazwać komedią dokumentalną – „Wszystko w porządku, ziemniaki w żołądku” Piotra Jasińskiego. Bohaterka Teresa pracuje – jak duża część jej rodziny i wsi – w kopalni Turów. Kobieta nie chce się mieszać w politykę, ale polityka sama włazi jej do domu z butami. W ramach łagodzenia napięć pomiędzy wsiami po dwóch stronach polsko-czeskiej granicy Teresa startuje w konkursie na sałatkę ziemniaczaną organizowaną przez południowych sąsiadów. Film jest autentycznie zabawny, przywodzi też na myśl nasze środkowoeuropejskie nowofalowe tradycje opowiadania o ludziach w kłopotliwym czasie wolnym – tyle że z dużą dozą czułości.

Jantara za krótkometrażową fabułę otrzymał Michał Toczek za film „Być kimś”. Tę opowieść o elektryku, który z rodziną wprowadza się do mieszkania, w którym kiedyś mieszkał Lech Wałęsa, budują elementy znajome: znajoma nostalgia, znajome napięcie pomiędzy męską frustracją a kobiecą zaradnością i pomysłowością. Mieszkanie nawiedzają wycieczki z całego świata, bohaterom Wałęsa z murala na sąsiednim bloku zagląda do sypialni. Jest to wszystko bardzo zręcznie zrobione, szkoda więc, że całość okazała się moim zdaniem zbyt wypolerowana, ułożona w historyjkę wychodzenia z toksycznego kompleksu ku przypomnieniu sobie „co ważne”. Także samo poczucie humoru może się wydać zbyt grzeczne w kontekście harców samego Wałęsy w języku i obrazkach. Ostatecznie film okazuje się apoteozą byłego prezydenta, bez grudek, chociaż bardziej krytyczne potraktowanie mitu było na wyciągnięcie ręki – jak zwykle w Polsce, męska duma i męskie problemy komunikacyjne okazały się ważniejsze od kobiecych pragnień. Szkoda, że Toczek nie zdecydował się na choćby zrównanie ze sobą wątków męskiego i kobiecego, pójścia głębiej w historię granej przez Jowitę Budnik żony, która zaczyna mieć fantazje erotyczne o Wałęsie i przelewa swoje pożądanie w komentarze na prezydenckim fejsie.

Żeby było jasne, mój ulubiony film festiwalu też okazał się opowieścią o męskiej frustracji, tyle że bez nawrócenia i happy endu. Właściwie od pierwszego ujęcia wiedziałam, że nie będzie drugiego takiego filmu w konkursie – tytułowa „Piękna łąka kwietna” rozpościera się na taśmie, oddycha, hipnotyzuje, i tylko dźwięk zdradza, że gdzieś kryje się zagrożenie. Trzeba uczciwie przyznać, że Emi Buchwald wpisała mi się w wiele osobistych obsesji, bo nie dość, że nakręciła film o trawie i chaszczach, to jeszcze o szosach i przedmieściach, Polsce w budowie i Polsce za kółkiem, na mocnej antysamochodziarskiej emocji. Interesują ją przestrzenie pomiędzy i nie-miejsca: przydrożna zieleń, budowa na środku pola, zapchane auto, które zaraz zdechnie, warsztat samochodowy przy drodze szybkiego ruchu i w końcu lotnisko jako (nieosiągalny) cel podróży. Reżyserka mówi o inspiracji braćmi Safdie, „Lewym sercowym” i Nowym Hollywood, ale ja już się uśmiechałam do swojego własnego DNA z Gruzy i Barei, już wiedziałam, że jestem u siebie.

Co ważne, swojego bohatera, Znerwicowanego Ojca (Andrzej Kłak) Buchwald otacza empatią i czułością, ale nie rozgrzesza, nie rzuca koła ratunkowego. W konkursie był inny film o bardzo podobnej fabularnie strukturze, „W drugą stronę” Natalii Dutkiewicz – zalatany po uszy ojciec musi zawieźć gdzieś córkę, po drodze napotykają trudności – ale zupełnie przeciwstawnym zakończeniu. Wszystko w tej krótkiej fabule gra, tylko na koniec wydarza się emocjonalne deus ex machina – dziecko musi przebaczyć i rzucić się w ramiona ojca, który pięć minut wcześniej wybijał szybę auta w ataku złości. Nie wiem, czy to kwestia jakiegoś scenopisarskiego przykazania, że zawiązany konflikt trzeba rozwikłać, czy po prostu polskiego skryptu, w którym emocje młodej osoby, nie daj boże dziewczynki, są z marszu mniej istotne niż emocje dorosłych mężczyzn.

W tym samym bloku co „Piękną łąkę kwietną” pokazano „Postcards from the Verge” Natalii Koniarz, film, który zdobył później aż dwie nagrody – Jantara za krótkometrażowy dokument i nagrodę operatorską dla Stanisława Cuske (skądinąd autora zdjęć do wspomnianego już „Kiosku”, jak również znanego polskim widzom „Lombardu”). Film powstawał w skrajnych warunkach niespodziewanego pecha: Koniarz i Cuske, realizując zupełnie inny projekt, w momencie wybuchu pandemii utknęli na granicy chilijsko-boliwijskiej. Film to zapis ich podróży, przez większość czasu na rowerach, przez pustynne pustkowia; kamera rejestruje wszystkie odcienie brunatności, niebo sine i niemal czarne. Brakuje światła, obrazy dosłownie wyłaniają się z mułu, pyłu i mgły, a spomiędzy skał i błota, raz na jakiś czas – pojedyncze ludzkie postaci. A to grupa imigrantów, a to staruszka zamieszkująca ruinkę pośrodku niczego. Kiedy daje się złapać zasięg, gdzieś w dalekiej Polsce rodzice Cuskego przeżywają pandemiczny kryzys związku.

„Postcards from the Verge” są jednocześnie kinem slow i afektywnym uderzeniem; kinem nudy i kinem wysiłku. Zestawione z chropowatością barw „Łąki” i jej „przebodźcowaną” narracją, dały mi jedne z najciekawszych festiwalowych przeżyć. To był chyba najlepszy – lub po prostu mój ulubiony – blok festiwalu. Końcowym akordem okazały się „Meduzy” Oli Szmidy: chlust różu na cały ekran, energetyczna fantazja miejska, w której gangsterki w nikabach i sex workerki, gołe laski z billboardów i zakonnice wyślizgują się z ról i uciekają, zostawiając zdezorientowany patriarchat daleko w tyle.

Młodzi i FilmMłodzi i Film. Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych,
12–17 czerwca 2023
Dobrze pomyślany blok krótkich metraży układa się w kolaż, zaczyna pracować jako nowa, samodzielna całość. Czasami wszczepiają się w siebie dwa, trzy filmy w układzie. Na pierwszy rzut oka fabułę „Metal-Girl” Pawła Golonko i dokument „Słoń” Mateusza Żeglińskiego niewiele łączy – ani gatunek, ani metraż, ani tematyka, w końcu ten pierwszy film opowiada o zakochanej nastolatce, a drugi o młodym facecie trenującym tajski boks. A jednak szybko przylegają do siebie: dwa filmy energetyki, jeden w jaskrawych kolorach, drugi w czerni i bieli wypolerowanej tak, że ekran prawie połyskuje na srebrno. Okazuje się, że nastoletnia niezręczność koresponduje z onieśmielającą pasją kolesia z podkręconym wąsikiem, podobna jest temperatura ich oddania, może naiwności.

Albo cały zestaw, w którym kuratorzy konkursu ułożyli z kilku różnych filmów psychodeliczną opowieść na pograniczu snu i przyćpania, snu i zaświatów. Blok otwierają „Hawaje” Fabijańskiego, które zostawiły mnie obojętną, chociaż rozpoznałam pomysł: bad trip okazuje się tripem żałobnym. Kolejna fabuła, „Half-dream” Jana Grabowskiego, rozbija o czarno-biały, czysty świat wyalienowanej dziewczyny rozpikselowane kolorowe śmieci z internetu. Bliźniaczką tego filmu, opowieścią o tych samych emocjach w zupełnie innej formie, wydała mi się kończąca blok animacja „Pomiędzy” Julii Benedyktowicz: też o alienacji, zinternalizowanej przez nagie kobiece ciało bez oczu, zrealizowana w czarnych lub szarych, ascetycznych, niemal pustych kadrach. I w końcu serce tego zestawu, jeden z najlepszych dokumentów w mocnym dokumentalnym programie: „Garstka ziemi” Izabeli Zubryckiej. Kwadrans na pograniczu życia i śmierci, nakręcona na taśmie opowieść o starych rytuałach żałobnych na Podlasiu. Żadnego gadania, tylko język kina, kamera lata i tańczy, czyste opowiadanie obrazem i śpiewami, w zmysłowym konkrecie.

W kategorii animacji jury nagrodziło epickiego „Kraba” Piotra Chmielewskiego i dowcipny „To nie będzie film festiwalowy” Julii Orlik. Mnie jednak najbardziej poruszały filmy mniejsze, intymne, kruche. Na przykład „Jestem błękitem” Weroniki Szymy – film pozostawiający po sobie powidok mocnej niebieskości morza i zmiennego, białego ciała matki (to film, który można oglądać jako kontynuację wspaniałej „Ciałości” sprzed kilku lat). Albo „Śmierć i śledź” Klaudii Prabuckiej, lepkie cztery minuty złożone z „brudnych” obrazów, różnych faktur, w tym dziecięcych, koślawych i jaskrawych, bazgrołów pisakami.

„W lesie są ludzie”, reż. Szymon Ruczyński; „To nie będzie film festiwalowy”, reż. Julia Orlik

Moją ulubioną animację Szymon Ruczyński przywiózł z rodzinnej Białowieży (chociaż nie wiem, czy „ulubiona” to dobre słowo). „W lesie są ludzie” to film dokładnie o tym, o czym można się spodziewać, że będzie, po przeczytaniu tytułu. Dygocząca kreska nie jest specjalnie barokowa, wprost przeciwnie, ale raz po raz uderza jakimś niesamowitym, upiornym detalem – a to brudną wodą nabraną do butelki z bagna, a to ręką, którą matka zasłania buzię dziecka, gdy spomiędzy drzew wyłania się straż graniczna. Jest tu myślenie GPS-em, pinezkami i klaustrofobia „strefy” opowiedziana przez szkic mapy najeżonej pułapkami. Ruczyńskiemu udało się ukazać panoramę zmilitaryzowanej przestrzeni w jej ciągłym ruchu i z wielu perspektyw jednocześnie. Po takich filmach człowiek po prostu przypomina sobie, że filmy potrafią być ważne, i po prostu ma nadzieję, że także te najbardziej drobne i „młode” zostaną znalezione przez jak najszerszą publiczność.