Jeszcze 1 minuta czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET
NOWEJ KULTURY:
C jak Creative Commons

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

W 1998 roku Kongres amerykański przedłużył okres obowiązywania praw autorskich o 20 lat. Marzeniem twórcy ustawy były prawa autorskie obowiązujące wieczyście (na co jednak nie pozwala amerykańska Konstytucja). Kongres argumentował, że wzmocnienie systemu praw autorskich służy rozwojowi gospodarczemu, kulturze i twórczości.

W tym czasie idea alternatywna – zakładająca pożytek płynący z otwartości praw autorskich – była znana głównie w kręgach informatyków tworzących tak zwane wolne oprogramowanie. Licencje sformułowane na ich potrzeby przez Richarda Stallmana gwarantowały użytkownikom swobodę używania, kopiowania, zmieniania i dalszego rozpowszechniania programów.

Rok później wydawca Eric Eldred podważył przed sądem konstytucjonalność działań Kongresu. Jego prawnikiem był Lawrence Lessig, profesor prawa ze Stanfordu, specjalista od prawa internetu. W trakcie procesu (który Eldred w końcu przegrał) stało się jasne, że nie uda się powstrzymać tendencji ustawodawców do zaostrzania systemu praw autorskich.

Jednocześnie rosnąca grupa intelektualistów, twórców i działaczy dochodziła do wniosków odwrotnych niż Kongres – system prawa autorskiego oparty na coraz mocniej egzekwowanej zasadzie „wszelkie prawa zastrzeżone” nie sprzyja kulturze. Pod koniec 2002 roku grupa, skupiona wokół Lessiga, a zainspirowana działaniami wolnych programistów, stworzyła alternatywę: dobrowolne licencje, które pozwalają dzielić się twórczością. Projekt nazwano Creative Commons (co po polsku można by tłumaczyć jako Twórcza Rzeczypospolita), a jego celem stało się zapewnienie swobodnego obiegu dzieł kultury i swobody korzystania ze wspólnego dziedzictwa. Innymi słowy, zgodnie z zaproponowanym przez Lessiga terminem, celem była „wolna kultura”.

Idea „wolnej kultury” zwraca uwagę na fakt, że kwestie związane z prawem własności intelektualnej dzisiaj nie dotyczą tylko lubujących się w niuansach prawników, lecz nas wszystkich. Innowacja w kulturze zawsze była napędzana przez zapożyczenia (nie przypadkiem wypowiedź o tym, że słaby artysta kopiuje, a wybitny kradnie, przypisuje się różnym wielkim dwudziestowiecznym twórcom – od Eliota, przez Strawińskiego, po Picassa). Szeroko rozumiany remiks ma już kilkudziesięcioletnią historię (sięgającą działań awangard początku XX wieku). Nowością jest natomiast wskazanie na system prawa autorskiego oraz technologie cyfrowe jako dwa kluczowe czynniki odpowiednio otwierające i zamykające kulturę.

Dziś na rzecz wolnej kultury działa koalicja zrzeszająca na równi profesorów prawa i piratów kulturowych oraz wiele różnych organizacji. Łączy ich intuicja skodyfikowana w licencjach Creative Commons: przekonanie, że kreatywność rozkwita na bazie zastanej kultury; że nowa kultura – wraz z jej emancypacyjnym potencjałem – jest kształtowana przez technologie cyfrowe; oraz że system prawa, o ile nie ulegnie reformie, zatrzyma kulturę w analogowym wieku XX, zaprzepaszczając możliwości, jakie twórcom (a więc nam wszystkim) dają komputery podłączone do internetu.

Nieprzekonanym co do idei otwartości, wierzącym w ideę praw autorskich, proponujemy prosty eksperyment myślowy: jak wyglądałaby nasza kultura, gdyby na skutek wieczystego obowiązywania praw autorskich „Dziady” Mickiewicza nie były swobodnie dostępnym elementem wspólnego dziedzictwa? Jeśli ewolucja prawa wciąż będzie przebiegać pod dyktando tych, dla których kultura stanowi wyłącznie towar, podobne problemy z poziomu ćwiczenia intelektualnego przeniosą się do naszej codzienności.

Zainteresowanym Creative Commons i prawnymi aspektami wolnej kultury polecamy książkę Lawrence'a Lessiga „Wolna kultura” oraz napisaną przez Davida Bolliera monografię ruchu CC, „Viral Spiral”.



Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).