Papusza
Gilberto Viciedo / Flickr CC

Papusza

Angelika Kuźniak

Papusza pamięta matkę, jak siedzi w kucki przy ognisku. Między kolanami trzyma kurę. Krew z odrąbanej głowy jeszcze kapie, kiedy ostrym, szpiczastym nożem wydłubuje z niej oczy

Jeszcze 4 minuty czytania

Tego roku, kiedy zdejmuje z głowy czarne, ma chyba sześćdziesiąt trzy lata, sama nie jest pewna. Czas w tej opowieści to czas cygański i trudno mu ufać. Zapytaj Cygana o kwiecień, odpowie: „To jak kwitną jabłonki”. Wrzesień? „Jak kopali kartofle”. O lata pytać nie warto. Nikt ich w taborze nie liczył.

Krąży opowieść, że chłopi kończyli zbierać zboże z pól w dniu, w którym się rodziła, podobno 17 sierpnia. Podobno, bo pojawia się również inna data: 10 maja.

Niepewny jest też rok tego zdarzenia. Jedni mówią, że był to 1910. Inni – że dziewiąty. A w ankiecie członkowskiej do Związku Literatów Polskich napisano: Bronisława Wajs, 1908. Gdzie się urodziła? Dziś już nikt nie powie. Może w lesie, pod gwiazdami, bo tam się dzieci rodziło. Może nawet prawdą jest, że niedaleko Płońska. W dokumentach podawano: Lublin albo Sitaniec. Nie ma tam jednak żadnych śladów.

Jej przyszłość zdecydowała się trzeciej nocy po narodzinach. Cyganie opowiadają, że wtedy zjawił się duch. Wyliczył dobro, które ją spotka, zło, które przeżyje. Ostrzegł. Matka dziecka spodziewała się wizyty, bała się, więc tej nocy była z nią stara Cyganka. Słów ducha nikomu nie mogły powtórzyć.

Z lasu zanieśli dziewczynkę do wsi i ochrzcili.
Ale w taborze nikt nie wołał: „Bronka!”. Mówili: „Prześliczna!”.
Przez tę urodę nazywali ją Papusza, co po cygańsku znaczy „lalka”.
– Mama mówiła do mnie „lalunia”. A zdrowa byłam, te ręki takie, piersiątka takie! Szczupła byłam. Ta buzia taka rumiana, włosy duże, jak dziedziczka jakaś, plotłam je w warkocze. (Nie obetnie ich do końca życia). Lubiłam tańczyć, śpiewać, wesoła byłam bardzo. Zawsze w spódnicy jak z kwiatów uszytej, w kolorze czereśni, zwinna jak wiwiórka leśna, pomimo że czarna.

Joanna Wajs "Papusza", fot. z archiwum Muzeum Okręgowego w Tarnowie

Raz nawet, jeśli wierzyć temu, co zapisała w pamiętniku (zachowało się prawie dwieście stron), została królową zabawy. Była już żoną Dyźka. Zabrał ją ze sobą, bo grał w orkiestrze („Miał swój zespół, piętnaście ludzi”).

Byle kto nie mók pszyjść. Tylko gruba ryba, bo zabawa była po zaproszeniu. Bardzo piękna salowa mózyka. Jeden Pan dyrektor szkoły, kawalier w średnim wieku, bardzo pszystojny był król, a ja królową zostałam. Dostałam żywe kwiaty i pomarańczy dziesięć, cztery dóże czekolady, perfómy trzy flakoniki, a stolik był założony różnym trónkiem i tortami. Szybko rozsławiło się po całym mieście i cyganki były bardzo zazdrosne i złe na mnie. A stare cygany patszyli jak wilki, a ja Bogu ducha nie winna.

Ojciec. W jej opowieściach nie ma nazwiska ani imienia. Był z Cyganów Polska Roma, z Warmijaków i z Berników. Papusza pisała, że z ojca lepsza rodzina, ale nie sposób zrozumieć dlaczego. Sami Cyganie plączą się w wyjaśnieniach. Zmarł na Syberii (ponoć trafił tam za kradzieże). W pamiętniku jest jeszcze jedno zdanie: Miałam pięć lat i ojciec pszyszedł, a ja się go bałam, bo nie rzył z nami. Nic więcej.

Często, znacznie częściej Papusza mówi o matce. Katarzyna, z domu Zielińska. Pochodziła z galicyjskich Cyganów, ale wędrowała z wołyńskimi. Kilka lat po śmierci ojca Papuszy wyszła drugi raz za mąż. Za Jana Wajsa, stryjecznego brata Dyźka. Biedę z nim miała, bo był pijak i w karty grał. Tracił wszystko, co przynosiła ze wsi. Jeśli nie starczało pieniędzy na wódkę, ciął jej plecy batem. Aż powietrze jęczało, aż żmije jej na plecach porosły. I nikt słowa nie powiedział w obronie. Bo Cygan może zrobić z żoną wszystko, co mu do głowy strzeli. Przegrać w ferbla. Mordę otłuc. Przydusić nogą gardło. Sponiewierać jak ścierwo jakieś.

Matka Papuszy chciała męża dziećmi ułagodzić. „Dużo dzieci – dużo szczęścia”, mówi cygańskie przysłowie. Rodziła je z uporem. Najpierw Przemka, a potem jeszcze czworo: Janinę, Julię, Tadeusza i Wincentego. Nie pomogło. Rany na plecach goiły się tygodniami.

Papusza pamięta matkę, jak siedzi w kucki przy ognisku. Między kolanami trzyma kurę. Krew z odrąbanej głowy jeszcze kapie, kiedy ostrym, szpiczastym nożem wydłubuje z niej oczy. Chwyta je w dwa palce i ostrożnie zszywa w jedno, „na płask”. Odcina sobie trochę włosów z warkocza na ogon, potem szybkim ruchem wyłamuje kurze pazury i robi z nich rogi. Szykuje bengoro, diabełka, wróżebny rekwizyt.

Schodzą się inne Cyganki. Jedna się śmieje i naśladuje chłopkę z końca wsi. Żegna się trzy razy krzyżem, spluwa za siebie i krzyczy: „Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!”. I opowiada, jak jej wrzuciła do szklanki z wodą mułoro, trupka z wosku. Blady, jak to umarły, wyprostowane nogi i ręce skrzyżowane na piersi.
– „Ktoś ma umrzeć w tym domu”, mówię chłopce. „To jest woda od zmarłego, śmierć wam ona niesie. Trzeba ją wylać na cmentarzu. Dom ten jest w mocy czarów, mogę zło wypędzić, ale połóż, paniusiu, pieniążki albo jedzenie”. Dwa pełne tobołki od niej przyniosłam. Dla głupiego nie mam litości. Wszystko mu wezmę i tylko pośmieję się z jego biedy.

Matka skończyła już robić pierwszego diabła. Małą Papuszę oblatuje strach, zasłania oczy, bo on jakby żywym wzrokiem spogląda. W garnku topi się ogarek świecy, kobieta rozciera w palcach zwęglone drewno i miesza je z woskiem. Podaje Papuszy talię podartych kart. Dziewczynka wydziera czerwone serca i robi z nich kulki na oczy dla czarnego diabła. Trochę niechlujnie. Zbyt jej się śpieszy, czeka na nią Adaś, pierwsza miłość.
Był w moich latach, mieliśmy po dziesięć, kiedyśmy się bawili, żeśmy niby mąż i żona. On mnie bił, niby wysyłał na wróżby na wieś, ja coś pszynosiłam w tobołkach, nawet sobie robiliśmy mieszkanie, takie małe bótki stawialiśmy.

Biegną przed siebie, omijają ścieżki w lesie. Nocą chodzi po nich diabeł. Lepiej licha nie kusić. Słyszą za plecami, jak stara Cyganka złorzeczy. Wymachuje nożem, bo jakaś młoda mężatka przeszła przed dyszlem wozu. (Cyganie wierzą, że to przynosi nieszczęście).

Nad jeziorem biało jakby śnieg spadł. Na gałęziach suszą się koszule, wokół lata puch z poduszek. Przed każdą Cyganką co najmniej trzy miski: na babskie szmaty, na męskie i jedna do płukania. W jeziorze woda nie płynie, więc prać w niej nie wolno. Gdyby tak się zdarzyło, wystarczy jej łyk i jest się magerdo, skalanym. A wtedy ani jeść wśród swoich nie można, ani jak to w cygańskim zwyczaju pić z jednego kieliszka. Jakby zaraza przylgnęła. Nikt nawet ręki nie poda. Wszystko ustalone w romanipen. Tak nazywa się ich niepisane prawo. Dzieci nie dotyczy, ale w taborze zasady wdycha się z powietrzem.

Cyganki piorą w miskach i gadają. Podobno wczoraj trzysta kroków stąd ludzie ze wsi znaleźli obcego Cygana. Leżał twarzą do ziemi, na szyi ślad po kosie. Mała Papusza zna te historie o nieboszczykach. Że wyłażą z kątów, z pamięci, z wyobraźni. Pokazują się ludziom. Ale nigdy w swojej własnej postaci.

Człowiek musi się bronić. Kładą więc Cyganie przed snem pod posłanie, pod mech siekierę, widelec albo nóż.

*

 

Bronisława Wajs. Po cygańsku Papusza, czyli lalka. Poetka odkryta przez Jerzego Ficowskiego i wynoszona na piedestał przez Juliana Tuwima. Jej wiersze, proste piosenki pełne tęsknoty za przyrodą, są do dzisiaj chlubą cygańskiego dziedzictwa.

Popularność, która przyniosła jej rozgłos, szybko okazała się przekleństwem. Posądzenie o zdradę plemiennego kodeksu złamało Papuszy życie. Latami żyła w odosobnieniu i pogardzie. Ostracyzm odbił się głęboko na jej zdrowiu, również psychicznym. Gdy w 1987 roku umarła, pochowano ją z dala od cygańskich mogił.

Angelika Kuźniak dotarła do bezcennych materiałów archiwalnych, które rzucają nowe światło na los legendy cygańskiej poezji. Pamiętnik Papuszy, jej listy do Jerzego Ficowskiego czy korespondencja z Julianem Tuwimem to także nieocenione źródło infromacji dotyczących realiów życia polskich Cyganów. Wędrówki z taborami, rzeź na Wołyniu, przymusowe osiedlanie, nieufność Polaków, a nade wszystko przywiązanie do przyrody i wolności.

Od śmierci Dyźka Papusza mieszka samotnie. W Gorzowie Wielkopolskim, przy ruchliwej ulicy Kosynierów Gdyńskich. W domu z cegły, jednopiętrowym, numer dwadzieścia. W mieszkaniu numer dwa. Na parterze. Drzwi po prawej stronie, skobel zamiast zamka.
Ma pokój i niedużą komórkę. Łazienki Papusza nie ma, ale – jak mówi – to mała bieda, bo gdy Cyganie żyli w lesie, tam żadnych łazienek nie było.

Z korytarza wchodzi się od razu do kuchni na stary, jeszcze poniemiecki piec. Strasznie kopci. W środku półmrok. W oknie na gwoździach suszą się pęki traw, gałęzie i zioła. Jest bylica, boże drzewo, matka wszystkich ziół. Biedrzeniec przeciw zarazie. Babka na rany. Od zauroczenia poderwaniec. Sobacza lilija, najlepsza na kurzajki. Lubczyk – ziele miłośnicze, łza tęczy, kurzyślad na melancholię. Żywokost od złamań i potłuczeń (wystarczy zmieszać z kurzym tłuszczem i okładać bolące miejsca). Skrzyp na padaczkę, czosnek na zawroty głowy, katar, odciski i ból uszu. Są i pokrzywy.

– Jak świeże, pcham w nie ręce – mówi Papusza. – Ale jak pomaga, to tylko na chwilę. Na słotę tak mnie rwie, że wytrzymać nie mogę. Próbuję palcy zginać, a one jak martwe. Do bani chodziłam, tu, w Gorzowie, gorące kąpiele brałam. Po szyję aż. Nic nie pomaga.

Ma zmęczoną twarz, lekko się garbi. Włosy, wciąż jeszcze ciemne, zaplata w warkocze i związuje z tyłu głowy. Kiedy się uśmiecha, zawsze smutno, pręży się blizna na jej twarzy. Biegnie od oka, przez cały policzek, na ukos, aż do szyi.
Ślad po samosądzie.

Przed wojną na Wołyniu Papusza spotykała się za plecami Dyźka z innym Cyganem (Byłam troszkę kókietka. Czy to moja wina, że byłam?). Miał żonę Lolę i dzieci. To właśnie Lola ciachnęła ją brzytwą.

Uchylają się drzwi do pokoju. A tam jak w taborowym wozie. Rozgrzebane łóżko, sterty pierzyn i poduch. Stół nakryty chustą z koronki. Kilka krzeseł. Komoda, lustro. Na ścianie kolorowy dywan, obrazek z Matką Boską Cygańską, ptasie pióra. Od dawna nikt tu nie remontował.
– Czasem ktoś przyjdzie i pyta: „Jak to było, pamiętasz, pani Papusza?”. Pamiętam. Pamięć, dzięki Bogu, nie zatarłam.

*

Z kilku takich spotkań, również przy Kosynierów, zachowały się nagrania: filmowe i radiowe. Wiele amatorskich. Razem kilkanaście godzin. Z różnych lat (ostatnie z 1986, rok przed jej śmiercią).

Prawie zawsze zaczynają się tak samo. Od zdziwienia.
– Ze mną porozmawiać przyszli? Są poety, są wiersze śliczne, baśnie zachwycające, ale ja niczym nie jestem. Nauki żadnej nie posiadam, żadnej szkoły. Co może powiedzieć stara Cyganka podobna do prawdziwka zapomnianego w jesiennym lesie? Jestem dziewczyna biedna, spod krzaku. Nerwowa, duszę mam malutką. Jestem zwyczajny człowiek, może gorszy od wszystkich. – Papusza mówi to szeptem i szeptem dodaje: – Zachodźcie.

Gości lubi. Jak Dyźko żył, to bywało, że dwadzieścia osób naraz gościli. Dziś (1973) „złośna” jest tylko, gdy pukają bez zapowiedzenia. Tyle razy prosiła, żeby uprzedzać, a tak nie ma czym przyjąć. Pół biedy, jeśli z obiadu zostało kilka ziemniaków. Papusza podsmaża je na margarynie i podaje na blaszanym talerzu.

Milczy przez chwilę. A później „otwiera całe swoje wnętrze z prawdziwą ufnością dziecka. Mówi po polsku piękną, śpiewną prozą poetycką, silnie zmetaforyzowaną” – wspominał dziennikarz Zdzisław Morawski.
– A wszystko z takim wschodnim zaśpiewem – dodaje Janusz Koniusz, prozaik i poeta.

Tylko raz jej opowieść się łamie. Gdy ktoś pyta o „cygańskie kodeksy”. Papusza wzdycha na to i mówi:
– Z tego zapomnienia tak wzdycham.
Nic gadziom (nie-Cyganom) nie zdradzi.

Miejsca. Twarze. Historia jak w błyskach. Zwodzi ją pamięć, szczególnie słaba do dat. To, co mówi, wywołuje nowe pytania. Nie na wszystkie znajdę odpowiedź. Są więc w mojej opowieści o Papuszy zdarzenia prawdopodobne, prawdziwe i wiele znaków zapytania. Nie zdążyłam z nią porozmawiać. Miałam trzynaście lat, gdy umarła.

*

Do wieczora jeszcze ze cztery godziny (nagranie jest starannie opisane: „Maj 1973, godzina czternasta”). Słychać, jak Papusza nalewa wodę do garnka. Odsuwa fajerki, dokłada drwa pod kuchnię. Woda już wrze. Jest herbata. Być może poziomkowa, jej ulubiona. Kaszle. Przeprasza:
– Wystarczy, że wiatr powieje w złą stronę i już dym gryzie gardło. – Otwiera okno. Żali się: – W administracji byłam, prosiłam, żeby kto przyszedł, zaradził na ten piec, ale nikt nie przyszedł. Może dlatego, że ja nie dokuczam? Inne Cygany chodzą, wykłócają się. A mnie po co? Myślę sobie: może tam czasu nie mają, może pracują. – Zamyka okno. – Mnie – ścisza głos – ten Gorzów zjadł. Benzyna dusi, powietrze złe. Dobre ludzi dali mieszkanie, ale wziąć słowika w klatkę zamknąć, to on wszystko traci. Choć pięknie śpiewa, to jemu jest smutno. I te ściany takie ciężkie nade mną. A ja cygańska córka, las mi zdrowie daje. Jechałam taborem, to czułam się jak królowa Bona. Do mnie należeli perły rannej rosy. Moje były gwiazdy złote. Dziś co we włosy wplotę?

Nuci: „My Cygany, my magnaty, zazdrości nam ten bogaty, zazdrości nam nieba, wody i naszej czarnej urody”.
– W majowym słońcu jagody zbirałam, czarne jak łzy cygańskie. Na gałązkach się huśtałam. Żyłam wodnym szumem i jego srebrzystym dźwiękiem. Śpiewać nauczył mnie wiatr, ruczaje płakać. A jak lipy kwitły, to aż mnie zatykało, tak miód było czuć. W górach też cudnie. Jechalimy potokiem, pienił się, skakał, chodził po kamieniach, w deszczu groźniał, rozlewał się, wszystkich nas potopić chciał. Cyganka zejszła z wozu na drogę i tańczyła. Czemu? Bo jej radość była. Kawałek chleba suchego ugryzła, wody się napiła i była szczęśliwa. Z gołymi ręcami jechał człowiek po świecie. Czasem tylko coś pomieniał, parę groszy wziął. Wywróżył. I szedł dalej za tym chlebem żebraczym. Po pięćdziesiąt wozów jeździło u nas. Polskę znam od końca do końca.

To wszystko nie można wydrężyć ze serca.
Ale kto to zrozumi? Może tylko ci, co lubią przyrodę, świat, stare dawne życie przepamiętują w sobie.

 

Fragment pochodzi z książki Angeliki Kuźniak „Papusza”, która ukaże się w sierpniu w wydawnictwie Czarne.