Czarno-białe
rys. Helena Perez Garcia / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic

Czarno-białe

Tove Jansson

„Stello, rysuję salon, to taki zmęczony i stary pokój, całkiem pusty. Za każdym razem, gdy rysunek jest gotowy, podchodzę do okna i myślę o Tobie” – niepublikowane po polsku opowiadanie urodzonej 100 lat temu autorki „Muminków”

Jeszcze 4 minuty czytania

Hommage à Edward Gorey

Jego żona miała na imię Stella i była architektką wnętrz; Stella, jego piękna gwiazda. Czasami próbował narysować jej twarz, która pozostawała w spoczynku, otwarta i niedostępna, ale mu się to nie udawało. Jej dłonie były białe i silne, nie nosiła ozdób, pracowała szybko i bez wahania.

Mieszkali w domu zaprojektowanym przez Stellę, wielka otwarta przestrzeń ze szkła i niemalowanego drewna. Ciężkie deski ze starannie dobranego drewna o wyjątkowo pięknych słojach, umocowane za pomocą dużych, mosiężnych śrub. Żadne niepotrzebne przedmioty nie maskowały struktury materiału. Gdy zapadał mrok, ich pokój przyjmował go nieosłoniętymi źródłami światła, szklane ściany odbijały noc, ale trzymały ją na odległość. Gdy wychodzili na taras, zapalały się ukryte w krzakach reflektory. Ciemność odpełzała w dal, a oni stali obok siebie, pozbawieni cieni, on myślał: Dom jest doskonały. Niczego nie można zmienić.

Ona nigdy nie kokietowała. Patrzyła prosto na swojego rozmówcę, a gdy wieczorem się rozbierała, robiła to niemal w roztargnieniu. Dom był jak ona, miał otwarte oczy; on czasami martwił się, że ktoś mógłby zaglądać do nich z ciemności. Ale ogród był otoczony murem, a bramy zamknięte.

Miewali sporo gości. Latem wieszali na drzewach lampiony, radośni ludzie ubrani w jaskrawe kolory poruszali się po tym obrazie w grupach, dwójkami albo trójkami, niektórzy wewnątrz szklanych ścian, inni na zewnątrz; to był piękny spektakl.

On był ilustratorem, rysował do gazet, od czasu do czasu robił okładki książek.

Jedynym, co mu dolegało, był lekki, lecz nieustępliwy ból pleców, którego powodem były najpewniej zbyt niskie meble. Przed kominkiem leżał duży czarny kawałek skóry, czasem miał ochotę położyć się tam z rozłożonymi ramionami i nogami, zanurzyć twarz w skórze i turlać się jak pies, żeby plecy mu odpoczęły. Ale nigdy tego nie robił. Ściany były ze szkła, a dom nie posiadał drzwi między pokojami.

Duży stół przed kominkiem też był szklany. Zwykł tam kłaść swoje rysunki, zanim wracały do zleceniodawcy, pokazywał je Stelli. Te chwile dużo dla niego znaczyły.
Stella przychodziła i patrzyła na jego prace. Dobre, mówiła. Idealnie prowadzisz linie. Brakuje mi tylko dominanty.
Chodzi ci o to, że są zbyt szare?, pytał.
Odpowiadała: Tak. Potrzeba więcej bieli, więcej światła.
Stali nad niskim stołem, a on przyglądał się swoim rysunkom z dużej odległości, rzeczywiście były bardzo szare.
Mnie wydaje się, że potrzebna jest czerń, powiedział.  Zresztą powinno się je oglądać z bliska.
Potem długo myślał o czarnej dominancie. Zaniepokoił się, ból pleców narastał.

Zamówienie nadeszło w listopadzie. Poszedł do żony i rzekł: Stello, otrzymałem zlecenie, które mnie interesuje. Był szczęśliwy, niemal podniecony. Stella odłożyła ołówek i spojrzała na niego, zawsze potrafiła przerwać pracę bez irytacji.

To antologia opowieści grozy, powiedział. W piętnastu częściach, czarno-białe, z winietami. Wiem, że potrafię to zrobić, pasuje to do mnie. To mój styl, nie sądzisz?
Na pewno, odparła jego żona. Czy to pilne?
Pilne! Wybuchł śmiechem, to nie żadna chałtura, to wielka rzecz. Całe strony. Mam na to kilka miesięcy. Oparł dłonie o stół i nachylił się; Stello, powiedział poważnie, zrobię to z czarną dominantą. Zrobię ciemność. Szarość, rozumiesz, szarość pojawi się tylko niekiedy, jak wtedy, gdy wstrzymujesz oddech, w oczekiwaniu na strach.
Uśmiechnęła się i odparła: Fajnie, że dostałeś coś, co cię interesuje.

Przyszedł tekst, położył się na łóżku, żeby przeczytać trzy pierwsze historie, nie więcej. Chciał zacząć pracę w przekonaniu, że dalej materiał jest dużo lepszy, chciał jak najdłużej pozostać w oczekiwaniu. Trzecie opowiadanie przyniosło nieco zapału, usiadł przy stole i ciął karton, grube, białe arkusze z wypukłym stemplem gwarancji w rogu. Dom był cichy, nie mieli gości.

Bardzo trudno było mu się przyzwyczaić do grubego kartonu, nie potrafił zapomnieć o tym, że był drogi. Rysunki na gorszym papierze wychodziły lepiej, dawały mu więcej wolności. Teraz było inaczej, rozkoszował się szlachetną powierzchnią, po której pióro sunęło, pozostawiając czyste linie. Sunęło jednak z niepostrzeżonym oporem, który ożywia kreskę.
Był środek dnia, zasunął firany, zapalił lampkę i zaczął pracować.

Jedli razem kolację, on był milczący. Stella nie zadawała pytań. W końcu powiedział: Nie da się. Jest za jasno.
Nie możesz zasunąć firan?
Zasunąłem, odparł. Ale i tak jest za jasno. Wszystko jest tylko szare, nie czarne! Poczekał aż kucharka poda kolację i odejdzie. Tu nie ma drzwi, wybuchnął. Nie można zamknąć za sobą drzwi!
Stella przerwała jedzenie i spojrzała na niego: Mówisz, że w ogóle się nie da?
Nie, w ogóle. Wychodzi tylko szarość.
Myślę zatem, że powinieneś zmienić otoczenie, doradziła żona. Jedli dalej, napięcie odeszło. Przy kawie powiedziała: Stara willa ciotki stoi pusta. Ale poddasze jest chyba nadal umeblowane. Mógłbyś spróbować.

Zadzwoniła do Janssona i poprosiła, żeby wstawił na poddasze grzejnik. Pani Jansson obiecała zostawiać każdego dnia posiłek na schodach i sprawdzić, czy pokój jest czysty, poza tym sam będzie dbać o porządki, miał zabrać ze sobą kuchenkę. Wszystko ustalono w kilka minut.

Gdy autobus pojawił się na skraju drogi, powiedział z powagą: Stello. To tylko kilka tygodni, potem będę pracował w domu. Skoncentruję się. Rozumiesz, że nie będę pisał listów, będę pracował.
Oczywiście, odparła żona. Dbaj o siebie. I zadzwoń ze sklepiku, jeśli będziesz czegoś potrzebował.
Pocałowali się, potem wsiadł do autobusu. Było popołudnie, padał mokry śnieg. Stella nie machała, ale stała w miejscu aż autobus zniknął za drzewami. Wtedy zamknęła furtkę i wróciła do domu.

Rozpoznał przystanek i żywopłot, chociaż ten urósł i poszarzał. Jak zawsze zdziwił  się, że zbocze jest tak strome. Droga prowadziła prosto w górę, była otoczona bezładną masą zwiędniętej roślinności  i pocięta głębokimi szczelinami, gdzie piach i żwir spłynęły z deszczem w dół grani. Willa tkwiła wczepiona pod szczytem w niewiarygodnym nachyleniu, ogrodzenie, wychodek, świerki, wszystko zdawało się wkładać ogromny wysiłek w to, by utrzymać się w pionie. Stanął przy schodach i spojrzał na fasadę, dom był wysoki i wąski, okna przypominały otwory strzelnicze. Topniał śnieg, w ciszy nie było słychać nic poza wodą kapiącą między świerkami. Obszedł willę. Tył budynku stanowiło niskie piętro kuchenne, które wrastało w zbocze nieuporządkowanym i niezdecydowanym nasypem z rupieci. W tym świerkowym lesie  znajdowało się wszystko, co stary dom wyrzucał z siebie przez całe życie, wysłużone i niepotrzebne przedmioty, to, co miało pozostać niewidoczne. W zapadającym zimowym zmroku pejzaż był całkowicie zapomniany, przestrzeń, która nie miała znaczenia dla kogokolwiek oprócz niego. Uznał, że to piękne. Bez pośpiechu wszedł do domu i wspiął się na poddasze. Zamknął za sobą drzwi. Jansson zostawił grzejnik, czerwony prostokąt iskrzył przy łóżku. Podszedł do okna i spojrzał na zbocze. Wydało mu się, że dom odchyla się, zmęczony tym wiecznym uczepieniem. Z wielką miłością i podziwem pomyślał o swej żonie, która sprawiła, że tak łatwo było mu wyjechać, poczuł, jak jego ciemność zbliża się do niego.

Po długiej nocy pozbawionej snów zabrał się do pracy. Zamoczył piórko w tuszu i rysował w spokoju, małymi, gęsto położonymi, zgrabnymi liniami. Teraz wiedział, że szarość jest tylko cierpliwym zmrokiem, który zapowiada noc. Mógł poczekać. Nie pracował już po to, by stworzyć obraz, ale by rysować.

O zmierzchu podszedł do okna i zobaczył, że dom odchyla się. Napisał list: Kochana Stello, pierwsza strona jest gotowa, podoba mi się. Jest tu ciepło i bardzo spokojnie. Janssonowie posprzątali, a po południu postawili na schodach garnek z jedzeniem, jagnięcinę w kapuście i mleko. Parzę kawę na kuchence. Nie martw się o mnie, dobrze sobie radzę. Zastanawiam się nad tym, czy marginesy nie powinny być mniej równe, być może byłem zbyt konwencjonalny. W każdym razie nie myliłem się, uznając, że dominanta musi być czarna. Myślę o Tobie, dużo.

Gdy było już ciemno, poszedł do sklepiku i wysłał list. Zaczęło wiać, gdy wrócił; świerki szumiały. Wciąż było ciepło, śnieg stopniał i spływał szczelinami z piachu i żwiru. Zamierzał napisać dłuższy i inny list.

Każdy dzień był tak samo spokojny, nieprzerwanie rysował. Marginesy stały się  ruchome, rysunek zaczynał się w jakimś niewiadomym szarym cieniu, który po omacku przesuwał się do środka, jakby szukał ciemności.

Przeczytał całą antologię, była banalna. Było w niej jedno jedyne straszne opowiadanie, strach umieszczono w pełnym świetle, w zwyczajnym pokoju. Ale wszystkie inne pozwalały mu rysować noc albo zmierzch. Na winietach oddawał sprawnie i bez zaangażowania postaci i opowieści, które jest się winnym autorowi i czytelnikowi. Ale potem znów wracał do swych ciemnych stronic. Przestały boleć go plecy.

Interesuje mnie to, co niewypowiedziane, myślał. Rysowałem zbyt wyraźnie, nie trzeba wszystkiego wyjaśniać. Napisał do Stelli: Wiesz, zacząłem myśleć, że zbyt długo trzymałem się przedstawiania. Teraz staram się robić coś innego, co jest tylko moje, to, co zasugerowane, jest dużo ważniejsze niż przedstawione. Uznałem, że moje ilustracje są częścią rzeczywistości albo nierzeczywistości wyciętej na chybił trafił z długiego i nieodpartego procesu; ciemność, którą rysuję, nie ma końca. Przecinam ją wąskim i niebezpiecznym światłem… Stello, ja już nie ilustruję. Robię własne rysunki, nie mają nic wspólnego z tekstem. Ktoś nada im znaczenia. Za każdym razem, gdy rysunek jest gotowy, podchodzę do okna i myślę o Tobie.
Twój ukochany mąż.

Poszedł do sklepiku i wysłał list. W drodze powrotnej spotkał Janssona, który spytał, czy w piwnicy jest dużo wody.
Nie byłem w piwnicy, odparł.
Można by sprawdzić, powiedział Jansson. Tak dużo padało.

Otworzył piwnicę i zapalił światło. Żarówka odbiła się w nieruchomej powierzchni wody, błyszczącej i czarnej niczym ropa. Patrzył, stojąc w bezruchu. Ściany były wyżłobione długimi cieniami, kawałki muru odpadły, grudki kamienia i cementu leżały częściowo ukryte pod wodą jak pływające zwierzęta. Wydało mu się, że poruszają się wspak, w stronę załamania, gdzie piwniczny korytarz zakręcał i wchodził głębiej pod dom. Muszę narysować ten dom, pomyślał. Szybko. Muszę się spieszyć, póki istnieje.

Narysował piwnicę. Narysował ogród, chaos przypadkowo rozrzuconych fragmentów, bez zastosowania, czarnych i anonimowych na śniegu. Powstał obraz spokojnego i smutnego zamieszania. Narysował salon, narysował werandę. Nigdy wcześniej nie był tak obudzony. Sen miał równie głęboki i oczywisty, jak wtedy gdy był chłopcem, przebudzenie natychmiastowe, bez tej półprzytomnej i niespokojnej granicznej krainy, która przerywa odpoczynek i go zatruwa. Czasem spał w ciągu dnia, a w nocy pracował. Żył w szalonym oczekiwaniu. Jeden rysunek za drugim był gotowy, było ich więcej niż piętnaście, wielokrotnie więcej. Nie przejmował się już winietami.

Stello, rysuję salon, to taki zmęczony i stary pokój, całkiem pusty. Nie rysuję nic poza ścianami i podłogą, wydeptanym dywanem i boazerią z powtarzającym się wzorem. To obraz przemierzonych tu kroków i cieni, które padały na te ściany, i słów, które jeszcze tu są, a może ciszy, widzisz, wszystko tu jest i to właśnie rysuję. Za każdym razem, gdy rysunek jest gotowy, podchodzę do okna i myślę o Tobie.

Stello, czy kiedykolwiek myślałaś o tym, jak tapeta odrywa się i otwiera, odbywa się to według ściśle określonych zasad. Pustki nie może odzwierciedlić ktoś, kto nigdy nie znalazł się w pustce i nie obserwował jej bardzo dokładnie. To, co przeznaczone na stratę, posiada ogromne piękno.

Stello, czy rozumiesz, jakie to uczucie, kiedy przez całe życie człowiek zawsze widział w szarościach, z ostrożnością, zawsze starał się robić wszystko jak najlepiej i był tylko zmęczony, a potem nagle wie, jest absolutnie pewien. Czym się teraz zajmujesz, pracujesz, jesteś szczęśliwa, zmęczona?

Tak, pomyślał. Pracowała i teraz jest pewnie zmęczona. Chodzi po domu, rozbiera się na noc. Gasi wszystkie światła, jedno po drugim, jest biała jak pusta kartka, biała w pustej powierzchni, która wystawia na niewinną próbę, a teraz świeci tylko ona sama, Stella, moja gwiazda.

Był niemal pewien, że dom odchyla się. Przez okno widział cztery schodki, ale nie najwyższy. Włożył kij w śnieg, by móc obserwować kąt przechylenia domu. Woda w piwnicy nie podnosiła się. Zresztą nie miało to znaczenia. Narysował już zarówno piwnicę, jak i fasadę, teraz pracował tylko nad zniszczoną tapetą w salonie. Nie przychodziła żadna poczta. Czasami tracił pewność, które listy do żony wysłał, a o których tylko pomyślał. Była teraz dalej, jak obraz, piękny, lekki rysunek kobiety. Chwilami poruszała się chłodna i całkiem naga po wielkiej sali z białego drewna. Trudno mu było przypomnieć sobie jej oczy.

Mijały dni i noce, i wiele tygodni. Cały czas pracował. Gdy jeden rysunek był gotowy, odkładał go i zapominał, natychmiast rozpoczynał nowy, nowa biała kartka, pusta biała powierzchnia, która za każdym razem stawała się tym samym wyzwaniem, te same bezgraniczne możliwości i to samo absolutne odseparowanie od pomocy z zewnątrz. Za każdym razem, gdy zaczynał rysowanie, upewniał się, czy wszystkie drzwi w domu są zamknięte. Zaczęło padać, ale deszcz mu nie przeszkadzał. Nic go nie niepokoiło, poza dziesiątym opowiadaniem w antologii. Coraz częściej myślał o tym jednym opowiadaniu, w którym autor wystawił swój strach na światło dzienne i wbrew wszelkim zasadom, zamknął go w zwykłym, pięknym pokoju. Coraz bardziej zbliżał się do dziesiątego opowiadania, było teraz wszędzie, w końcu postanowił je uśmiercić, rysując. Wziął białą kartkę i położył ją przed sobą na stole, wiedział, że musi oddać wyraz jedynemu opowiadaniu w antologii, które rzeczywiście wypełniał strach, i wiedział, że może zilustrować je tylko w jeden sposób. To był salon Stelli, idealny pokój, w którym wszystko z sobą współżyło. Był zdumiony, ale całkowicie przekonany. Krążył po domu, zapalając nisko usytuowane lampki, wszystkie, okna otworzyły swe oczy na rozświetlony taras. Piękni obcy ludzie poruszali się niespiesznie grupkami po dwie lub trzy osoby, rysował ich wszystkich, spokojnie i pewnie, za pomocą małych, szarych, zdecydowanych linii. Rysował pokój, który był strasznym pokojem bez drzwi, wyginał się w napięciu, maleńkie zacienione pęknięcia w białych ścianach, ale pozwalał im spływać i powiększać się, rysował je wszystkie. Widział, że olbrzymia szyba zaraz pęknie od napięcia bijącego ze środka, więc rysował najszybciej jak mógł, jednocześnie dostrzegł, jak w podłodze otwiera się szczelina i że jest czarna. Pracował coraz szybciej, ale zanim jego piórko dotarło do ciemności, pokój, który rysował, odwrócił się i runął ku upadkowi.

Przełożyła Justyna Czechowska

Opowiadanie pochodzi ze zbioru „Meddelande”, wyd. Bonniers, Sztokholm 1998. Polski przekład ukaże się w 2015 roku w wydawnictwie Marginesy.
Tove Jansson urodziła się 9 sierpnia 1914 roku, trwają obchody 100-lecia jej urodzin.