Pomiar temperatury

20 minut czytania

/ Obyczaje

Pomiar temperatury

Kasper Bajon

Lecę z Hiszpanii, pochodzę z Polski, to w czas zarazy nie jest najlepsza pozycja wyjściowa. Szczególnie w niemieckim samolocie

Jeszcze 5 minut czytania

 

I
Kiedy wyprowadzałem się na Fuerteventurę, chwilę po zamachu na jarmark bożonarodzeniowy w Berlinie, kontrole na granicach były przywrócone. Na przejściu belgijsko-francuskim snajperzy celowali w głowy kierowców, którzy w ślimaczym tempie przejeżdżali pomiędzy rogatkami. Policja i wojsko były wszędzie – od Warszawy aż po Huelvę. W Hendaye, gdzie Miguel Unamuno, po ucieczce z Hiszpanii w 1924 roku (via Fuerteventura, dokąd został zesłany przez Primo de Riverę), wypatrywał swojej ojczyzny i gdzie w październiku roku 1940 Adolf Hitler spotkał się z Francisco Franco, by rozmawiać o aneksji Gibraltaru, moje auto zostało dość starannie przeszukane, a mnie przesłuchano na przygranicznym posterunku na wypadek – jak mniemam – ewentualnej działalności wywrotowej, co – powiem szczerze – dość mnie połechtało. Ledwie trzy lata później Schengen znów stało się iluzją. A ja ponownie byłem w drodze. Ostrzeżony przez tak zwanych życzliwych, postanowiłem 14 marca wylecieć do Polski, do rodziny, nim wprowadzone będą wszystkie obostrzenia na granicach, przymusowa kwarantanna, a gros lotów w ogóle zostanie zawieszonych.

Wyleciałem zatem z dnia na dzień. Nie planowałem tego wcześniej. W poniedziałek miała przylecieć do mnie na Fuerteventurę Klara, ale razem z chłopakami utknęła w Warszawie. Jej lot został odwołany. Zresztą jak setki innych. W tym czasie na wyspie trwał karnawał. Przypadków zachorowań było zaledwie kilka. Władze uspokajały, że nie grozi tu epidemia. To przekonanie wzmacniała – nie wiem, czy weryfikowalna – opinia, że słynny wirus nie lubi ciepła oraz suchego pustynnego powietrza. Jeszcze dzień przed moim wylotem ludzie normalnie spotykali się w knajpach, na imprezach, koncertach, karnawałowych paradach, poprzebierani pili sangrię, palili, całowali się na przywitanie – słowem żyli. Sam dość nierozważnie spędziłem kilka wieczorów na imprezach i dorocznej paradzie Drag Queen, gdzie atmosfera daleka była od panicznej. Wszyscy wychodzili z założenia, że relacje, kontakt z innym, serdeczność, w końcu abstrahowanie od dziejącej się obok katastrofy są istotą człowieczeństwa. Być może, jak powiedziała moja przyjaciółka, trzeba zweryfikować nasze hierarchie i uznać, że życie nie jest mimo wszystko najwyższą z wartości. Tylko co nią jest? Wydaje się zresztą, że Włosi właśnie z takiego założenia wyszli… Coś za coś. Żelazna zasada klasycznej logiki: tertium non datur, w czasach COVID-19 wydaje się jak rzadko kiedy aktualna.

II
Wszystko jednakowoż zmieniło się na Fuerte 15 marca, czyli już dzień po moim wylocie. Wprowadzono regulacje związane ze stanem wyjątkowym w Hiszpanii. Restauracje i sklepy, poza małymi spożywczakami oraz aptekami, zostały zamknięte. Z domu wolno teraz wychodzić jedynie do pracy lub po niezbędne zakupy. Jednym autem mogą podróżować co najwyżej dwie osoby. Plaże, place zabaw, ulice są opustoszałe. Nikt nie surfuje. Kilka tygodni po słynnej Kalimie, która saharyjskim pyłem przykryła – dosłownie – Kanary, a której zdjęcia obiegły cały świat, w tym także Polskę, nad Fuerteventurą znów zawisło widmo katastrofy.

I choć jeszcze na chwilę przed ogłoszeniem stanu wyjątkowego napięcie próbowano rozładować humorem, a żarty z koronawirusa były sposobem na zapunktowanie w towarzystwie, to już od połowy tygodnia – pomimo karnawału, kolorowych peruk, bębniących drag queen – wyczuwalny był niepokój i jakiś smutek. Pisząc to, nie wiem jeszcze, czy koronawirus rozprzestrzenił się na Fuerteventurze. Biorąc jednak pod uwagę, jak łatwo roznosi się tam zwykła grypa i jak długo trzyma (wiem z autopsji), trudno być optymistą. Miejscowe szpitale na pewno nie są przygotowane na epidemię. Poważnym problemem jest również brak bieżącej wody pitnej oraz znaczących upraw. Fuerteventura skazana jest zatem na dostawy baniaków oraz butelek ze słodką wodą oraz pożywienia (poza rybami, owocami morza i koźliną) z zewnątrz, co – po pierwsze – sprzyja rozprzestrzenianiu się choroby, a po drugie, w przypadku odcięcia jej od świata, skazuje na kryzys humanitarny. Dlatego w El Cotillo, w którym mieszkam, mówiło się między wierszami, że nigdy nikt nie zdecyduje się odizolować wyspy od świata, a co za tym idzie – uczynić z niej miejsca kwarantanny. Zaniża się zatem – jak głoszą fuerteńskie plotki, a plotka tutaj jest siłą potężną, niemal wszechwładną – liczbę zakażeń i nie informuje o tym, jak w istocie poważna jest sytuacja. Hiszpańska Fuerteventura, na której żyje kilkadziesiąt tysięcy Włochów głównie z Lombardii, Ligurii i Wenecji Euganejskiej – która jest wyspą mimo wszystko stricte turystyczną, nastawioną na usługi, pozbawioną odpowiedniego zaplecza medycznego, wydaje się niestety naturalnym miejscem rozprzestrzeniania epidemii. Tak było niegdyś. Tak jest i dzisiaj. Zarazy z przeszłości – przywożone przez konkwistadorów, korsarzy, kupców, na brygach, galerach, parowcach – te wszystkie dżumy, cholery, hiszpanki, przez wieki dziesiątkowały wyspę, zmniejszając jej populację nieraz o kilkadziesiąt procent. Dlatego znajoma z Cotillo, Kanaryjka, powiedziała mi, że trupy musiałyby zalegać na ulicach, a przechodnie o nie się potykać, żeby przedsięwzięto tak radykalne środki jak izolacja wyspy. Niemniej z historii skądinąd wiadomo, że walające się trupy to na Fuerteventurze nic nowego, więc nie można też tego wykluczyć…

III
Skutki koronawirusa odczuwalne są – i będą – na Fuerteventurze nie tylko pod postacią kaszlu, gorączki, śmierci. Od kilku dni w zasadzie kompletnie zamarł ruch turystyczny. Ludzie przestali przylatywać na wyspę. Samoloty są uziemione lub przybywają puste, tylko po to, by zabrać uwięzionych nad Atlantykiem rezydentów wielogwiazdkowych hoteli, którzy wakacje to może i chętnie spędzą na Południu, ale jeżeli chodzi o zdrowie – wolą złożyć je w ręce lekarzy z Północy. Taka sytuacja oczywiście ma miejsce dopiero od kilku dni, ale już teraz daje o sobie znać w dość brutalny sposób. Parę miesięcy po upadku biura podróży Thomas Cook, który w całej Hiszpanii pociągnął za sobą bankructwo kilkudziesięciu hoteli (w tym kilkunastu na Wyspach Kanaryjskich), i spowodował stopnienie ruchu turystycznego o paręnaście procent w stosunku do przełomu lat 2018 i 2019, kolejny cios spadł na wyspę. Na Fuerteventurze, która żyje wyłącznie z usług, turystyka w zasadzie ustała. I być może wszyscy miłośnicy łatwych uogólnień stojący na stanowisku, że złem wielkim jest ona, bo:

a) świat pozbawia tajemnicy i nie ma dużo wspólnego z tą jakże dzisiaj mitologizowaną „podróżą” czy szlachetnym wanderlustem;
b) w znaczący sposób odpowiada za ocieplenie klimatu, bo ślad węglowy pędzących na wczasy tabunów rozwydrzonych kierowców autobusów, listonoszy, pracowników budżetówki niższego stopnia czy zwykłych robotników z Manchesteru, Liverpoolu, Cardiff, Hanoweru, Kolonii, Düsseldorfu wydatnie przyczynia się do podgrzania atmosfery;

– no więc ci wszyscy, którzy uznają za wciąż obowiązujące jałowe rozróżnienie Paula Bowlesa na podróżników oraz turystów, głoszący szlachetną – choć w gruncie rzeczy klasową – potrzebę ograniczania przemieszczania się, zacierają ręce. Niemniej sam jestem daleki od takiego entuzjazmu. Przez ostatnie lata żyłem bowiem wśród ludzi od turystyki w stu procentach uzależnionych. Przyjaźniłem się z nimi, dzieliłem ich troski, rozmawiałem o pierdołach. Widziałem też, jak ciężko pracują; jak ledwie wiążą koniec z końcem. W końcu jak jest im ciężko. Dlatego kiedy słyszę bon moty, że dzięki koronawirusowi zanieczyszczenie powietrza się zmniejszy lub środowisko naturalne będzie mogło w końcu odsapnąć, to mam ochotę – łagodnie mówiąc – puknąć się w czoło. Natomiast argument o potrzebie przebranżowienia się w obliczu nadchodzących nowych czasów i realiów, o którym tak często lubią perorować obrońcy wszystkiego, co słuszne, zbywam milczeniem. Bo na co istotnie mogłaby się przebranżowić Fuerteventura, która jest skrawkiem Sahary rzuconym na ocean? Fuerteventura, gdzie w zasadzie nie ma słodkiej wody, a z powodu wiatru, soli, palącego słońca, suszy oraz wszelkich plag rośliny masowo umierają. Zaś ocean, jedyny tutaj żywiciel, jest tak już doszczętnie wyjałowiony, że można go spokojnie nazwać masową mogiłą.

IV
Było mniej więcej pół do dziewiątej, kiedy samolot zaczął kołować. Siedziałem w airbusie TUI do Berlina. Oprócz mnie w maseczkach były jeszcze dwie osoby. Już przy wsiadaniu na pokład współpasażerowie patrzyli się na nas raczej podejrzliwie. Jakbyśmy byli ogniskami zarazy. Dzieci pokazywały palcami. Zastanawiałem się przy tym, czy nie byłem czasem aż nazbyt gorliwy z tymi środkami bezpieczeństwa. Jednocześnie nasuwała mi się myśl, z gruntu nadwiślańska: może Niemcy wiedzą coś więcej o tej całej pandemii, skoro na maseczki mają wywalone. Rozglądałem się po pasażerach. Pozornie wszyscy byli spokojni – w gruncie rzeczy urlop chyba się udał. Kiedy jednak tylko ktoś kaszlnął lub kichnął, pozorny luzik gdzieś wyparowywał, a rozbiegane oczy zdawały się pytać: „Czy to już?”.

Spakowałem się dosłownie w kilkanaście minut w plecak oraz małą walizkę. Nie wiedziałem, i zresztą wciąż nie wiem, kiedy wrócę na wyspę. Za Fuerteventurą tęskni się jak za ukochaną osobą (trochę wredną, nie zawsze łaskawą, ale ukochaną – jedyną). Już chwilę po wyjeździe.

Kiedy jechałem na Kanary, miałem auto wyładowane po brzegi rzeczami. Teraz postanowiłem wziąć tylko to, co najpotrzebniejsze. W zasadzie ubrania, komputer oraz chochlę do zupy, bo Klara napisała mi, że nie mamy jej w domu, a ona nie chce niepotrzebnie wychodzić do sklepu. Kiedy Miguel de Unamuno został zesłany na Fuerteventurę, miał ze sobą tylko trzy książki: „Boską komedię” Dantego, „Pieśni” Leopardiego i „Ewangelię”. Ja natomiast w drogę powrotną zabrałem mniej solidne pozycje: „Nadzieję w mroku” Rebeki Solnit, „Opis nieszczęścia” Sebalda i „Migawki” Claudio Magrisa. Z tym że do podręcznego spakowałem tylko tę ostatnią i dość szybko odłożyłem znudzony enuncjacjami triesteńczyka. Mój wybór tym był podyktowany, że wszystkie trzy zamierzałem przeczytać w nadchodzącym tygodniu, który swoją drogą, miał być jak każdy inny tydzień: trzy spacery z psem dziennie, śniadanie we Fruitbarze u Larisy i Christiano, kilka small talków z Willem o deskach i falach, trochę pracy, zakupy w China Dragon, może surfing…

Nie mogąc uciec w świat lektury, skazałem się na rozmowę ze współpasażerami. W jej toku szybko się zorientowałem, że kryzys, jakikolwiek kryzys, potęguje mimo wszystko utrwalone sądy i opinie, a koronawirus doskonale ugruntowuje podział na Północ i Południe. Tak więc właśnie to drugie jest w pełni odpowiedzialne za wszystko, co dzieje się obecnie w Europie. Wrodzona południowa nonszalancja, brak odpowiedzialności, lenistwo, brud, syf, malaria, które – zdaniem przynajmniej siedzącej obok mnie berlińskiej pary – dały o sobie „znowu” znać we Włoszech (choć jakie to w rzeczy samej Południe?!) oraz w Hiszpanii, ściągnęły na „nasz kontynent” kolejną klęskę. Przy tym, na poparcie swoich tez, powoływali się moi kompani na budujące przykłady ze Skandynawii, Szkocji, Szwajcarii oraz… Islandii, gdzie zachorowalność jest mniejsza, a śmiertelność znikoma. Przy tym jednocześnie twierdzili, że koronawirus to broń biologiczna (raz chińska, raz amerykańska), spisek rządów czy nawet pragmatyczne narzędzie do eliminacji ludzi starszych w celu zmniejszenia populacji itd. Wszystko to brzmiało bardzo intersująco, choć przyznam – z pewnym zakłopotaniem – że podczas krótkiej konwersacji z moimi towarzyszami z rzędu dziewiętnastego przede wszystkim starałem się uniknąć rozmowy o sobie. Lecę z Hiszpanii, pochodzę z Polski, to w czas zarazy nie jest najlepsza pozycja wyjściowa. Szczególnie w niemieckim samolocie. Wszystkie moje kompleksy, które przez ostatnie lata starałem się tak skrzętnie ukryć, teraz za sprawą koronawirusa wypłynęły ze zdwojoną siłą i na niewinne pytanie, skąd pochodzę, bez żenady odpowiedziałem: „Z Norwegii”.

V
O świcie, przed wylotem, poszedłem jeszcze na ostatni spacer z Kapslem po Cotillo. Plażą, potem przez miasteczko – za kościół. Na wschodnim niebie przedziwna koniunkcja Marsa, Jowisza, Plutona i Saturna, w której co poniektórzy upatrują wszelkich klęsk początku trzeciej dekady XXI wieku, przypomniała mi, że gdy płynąłem trzy lata temu na Fuerteventurę, mnie więcej o tej porze roku, przyglądałem się Jowiszowi, który wisiał dokładnie w tym samym miejscu – jakby nad Afryką. Niektóre cykle powtarzają się, choć podobnie jak wirusy, z pewnymi mutacjami.

Ocean szumiał, księżyc srebrzył pustynię. Było bezwietrznie, chłodno, a ja żegnałem się z moją wyspą. Kiedy kilka godzin później samolot wystartował, wydała mi się piękna jak nigdy dotąd. Spokojna, czekająca. Cała w łatach od przepływających nad nią obłoków.  

Wylatując, zobaczyłem jeszcze ukochaną plażę Miguela de Unamuno: Playa Blankę. Ćwiczeniem wyobraźni jest próba dostrzeżenia w niej piękna. Niegdyś dzika, dziś jest ograniczona autostradą i szeregami pustostanów – pamiątką po ostatnim kryzysie. Następnie w oknie pojawiło się jeszcze szkaradne, ale jakoś wzruszające, Puerto del Rosario, gdzie w czas wolny od zarazy cumują wielkie wycieczkowce; dalej wyłoniła się święta góra Tindaia, a potem Cotillo. Nad wyspę z północy napływał już dywan chmur, zwiastujący zmianę pogody, ale omijał miasteczko. Pomyślałem ze smutkiem, że żegnamy się na dłużej. I ledwie samolot wyleciał nad dzielącą Lanzarote i Fuerteventurę cieśninę Bocaina i na chwilę, między chmurami, błysnęła niezamieszkana, przypominająca kijankę, wyspa Lobos z jej zjawiskowymi falami, zacząłem w myślach parafrazować Unamuno, autora tomu sonetów „Z Fuerteventury do Paryża”, który podczas wygnania tęsknił w stolicy Francji za tą, jak pisał o Fuerteventurze, „suchą i spragnioną skałą” – i powtarzałem: „Cotillo, kiedy mi dane będzie znów ciebie zobaczyć…”.

VI
Jedenaście tysięcy metrów nad ziemią koronawirus staje się równie realny, co abstrakcyjny. Realny – bo podobno samolot wyjątkowo sprzyja zarażeniom. Abstrakcyjny – bo ziemia z góry w żaden sposób nie wygląda na postawioną w stan gotowości. 

 

Dopiero lądowanie wraca człowieka w czas i miejsce mu właściwe. W Berlinie, gdzie miałem przesiadkę, lotnisko było wyjątkowo puste i zamiast do check-inów kolejki stały do biur linii lotniczych. Dziesiątki lotów odwołano. Między innymi do Rzymu, Neapolu, Mediolanu, Helsinek, Brukseli, Monachium, Frankfurtu... Wszędzie było sporo wojska oraz policji. Tutaj co druga osoba miała maseczkę. Ludzie ostrożnie się obchodzili i pojedynczo siedzieli przy stolikach w lotniskowych knajpach. Najbardziej samotni oczywiście byli Azjaci, którzy są obwiniani o całe to „zło” i wciąż postrzegani jako „nosiciele”, depozytariusze zarazy, choć wedle ostatnich danych więcej osób chorych przybywa z Europy do Azji niż odwrotnie. Do grupy wykluczonych należą także Włosi. Język Dantego w kolejce do kontroli osobistej powoduje delikatny niepokój. Ponadto ludzie myją ręce kilka razy na godzinę, co skutkuje pewnymi obstrukcjami w łazienkach. Wielu też przeciera jednorazowymi chusteczkami walizki, smartfony i wszystko, czego zamierzają dotknąć, każdą niemal powierzchnię, więc śmietniki pękają od COVID-u. I choć z immunologicznego punktu widzenia jest to oczywiście zapewne godne pochwały, to ten widoczny na lotniskach triumf higieny połączony z etnicznym ostracyzmem mimo wszystko powinien niepokoić. Nie mogę też pozbyć się wrażenia, że koronawirus, podobnie jak wojna z terroryzmem sprzed dwóch dekad, posłuży wprowadzeniu na lotniskach (i nie tylko) regulacji, które jeszcze bardziej ograniczą naszą i tak już teoretyczną prywatność, a środki miękkich represji zyskają na sile. Obok skanerów sprawdzających, czy nie mamy na sobie pasa szahida, będą również te sprawdzające temperaturę i ogólny stan zdrowia pasażerów. Linie lotnicze, jak również służby państwowe, będą poinformowane o wszystkich naszych dolegliwościach, chorobach przewlekłych i przeziębieniach. Na ich podstawie podejmą decyzję, czy wpuścić nas do danego kraju czy nie. Natomiast tuż obok portów lotniczych znajdą się specjalne punkty, pomarańczowe strefy odkażenia. Tam osadzeni i odizolowani zostaną wszyscy chorzy. Jak będą one wyglądać, można w większej skali zobaczyć na Lesbos. Już teraz kompletnie anachroniczne (i niebezpieczne) decyzje o ograniczeniu napływu obcokrajowców do państw zmagających się z COVID-19, ten nagły, triumfalny powrót nacjonalizmów, dają przedsmak nadchodzących nowych czasów. Ogłoszona z pompą przez polskie władze decyzja o ograniczeniu lotów do Polski i niewpuszczaniu od 15 marca obcokrajowców, jałowa i nieskuteczna, w czasie globalizacji i braku autarkii wręcz niewykonalna, ale efektowna i pod publiczkę – spowodowała, że żyjący w Polsce obcokrajowcy, nieposiadający Karty Polaka (czymkolwiek ona jest), niezwiązani też sakramentem małżeństwa z nadwiślańskim obywatelem czy obywatelką, często pracujący na czarno ku chwale ponad czteroprocentowego wzrostu gospodarczego, zaczęli szturmować lotniska, by powrócić do Polski. Również ci wszyscy, którzy mieli mieć w Warszawie jedynie przesiadkę, musieli zdążyć przed północą. W samolocie, którym leciałem z Berlina do Warszawy, etnicznych Polaków była więc garstka. Sporo natomiast podróżowało nim Hindusów, Ormian, Turków, jedna dziewczyna z Mali, trochę Arabów. Wydawało się, że jest to dla nich lot ostatniej szansy.

V
Kiedy dwie godziny przed północą wylądowałem w okupowanej przez koronawirusa Warszawie, stewardesa poprosiła pasażerów, żeby nie ruszali się z miejsc. Miał się odbyć pomiar temperatury. Kolejny. Albowiem już wcześniej zmierzono nam ją na pokładzie. Wyniki na głos ogłaszała i komentowała obsługa lotu (co wydaje mi się wciąż, nawet podczas pandemii, delikatnym przegięciem, no ale RODO chyba właśnie dożywa swoich dni). Drugi pomiar, już na polskiej ziemi, miało przeprowadzić wojsko. Brzmiało groźnie, poważnie. Nawet na chwilę zapomniałem, że polska jest upaństwowioną farsą. Po kilku minutach uzbrojeni w termometry weszli na pokład pupile Macierewicza: Wojska Obrony Terytorialnej, tak zwani Terytorialsi (nasi Transformersi). Trudno było nie odnieść wrażenia, że pucułowaci chłopcy czekali na ten moment. Ich ekscytacja sięgała zenitu, kiedy w beretach, przebrani za żołnierzy w mundury moro, w maseczkach jak w filmie „Epidemia”, mogli wszystkim przystawić przypominający pistolet termometr do głowy. Jednemu z obcokrajowców temperaturę mierzyli aż pięć razy, ponieważ biedak „wykręcił” stan podgorączkowy i dlatego też równie podgorączkowo dyskutowano o jego położeniu. W końcu jednak Terytorialsi w swojej łaskawości go puścili. Ja miałem trzydzieści sześć i siedem. Co prawda to siedem może być niepokojące. Niemniej nie zatrzymano mnie.

Kiedy wysiadłem z autobusu i wszedłem do lotniskowej hali, na tablicy wyświetlony był lot na Fuerteventurę. Miał się odbyć następnego dnia o siódmej z minutami. Ucieszyłem się, że może moja sytuacja nie jest aż tak beznadziejna i istnieje jeszcze jakaś droga ucieczki. Z drugiej strony coś mi się nie zgadzało. W niedziele nigdy nie było lotów na Fuerte. Czy to było koło ratunkowe rzucone przez los? Czy może podły żart? Nie wiem. Przyglądałem się chwilę tablicy, aż w końcu obok lotu pojawił się napis „odwołany”, a po chwili sam lot zupełnie zniknął. Może mi się to wszystko jednak przywidziało.