Łysogórski cudotwórca
Lamperie z płytek łysogórskich, dawne Technikum Ceramiczne w Łysej Górze, fot. Bożena Kostuch

19 minut czytania

/ Sztuka

Łysogórski cudotwórca

Lidia Pańków

Na początku lat 50. Kamionka przechodzi do ofensywy. Łysa Góra, niewielka wieś położona między Tarnowem a Krakowem, zmienia się w prężny ośrodek, w którym kolejno ruszają zakłady ceramiczne, warsztaty szewskie, krawieckie, ślusarskie i tkackie

Jeszcze 5 minut czytania

Kiedy w 1950 roku łysogórska spółdzielnia Kamionka trafiła pod parasol najpotężniejszej polskiej instytucji promocji sztuk i rzemiosła – Centrali Przemysłu Ludowego i Artystycznego, czyli Cepelii, jej przedstawiciele, na specjalne zaproszenie zarządu instytucji, udali się do Warszawy. Delegatami byli ojcowie założyciele małopolskiego ośrodka: ceniony już ceramik, nauczyciel i lokalny wizjoner Bolesław Książek oraz Franciszek Mleczko – profesor nauk humanistycznych, działacz ludowy, absolwent Państwowego Instytutu Pedagogiki Społecznej w Moskwie. To on jako pierwszy dostrzegł możliwość uruchomienia spółdzielni we wsi Łysa Góra; zależało mu na wymiernej poprawie losu miejscowych.

Przed wojną nikt o Łysej Górze nie mógł słyszeć – na przełomie lat 40. i 50. ośrodek obrastał już legendą. Trudno dziś bez uśmiechu czytać notatki sporządzone przez Bolesława Książka podczas wizyty w stolicy: „Wazon trochę przeciekał i stąd trochę konfuzji. No cóż – nieimpregnowany, to znaczy nieprzelany mlekiem – nie mieliśmy czasu, gdyż wyjmowałem je jeszcze z czerwonego pieca, a już Czarny z furmanką czekał na nas…”. Nie ma w tych słowach napięcia ani poczucia klęski, nawet niepokoju. Artysta (za którego sygnowany kuty kafel niewielkich rozmiarów płaci się dziś około 2500 złotych w serwisie Allegro, a za serwis do herbaty w sklepach vintage – 350 zł) u progu kariery cieszył się dobrym samopoczuciem. Nie przewidywał wówczas jeszcze skali sukcesu Kamionki, która w późnych latach 50. i wczesnych 60. wyposaży polskie miasta w barwne ceramiczne okładziny z architektonicznym przeznaczeniem. Na razie niedoskonałości techniczne nie mąciły Książkowi spokoju, za to cieszył aplauz zarządzającej Centralą rzeczniczki sztuki ludowej Zofii Szydłowskiej. Delegacja dostała obietnicę funduszy na halę produkcyjną.

Jest rok 1950, Książek, który wraz z ojcem poszukującym pracy w hucie krążył między Łodzią, Pińskiem i Narewką, by ostatecznie osiąść w Krakowie i tam skończyć Staatliche Kunstgewerbeschule – zawodową szkołę rzemieślniczą utworzoną przez Niemców w miejsce Instytutu Sztuk Plastycznych – na dobre osadza się w Łysej Górze. Pomieszkuje w lokalu zakładowym, cierpliwie czeka i wierzy w perspektywę budowy własnego domu. Zresztą nie zna dużo lepszych warunków – w odpowiedzi na kryzys lat trzydziestych tułał się z rodziną od miasta do miasta, w wolnym od pracy w hucie czasie próbując liznąć sztuk plastycznych – między innymi w łódzkiej szkole malarskiej Maurycego Trębacza. Te lata będzie wspominał jako okres wyrzeczeń; od siódmej do czternastej huta, sześć, siedem godzin nauki. Po zawarciu małżeństwa pod koniec lat 40. Książek mieszka przy zakładach w krakowskiej Narewce, zajmując z żoną i dzieckiem pokój z piecem i „dzieloną łazienką”.

W 1947 roku zostaje kierownikiem techniczno-artystycznej pracowni ceramicznej Spółdzielni Pracy Artystów Plastyków przy Stromej, a dwa lata później jego dekorowane formy ceramiczne (to ekspresyjny ornament będzie znakiem rozpoznawczym Książka) trafiają na wystawę zbierającą różne przejawy sztuki użytkowej i rzemiosł „Sztuka potrzebna każdemu”. W 1948 roku na podobnej ekspozycji w Pałacu Sztuki „galanteria ceramiczna” autorstwa m.in. Bolesława Książka zdobywa pochlebną recenzję w lokalnej prasie.

„Ceramika Spółdzielni Pracy Artystów Plastyków w Krakowie produkcji Książka dała w pięknej formie kilkunastu talerzy, mis, dzbanków i figurek przykład doskonałości technicznej…” – pisze „Gazeta Krakowska”. W tym okresie artysta jest już bardzo zajęty: projektuje zestaw naczyń dla Biura Nadzoru Estetyki Produkcji, stale krąży między Krakowem a Łysą Górą, podąża spółdzielczym szlakiem, prze do jeszcze większego rozwoju. W roku 1952 już wie, że trzeba iść na całość: sprowadza do ośrodka rodzinę, bibliotekę, narzędzia. O tym, jak pełne trudności i wymagające totalnego oddania jest to przedsięwzięcie, dowiadujemy się z notatek artysty. Upublicznia je w biografii Książka „Czarodziej z Łysej Góry” historyczka sztuki i kustosz Muzeum Narodowego w Krakowie specjalizująca się w ceramice XIX i XX wieku – Bożena Kostuch.

Archiwum prywatne, fot. Marcin Sacha

To pierwsza wysokonakładowa książka poświęcona historii Łysej Góry. Poprzez monografię Książka autorka rekonstruuje lata świetności zakładu i okoliczności, które doprowadziły do prosperity. Mimo że w latach 70. i 80., jako uznany i wzięty już artysta ceramik, pod przymusem zerwał ze spółdzielnią i tworzył na własną rękę, można powiedzieć, że Kamionka to Książek, a Książek to Kamionka.

Warstwa ilustracyjna to wielki atut publikacji Kostuch. Oglądamy Książkowe szkice, archiwalne zdjęcia, wreszcie – zbliżenia na ceramiczne realizacje. Przemyślane albumowe wydanie projektu Anny Pol samo przypomina kafel – obiekt pożądania kolekcjonerów polskiego ludowego „wintadżu”.

*

„Jak śmiesznie wyglądał Julian Toman, gdy mu powiedziałem, że za kilka miesięcy będę tu produkować ceramikę artystyczną, nie wierzył – chyba, że z innych glin. To pęka, szkliwa się na niej nie trzymają” – relacjonuje Książek nasyconą słusznym powątpiewaniem reakcję swojego kolegi sprowadzonego do Łysej Góry z Bolesławca, by wspomógł uruchomienie tamtejszej produkcji. Mizerna jakość miejscowego podłoża nie zachęcała do lokowania tu zakładów ceramicznych. Rozważano pomysły wydobywania gliny gdzie indziej. Wszystko wskazuje na to, że Książek i Mleczko byli uparci.

„Ma naturę artystyczną, żywiołową, trudną do ujęcia w karby jakichkolwiek przepisów”, „jest organizacją o niezmierzonej rzutkości” – napisze o kamionkowskim koledze i partnerze Franciszek Mleczko. Jednak mimo ewidentnych defektów w wykańczaniu wyrobów na początku lat 50. Kamionka przechodzi do ofensywy – niewielka wieś położona między Tarnowem a Krakowem zmienia się w prężny ośrodek, w którym kolejno ruszają zakłady ceramiczne, warsztaty szewskie, krawieckie, ślusarskie i tkackie obsługiwane przez adeptów założonej w roku 1947 szkoły zawodowej.

„Każde kolejne otwarcie pieca wzbudzało emocje, a wyroby z tygodnia na tydzień były coraz bardziej udane” – pisze o pionierskim okresie biografka. Mleczko i Książek wiedzą, że „surowy piec” potrzebuje czasu. „I tak zaczęły wychodzić zimą 1951/52 pierwsze garnki zdobione i dzbanki, a także w niewielkich ilościach flakony miski i talerze ozdobne”. Przerób gliny odbywał się pod dwuizbowym zakładowym lokum zajmowanym przez Książków, w sąsiedztwie mieszkań innych pracowników zapaleńców. O podziale na życie prywatne i zawodowe w tym żywiole nie może być mowy. Fenomen zadziwia władze, działaczy ludowych i plastyków w całym kraju, tym bardziej że cały projekt startuje od zera i oddolnie, bez partyjnych dyrektyw i niemal jak w propagandowej broszurze.

Kostuch pisze: „Przez całe dziesięciolecia Łysa Góra niczym nie wyróżniała się spośród innych podtarnowskich miejscowości. Była biedną, przeludnioną wioską galicyjską, w której dominowały niewielkie gospodarstwa i liczne rodziny. Ludzie emigrowali stąd do Ameryki, a w okresie międzywojennym wyjeżdżali za granicę do pracy sezonowej i szukali szczęścia w miastach. Nieliczni kształcili się, niektórzy włączali w działalność gospodarczą, oświatową i religijną”. Autorka wspomina o tradycjach ruchów społecznych sprzed 1939 roku, szkole ludowej, kółku rolniczym, gdzie można było zapoznawać się z treściami politycznymi. Obecny w świadomości łysogórzan był Wincenty Witos – pochodził z położonych nieopodal Wierzchosławic, miał na miejscu swoją reprezentację.

Idea spółdzielni padła więc na podatny grunt, a pojawienie się murowanego gmachu Zasadniczej Szkoły Rzemiosł Artystycznych i infrastruktury Kamionki musiało podbudować zbiorowe morale. Socjalistyczna prasa mianowała Łysą Górę ośrodkiem wzorcowym, dziennikarze z lubością rozpisywali się o projekcie jako o cudownym przykładzie skuteczności oddolnych działań. Padały frazy: „szwedzka wieś”, „wieś przemieniająca się w miasto”. W artykule z 1957 roku autorzy zachwalają sprawczość miejscowych działaczy. „Łysa Góra zawdzięcza swój dorobek przede wszystkim własnym staraniom. Nie uzależniono tu jakichkolwiek poczynań od uprzedniej pomocy z zewnątrz”.

„Jedynie wówczas, kiedy zostały wykorzystane wszystkie lokalne możliwości, kiedy zamiar przerastał siły, kołatali o pomoc państwa. Korzystali z niej, bo zasłużyli na nią. (...) Wiele projektów pozostałoby niespełnionych, gdyby zabrakło grupy ludzi, która umiała wyzwolić energię środowiska i wprząc do twórczego działania. Nie byli funkcjonariuszami instancji czy instancji. Byli działaczami”. Ale i tu kryje się paradoks: z monografii Kostuch dowiadujemy się, że mimo pożądanego sojuszu robotniczo-chłopskiego partia bynajmniej o Łysą Górę nie dbała.

*

Bożena Kostuch, Czarodziej z Łysej Góry, Wydawnictwo Marginesy, 408 stron, w księgarniach od grudnia 2020Bożena Kostuch, „Czarodziej z Łysej Góry”, Wydawnictwo Marginesy, 408 stron, w księgarniach od grudnia 2020Z kart biografii wyłania się obraz człowieka entuzjastycznego, pełnego pasji, czasem dziecięco pobudzonego, postaci energicznej, przedsiębiorczej, chętnej rzucać się w nowe i zdeterminowanej, żeby animować otoczenie. Ale Łysa Góra nigdy nie była idylliczna, a lata dorastania Książka między kolejnymi miastami i hutami też pozostawiły na nim piętno. Doświadczenie deprywacji w dzieciństwie i młodości mogło działać jak siła napędowa, mogło osłabiać. Pewne jest to, że w Łysej Górze młody ceramik, kierownik spółdzielni podkrakowskiej, był w każdym sensie na swoim miejscu i zdawał sobie z tego sprawę.

O nieco chwiejnej, łatwo ulegającej zmianom nastroju osobowości Książka mówią fragmenty, w których oglądamy bohatera w bliższym kadrze: „Ceramik chętnie oglądał mecze piłki nożnej i zawody sportowe, ale oglądanie transmisji z Książkiem było trudnym doświadczeniem, gdyż był wielkim pesymistą, zawsze narzekał na polskich sportowców i wieszczył porażkę. Sportowa żyłka Bolesława przejawiała się też podczas jazdy samochodem – rodzina wspomina, że miał «ciężką nogę»”. Kiedy nastąpił moment względnego oddechu? Może w okresie zaangażowania w budowę własnej willi – oto po raz pierwszy artysta, jego żona i dwie córki zyskują przestrzeń do życia, pracy i odpoczynku. Choć to względny oddech – Książek tak naprawdę po prostu nie miał czasu dla żony i trzech córek, a projekt „dom – pracownia – dzieło totalne” na zawsze pozostał nieukończony. Położona „za rzeczką, na stoku wzgórza, z prawej strony doliny” willa zamieszkana przez rodzinę w 1953 roku wymagała nakładów pracy, które artysta przeciągał latami. Udało mu się nadać siedzibie cechy archetypowego „domu ceramika”. Mury otoczone barwnymi mozaikami, które można oglądać i dziś – w wersji ruiny. Dom, w którym wrzało życie, pieczono i jadano ciasta, uprawiano kwiaty, kolekcjonowano książki, tworzono sztukę i przyjmowano gości, świeci pustką. Nie ma śladu po piwnicznej pracowni Książka, w której zainstalował piec gazowy, duży stół, regały i szafy na swoje wyroby.

*

Finezyjnie udekorowane metodą rożkową lub po prostu szkliwione misy, talerze, naczynia, wazony przyczyniły się do legendy Kamionki i dziś zdobią półki retromaniaków, ale nie one zdecydowały o jej sławie. Na czym więc polegał sukces cepeliowskiej Kamionki – jednej z tysięcy spółdzielni rozsianych po całym kraju, zrzeszających plastyków, rękodzielników, rzemieślników i wytwórców ludowych sięgających po szansę uczestnictwa w przemyśle sztuki użytkowej? Odpowiedź jest prosta i podręcznikowa: na mariażu ceramiki i architektury. Gdyby nie ten sektor produkcyjny, Kamionka i Łysa Góra nie budziłyby takich emocji kulturoznawców i historyków dizajnu.

„Lata pięćdziesiąte XX wieku to czas, gdy mozaiki ceramiczne i kafelki zaczęły zdobywać uznanie i coraz częściej pojawiały się w polskiej architekturze. (...) to przecież płytki z Kamionki pokryły w 1952 roku ściany barów warszawskiego MDM-u. Później wykorzystano je również jako lamperie w łysogórskiej szkole zawodowej, umieszczono na klatce schodowej biblioteki w Bochni i przy zejściu do szatni w I Liceum Ogólnokształcącym im. Brodzińskiego w Tarnowie” – czytamy. Talenty, otwartość i technologiczna sprawność wypracowana przez Książka zbiegły się z konkretnym zapotrzebowaniem przemysłu budowlanego. Potrzebne było nowe zaplecze w postaci opalanych gazem pieców tunelowych i przestronne, komfortowe pracownie. Wszystko zapewniono, stawka była wysoka, a o środki na finansowanie przy takiej skali zamówień nie trzeba było się martwić.

Działalność Krzysztofa oraz Juliana Henisza i Zygmunta Madejskiego doczeka się miana „łysogórskiego eksperymentu”. Nie tylko była relacjonowana na bieżąco, ale została również uhonorowana wystawą w Pałacu pod Blachą w Warszawie w maju 1960 roku. Ówczesna krytyka i prasa rozpisywały się o „zupełnie nowych możliwościach dekorowania architektury”. Donoszono o zjawisku gęsto, ale nie zawsze pochlebnie.

Wiesław Borowski należał do sceptyków; przestrzegał, że płyty mogą stać się kolejnym narzędziem „modnego pędu do zwalczania szarości przy pomocy kontrastowych akcentów, barwionych fasad czy dekoracyjnych malowideł”. Że pojawia się zagrożenie „efektami powierzchownymi i pretensjonalnymi”, „hałaśliwą kakofonią”. W swoim tekście podkreślał, że liczyłby na wyraźną koncepcję szanującą architekturę. Dziś patrzymy na ten wzorniczy epizod inaczej, już nie poprzez pryzmat zagrożenia dla puryzmu modernistycznych form.

„Żeby zrozumieć rewolucyjny wymiar tych płyt, trzeba uzmysłowić sobie, jak szara była Polska tamtych lat i jak okładziny ceramiczne jako element architektury radykalnie zmieniały atmosferę miast. Działały kolorem i fakturą, artyści brali też pod uwagę oświetlenie. Realizacje nazywali «żywą ścianą ceramiczną». Znamy takie przykłady jak Dom Handlowy Merkury na Żoliborzu, ale większości nie mamy szansy zobaczyć. To, co pozostało, nie oddaje skali realizacji Kamionki i im podobnych. Dla artystów możliwość bezpośredniej współpracy z architektami była atrakcyjna, bo mogli patrzeć na to, co robią, jako na część szerszego zjawiska, które zmienia wizualną strukturę miast” – mówiła mi w 2016 roku Anna Wiszniewska, wpółkuratorka wystawy w Miejscu Projektów Zachęty „Eksperyment łysogórski 50 lat później”.

Jej partner w przedsięwzięciu, Witold Mierzejewski z fundacji Ceramika Polska XX Wieku, dodawał: „Metry kwadratowe okładziny ceramicznej wykonanej w Kamionce można liczyć w tysiącach! Całą południowo-wschodnią Polskę udekorowano ceramiką. Ci, którzy na działalność Heniszów i Madejskiego patrzyli krzywo, uznawali ich wyroby jedynie za świetnie opłacaną fuchę”. Mierzejewski przypominał zapis prawny, zgodnie z którym 1% z budżetu państwa miał iść na sztukę dekoracyjną! Ekspansja i nieoczekiwana prosperity zakończyły się nagle – pod nieobecność Książka zarząd spółdzielni posłał artystę w 1969 roku na emeryturę. Wstrzymano zamówienia u Heniszów. Eksperyment łysogórski dobiegł końca.

naczynia łysogórskie na ekspozycji Skarby Łysej Góry w Łysej Górze, fot. Bożena Kostuch.tifNaczynia łysogórskie na ekspozycji „Skarby Łysej Góry” w Łysej Górze, fot. Bożena Kostuch

*

Jak wygląda Łysa Góra teraz? Z monografii Bożeny Kostuch wyłania się obraz opuszczenia i rozpadu. Na to, co ma nastąpić – krach spółdzielni i wygaśnięcie wszelkich aktywności zakładów – przygotowują nas końcowe rozdziały „Czarodzieja z Łysej Góry”: popadnięcie w niełaskę ojca założyciela, upokarzające ruchy zarządu, szantaże, dramatyczne rozstanie. Zarzewiem konfliktu jest oskarżenie o działalność zarobkową Książka prowadzoną na własny rachunek. Nowe zasady współpracy – zwiększenie obowiązków i redukcja do pół etatu – są dla niego nie do przyjęcia. To wtedy Bolesław pisze słowa, które brzmią w dzisiejszych kryzysowych czasach i okolicznościach zawieszenia projektów artystycznych z dnia na dzień dziwnie aktualnie: „Dobrze mi tak. Trzeba zawsze myśleć kategoriami na bieżąco. Po co było liczyć na przyszłość? Wiadomo tylko to, co dziś i to nie bardzo. A co jutro, to może być różnie. (...) Mogłem masę spraw, za które inni brali pieniądze, robić za darmo. I to było dobrze. To traktowanie mnie, [choć] dawałem z siebie na pewno kilkakroć więcej niż inni, zawsze bolało, ale zawsze myślałem, że kiedyś to się zmieni”.

Moment „przed zniknięciem” dziedzictwa architektonicznego zdołał uchwycić i zarejestrować na zdjęciach badacz polskiej kultury wizualnej XX wieku Paweł Giergoń. Bywało, że po kilku tygodniach okładziny, które udało mu się sfotografować, po prostu znikały w efekcie modernizacji lub prywatnych remontów. „To paradoksalne, że zachwycamy się modernizmem zachodnim, a nasz własny traktujemy po macoszemu” – mówił przy okazji promocji swojej autorskiej inicjatywy dokumentacyjnej sztuka.net. W ramach warsztatów do Łysej Góry przywieziono artystów współczesnych. Ale nie było mowy o „powtórce z historii”, brakowało już infrastruktury: teren zakładów spółdzielczych w dużej mierze stał nieczynny, poza małymi liniami produkcyjnymi, na przykład szklanych bombek.

Urzeczeni klimatem upadku i degradacji, twórcy komentowali historię i teraźniejszość miejsca, które artystycznie, jak każda upadła utopia, jest pociągające i generuje łatwą metaforykę. Witold Mierzejewski wierzył jeszcze wówczas, że Łysa Góra to nie tylko rewir do sentymentalnych metakomentarzy i gorzkich podsumowań historii społecznej i przemysłowej Polski. Z zapałem kolekcjonował wyprzedawaną przez spółdzielnię ceramikę, widział możliwość rewitalizacji części kompleksu, ponownego zainstalowania produkcji, zaaranżowania artystycznych rezydencji. „Ludzi pozbawiono pracy, mit spółdzielni wygasł, choć formalnie istnieje ona do dziś. W latach 90. był moment współpracy z francuską firmą, która zamawiała z Kamionki doniczki. Ale i to wygasło…” – relacjonował. Mierzejewski opowiadał o uczuciu ambiwalencji, jaką mała grupa wywoływała w lokalnej społeczności swoją obecnością. Nastrój ten oddawała praca Dominika Lejmana, w której artysta przedstawił fasadę technikum ceramicznego obrzucanego talerzami. Doskonale wyraża to złość, rozgoryczenie i poczucie klęski dawnych pracowników zakładów ceramicznych i mieszkańców Łysej Góry, niegdyś dumnych z awansu, jaki stał się udziałem ich wsi, dziś pozostawionych w poczuciu osamotnienia. Mimo tej atmosfery Mierzejewski wizualizował rozwój sytuacji w jasnych barwach – w końcu niewiele jest tak atrakcyjnych architektonicznie plastyczno-przemysłowych ośrodków w tej części Polski.

Kiedy spotykamy się w sierpniu 2020 roku, nie ma już mowy o rewitalizacji ani w ogóle jakichkolwiek aktywnościach i krokach w przyszłość. Cztery, pięć lat po fali zainteresowania Kamionką, otwarciu i zamknięciu wystaw, epizodzie działań popychanych wiarą w możliwość ożywienia kompleksu i szkoły pytanie o przyszłość miasteczka jest właściwie nie na miejscu. Wystawa „Eksperyment łysogórski 50 lat później” w Miejscu Projektów Zachęty w Warszawie sama staje się historią, tak jak pierwotne wydarzenie w Pałacu pod Blachą, do którego nawiązywała. Pozostały zbiory zakupione przez fundację – tysiące obiektów. Następny krok – przetransportować je do Warszawy. I co potem?