Polściej się nie da
Irena Kalicka, 2015 / Fundacja Sztuki Polskiej ING, CC BY-NC-ND 3.0

12 minut czytania

/ Literatura

Polściej się nie da

Antonina Tosiek

„Dzikie mieso” Mariana Pilota to falsyfikat, podróbka oryginalnych fabuł. Świadomy plagiat zasobów wspólnotowej pamięci języka. Zaraz, zaraz… Wspólnotowej? Jednej?

Jeszcze 3 minuty czytania

Z jakimikolwiek założeniami przystąpicie do lektury „Dzikiego miesa” – nie będziecie mieć racji. Ja też jej nie miałam. Dałam się złapać w pułapki, które Pilot z upodobaniem zastawia (kolejny już raz) na swoje czytelniczki i czytelników. Albo przeszacujecie, albo niedoszacujecie; albo złożycie z tropów „Dzikiego miesa” zupełnie autorską opowieść, albo zgubicie się w usilnej potrzebie odwzorowania nadrzędnej koncepcji. Przede wszystkim jednak – musicie sobie tę książkę powiedzieć. Bowiem nowy utwór Mariana Pilota nie jest do czytania, jest do mówienia. Ale po kolei.

Forma, forma, a może forma?

Na „Dzikie mieso” składa się dwadzieścia dziewięć osobnych części. Nie są to ani znane z wcześniejszych książek Mariana Pilota klasyczne opowiadania, ani też podobne do opublikowanych w „Niebotykach” mikropowieści czy przywołujące na myśl „Osobnika” oniryczne strumienie świadomości. Nie można ich nazwać ani w pełni wierszem, ani w pełni prozą. Przypominają poematy, w duchu monologów wypowiedzianych, lecz to także zbyt ogólna diagnoza, brakuje w niej bowiem miejsca na dialogi i przejęcia, które w potoki słów wplata autor. Zdania zostały zastąpione wersami, kropki przerzutniami, a nad całością czuwa rytm. Pogmatwane, co?

To jeszcze dodajcie do tego fakt, że całość napisana została konglomeratem gwar, dialektów, zapisów fonetycznych i całej reszty nieoficjalnych odmian języka polskiego, które można sobie wyobrazić. To nie jest książka napisana polszczyzną – to jest książka napisana polszczyznami. „Babelistą jestem i stale dziękuję Bogu za pomieszanie języków” – mówił autor w roku 2011, lecz aż dekadę kazał czekać na książkę, która ową polską wieżę Babel zmaterializuje na papierze.

Marian Pilot, „Dzikie mieso”. Ha!art, 104 strony, w księgarniach od października 2021Marian Pilot, „Dzikie mieso”. Ha!art, 104 strony, w księgarniach od października 2021Pilot od dawna nosi miano jednego z najbardziej zuchwałych pisarzy słowotwórców, który pozwala swoim fabułom i bohaterom poddawać się żywiołowi – czy nawet obsesji – języka. „Dzikie mieso” zdaje się jednak projektem totalnym – manifestem stylistycznego i dźwiękowego szaleństwa, które nie dba o nic poza zachwytem nad własną swobodą. Trudno tu wyszczególnić osobne postaci czy pojedyncze zdarzenia. Słowa nakładają się na siebie, pytania scalają z odpowiedziami, a plany czasowe wzajemnie wykluczają. Pilot napisał książkę kalambur, książkę puzzle, do których poskładania tylko pozornie przydaje się znajomość poszczególnych zwrotów gwarowych czy wyrobiona intuicja językowa. Do „Dzikiego miesa” nie ma jednej mapy, klucza czy punktowej listy złączek. Poszczególne cząstki przypominają wariację na temat znanych podań ludowych, przekształconych przez popkulturową maszynkę „wątków wiejskich” czy wreszcie – elementów twórczości samego autora, o którym przecież często pisze się jako o twórcy jednej, wciąż niedokończonej opowieści.

Można więc wyczytać znane z najróżniejszych opracowań literatury ludowej (tej z wnętrza doświadczenia klasowego, nie ludowość jedynie udających) postaci wiejskich błaznów, dusiołków, szeptuch i diabłów. Można rozpoznać tropy literackie: od bosej panny młodej po kultowe postaci z powieści samego Pilota. Ale można też nic z powyższych, można zupełnie co innego. I na tym zdaje się właśnie polegać wyjątkowość oraz przebiegłość „Dzikiego miesa” – tyle z niego mamy, ile sobie samodzielnie złożymy, ile każdorazowo odłowimy. Nie ma co liczyć na koła ratunkowe rzucane przez samego autora – czytelniczka z założenia powinna się w języku „Dzikiego miesa” zgubić, dać oczarować śpiewności i rytmowi słów. Nawet jeśli opowiadają krzywdę i okrucieństwo, akcent pada wyraźniej na wrażenie oraz atmosferę samego gestu opowiadania, a nie opowieść.

„Dzikie mieso” to falsyfikat, podróbka oryginalnych fabuł. Świadomy plagiat zasobów wspólnotowej pamięci języka. Zaraz, zaraz… Wspólnotowej? Jednej? Że niby wszyscy wyrośliśmy z tego samego rdzenia słów i przechowujemy podobne sentymenty względem języka? No to teraz wchodzi Marian Pilot (cały na biało) i mówi do nas Krynickim: „Język, to dzikie mięso, które rośnie w ranie, / w otwartej ranie ust, żywiących się skłamaną prawdą […]”. Przymus kulturowej unifikacji prowadzi do tożsamościowego wykorzenienia, czyli rany. Język narodowy? Język polski? Przecież to jedynie kolaż naszych lokalnych i osobistych lalangues. Przede wszystkim zaś: narzędzie klasowej dystynkcji.

Oj(czysta)

W cząstce zatytułowanej „Prosty” pojawia się obraz niepiśmiennego chłopa, który „licho rozumie co mu gadajo / Stawio krzyżyki / +++”. Nieumiejętność czytania oraz pisania nie stanowi jednak o jego klasowym wstydzie czy poczuciu gorszości. Nawet więcej – niedobór, brak i nieposiadanie zostają poddane aksjologicznej przewrotce: „chłopski” język symbolizuje szczerość i organiczność, za to język dysponentów kultury dominującej jawi się jako podejrzany, bo nienaturalnie estetyzowany („Po chłopsku gnój Uślachetnione: obornik”). Tenże prosty chłop szybko sprowadza swojego potencjalnego krytyka do parteru, mówiąc: „Nie bałamóńć mnie jako godom! jak bałkam tak bałkam ale swojo czystou / polskou mowou”.

Podobnie odpowiedziałby przecież także ojciec z powieści „Pióropusz”, za którą Pilot otrzymał w 2011 roku Nike – on poszedł jeszcze o krok dalej: ze swojej niepiśmienności uczynił zuchwały powód do dumy. Komu ma tu być głupio? Gwarom pozornie peryferyjnym, że nie dają się w pełni zawłaszczyć, opisać i zrozumieć przez centrum? Czy nam (z centrum), że właściwie nic już nie rozumiemy z języka, który jeszcze siedemdziesiąt lat temu był głównym kodem komunikacyjnym olbrzymiej większości naszych najrozmaitszych pra-? Historia ludowa zawsze była historią oralną, czyli opowiadactwem. Podlega więc zupełnie innym zasadom niż historia hegemoniczna (ta poznawana w szkole). Przechowuje ją głos, nie papier. Bywa zmyślana, przekręcana, stwarzana za każdym razem z innych źródeł i pobudek, nie poddaje się instytucjonalizacji.

Dlatego „Dzikie mieso” to właściwie książka najbardziej polska z polskich, polściej już się chyba nie da. Pilot nie napisał (w praktyce) utworu wsobnego i nieczytelnego, a po prostu radykalnie egalitarny (w teorii). Byłaby to więc książka prawdziwie ludowa. Byłaby, gdyby nie ten nieszczęsny pochód historii, czyli ewolucja wszystkich rzeczy. A z historią (czyli materią) mam w „Dzikim miesie” problem.

Sprawdzalność

Zostawmy na chwilę eksperyment i wariacje języka. Marian Pilot to przecież także wieloletni działacz na rzecz widoczności kultury i historii ludowej, który krótko po premierze „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Zinna apelował do polskich badaczy: napiszcie ludową historię własną! Tak się złożyło, że posłuchali/ły, i to bardzo licznie. Skoro sam autor wielokrotnie podnosił istotność „sprawy chłopskiej” oraz swoje zeźlenie na jej przekręcanie i infantylizację, „Dzikie mieso” należałoby zweryfikować także w perspektywie pożyteczności dla samej sprawy.

Poszczególne prozy/wiersze/poematy nie są tu wcale zawieszone poza czasem – trwają zgodnie z rytmem tradycyjnych cezur życia na wsi, czyli kaprysów przyrody i boskiej łaski, lecz są także naznaczane wydarzeniami z zewnątrz. Najpierw pojawia się Hitler-Ancechrysta, piece oraz (obecny w niemal wszystkich utworach Pilota) obóz koncentracyjny. Następnie Antoni Korzycki (znaczący polityk ruchu ludowego z lat 50.), Gierek w obu odsłonach (sprzed odsiadki oraz z czasów amnestii po upadku kultu jednostki) czy nawet Gagarin (chyba), bo obecne są także wzmianki o „fligrach na planety”. Wiejska rzeczywistość opisywana przez Pilota nie podlega jednak żadnym zmianom, nie ewoluuje. Gdyby nie te nieliczne historyczne wzmianki, można by czytać „Dzikie mieso” jako wariację na temat życia chłopstwa w pierwszych latach po zdobyciu niepodległości czy początku lat dwudziestych XX wieku, kiedy ruszyła wielka fala chłopskiej emigracji na Zachód. Albo jeszcze prościej: jako opowieść spoza czasu.

A przecież Pilot to znawca języka ludowego, autor „Słownika dawnej gwary Siedlikowa”, i wie doskonale, że w zderzeniu ze wzrostem popularności prasy oraz – co dla wsi w latach 50. i 60. miało fundamentalne znaczenie – radia zwroty gwarowe jedynie w szczątkowych postaciach ostawały się w języku, wypierane i zastępowane formami języka narodowego. Polska Ludowa – czego by o niej nie napisać – posyłała do szkół, walczyła z analfabetyzmem, tworzyła szanse awansu dla setek tysięcy chłopskich dzieci. Wystarczy przeczytać pierwszy z brzegu pamiętnik nadesłany w roku 1962 na konkurs „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej”, żeby zweryfikować przechowywany w literaturze obraz wsi-matecznika, wsi mitycznie niewinnej i „nieskażonej” wpływami zdobyczy cywilizacyjnych z połowy XX wieku.

Liczyłam, że wraz z kolejnymi stronami język bohaterów i bohaterek „Dzikiego miesa” będzie się zmieniał, ewoluował, ukazywał próby uchronienia dziedzictwa słowa przed radykalną (choć nieuchronną) rewolucją. Niestety – na próżno. Żadna zmiana się nie pojawia, słowa tkwią w archaicznym rytmie aż do samego końca. Dlatego potrzeba dużo dobrej woli i ufności w absolutnie wyjątkowy talent językowy Pilota, żeby nie posądzić „Dzikiego miesa” o, co poradzę, infantylizację – świadome, konsekwentne petryfikowanie kultury wiejskiej w formalinie. Tu, podług wszystkich powszechnych uprzedzeń dotyczących specyfiki chłopskiej samoświadomości, trwa się w bezruchu, w izolacji od (wrogiego) świata zewnętrznego („Żeby nie wiem Ile zjeść kupnego chleba to się widzi że ciek głodny a ten swój / chleb to taki Wykisiały taki dobry”).

Ale może to manifest pozytywnej alienacji? Albo książka utopia o takiej wersji historii, w której to język peryferii przejmuje język narodowy? Obawiam się, że jednak coś bardziej w stylu: kamyczek niechcący wrzucony do ogródka ahistorycznej mityzacji i estetyzacji wsi. XX-wieczny klasyk.

Po co i dla kogo

„Dzikie mieso” zostało opublikowane w linii konceptualnej Ha!artu, co samo w sobie jest gestem znaczącym i asekuracyjnym – wyraża gatunkową nieprzystawalność i świadomość niezwykle hermetycznej formuły. Może „Dzikiemu miesu”, tak jak prawdziwemu ludowemu opowiadactwu, nie powinien wystarczyć papier? A gdyby tak – co przecież nie byłoby żadną nowością dla samego autora, który ma na koncie także filmowe scenariusze – potraktować nowy utwór Mariana Pilota jedynie jako libretto do zdarzenia scenicznego? Do spektaklu, filmu, performansu? „Dzikie mieso” to przecież utwór do mówienia, słuchania – nie czytania.

Żadna dzisiejsza 20-, 30-, 40-latka bez dyplomu z dialektologii nie będzie w stanie poradzić sobie z treścią większości zaproponowanych przez autora cząstek. Dla kogo zatem ta książka powstała, kto ma stać się jej potencjalną odbiorczynią? Sam autor wspominał kilkukrotnie, że wystarczy mu, jeśli jego pisarstwo „będzie jedynie hołdem dla bezimiennych, niepiśmiennych przodków”. To ładne. To chyba za mało. Zdaje się, że w robieniu i pisaniu literatury o wsi i o ludzie jesteśmy już znacznie dalej niż jeszcze dekadę temu. Stawka się zmienia, bo stawka, jak i język, ewoluuje.

Marian Pilot jest jednym z ostatnich prawdziwych prozaików eksperymentatorów, którego powinno się wymieniać w linii z Buczkowskim, Gombrowiczem, Parnickim czy Pankowskim. Dariusz Nowacki, recenzując powieść „Osobnik” Pilota z roku 2013, napisał: „Marian Pilot może zrobić wszystko, a nawet więcej”. I pewnie miał rację. Chociaż metodzie każdego chaosu powinno mówić się: sprawdzam.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).