Ewangelia według Cormaca McCarthy'ego

Ewangelia według Cormaca McCarthy'ego

Mastalerz/Szcześniak

Na początku było słowo, ujmujące istotę rzeczy, esencjonalne, sprawcze. McCarthy operuje nim od półwiecza. Po jego powieściach nie pozostają w pamięci postaci ani wydarzenia, ale właśnie słowa, budujące obraz, który przemawia do najgłębszych lęków

Jeszcze 4 minuty czytania

Genesis

Debiutancki „Strażnik sadu” uważany jest za formalnie najambitniejszą i jednocześnie najbardziej niedojrzałą książkę McCarthy'ego. Autor jest tu Bogiem, upojonym swą potęgą, zdolnością nadania każdej rzeczy wyjątkowej formy. Język nie ma przed nim tajemnic – mimo doskonałych przekładów, prawdziwie odczuwamy to jedynie w oryginale. Spiętrzone metafory i osobliwe zestawienia określeń budują świat natury, w którym człowiek to jedynie przygodny gość, skazany na ciągłą walkę z unicestwiającym go żywiołem. Ludzkie domy stoją przycupnięte „nad uliczkami parowów niczym wielkie zasępione zwierzęta”, a ich obszarpani, półnadzy mieszkańcy przesiadują godzinami na werandach „podobni do ofiar jakiejś okropnej katastrofy”. W tych samych rozpadających się chatach żyły i umierały kolejne pokolenia, a o ich odrębności świadczyło jedynie zmieniające się nazwisko na skrzynce pocztowej.

W żadnej rzeczy, a tym bardziej w samej egzystencji, nie warto upatrywać wartości ponadczasowych – wszystko bowiem w okamgnieniu może osunąć się w niebyt. Wychodząc od bujności i nadmiaru, autor będzie się stopniowo ograniczał. W każdej kolejnej książce coraz większy obszar świata pozostaje nieostry, nienazwany, a dokładnego opisu wymagają jedynie fakty doniosłe, nadające zdarzeniom apokryficznej mocy. Język staje się profetyczny i nabiera głębokiego, miarowego tonu. W kolejnych powieściach McCarthy'ego świat budują poszczególne fakty i ludzie, a przestrzeń wypełnia się w świadomości czytelnika stopniowo, zgodnie z sugestywnym, nie cierpiącym sprzeciwu głosem niemal biblijnej narracji.

Cormac McCarthy, „Strażnik sadu”.
Przeł. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 296 stron,
w księgarniach od października 2010
Od czysto opisowego języka pierwszych powieści, którym pisarz opowiada  o wędrówkach bohaterów i o towarzyszących im zmianach pór roku, McCarthy przechodzi stopniowo do języka coraz bardziej funkcjonalnego. Opisy przestrzeni w „Krwawym południku” to równocześnie charakterystyka dusz i umysłów bohaterów, sugerująca brak porządku zarówno w konstrukcji świata, jak i w międzyludzkich relacjach. To świat samotności, wszechobecnej śmierci i pustego nieba. Jedyną instancją jest człowiek, skażony kiełkującym w nim od dziecka „pociągiem do bezmyślnej przemocy”. O otaczającym bezimiennych pielgrzymów świecie prawie wszystkiego dowiadujemy się z ascetycznych i jednocześnie surrealistycznych metafor, które niemal całkowicie wypierają tradycyjny opis. Perspektywa oddala się aż w kosmos, potęgując poczucie opuszczenia i trywialności spraw ludzkiej rasy.

W późniejszym okresie twórczości, którego zwieńczeniem jest „Droga”, świat staje się rekwizytornią, z której pisarz czerpie wyłącznie potrzebne w danej scenie przedmioty, a postaci drugiego planu nie żyją już własnym życiem. Przejawem ich indywidualności jest tylko specyficzna wymowa, pojedyncza wada fizjonomii i posiadane przez nich rzeczy. Z pełnokrwistych istnień przekształcają się w rekwizyty.

Dzieci Boże

Cormac McCarthy, „Droga”. Przeł. Robert
Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków,
268 stron, w księgarniach od stycznia 2010
Świat powieści McCarthy'ego to ziemia bez Boga, zaludniona jednak jego dziećmi. Osierocone dziecko boże samo dla siebie jest arbitrem. Bohater „Dziecięcia Bożego”, Lester Ballard, psychicznie nierównoważony pustelnik o surowych manierach i skłonności do niekontrolowanego gniewu, jest swego rodzaju testem na człowieczeństwo. Jego czyny stawiają go wprawdzie poza społeczeństwem, ale im dłużej mu się przyglądamy, tym bliższy nam się staje. Dystans między zwykłym człowiekiem a psychopatycznym zabójcą i nekrofilem zostaje skrócony. W końcu Lester szuka tylko szczęścia, ucieka przed samotnością, boi się śmieszności i tego, czego nie rozumie. Jak inni, chce mieć bratnią duszę, niestety ciała jego „wybranek” po jakimś czasie zaczynają się psuć. Moralny wymiar zbrodni, których się dopuścił, pozostaje dla niego niewidoczny. Taka istota jak Ballard pośród innych „dzieci bożych”, pokazuje całą problematyczność tego, co nazywamy „człowieczeństwem”. McCarthy przewrotnie sugeruje, że właściwie tylko ciało decyduje o przynależności do danego gatunku. Z jednej strony Lester może wrócić na łono społeczeństwa dopiero jako trup, z którego można pobrać cenne organy. Z drugiej – to właśnie nieumiejętność odróżniania przedmiotów żywych od martwych, a nie żądza krwi, zrobiła z niego zbrodniarza.

Bohater „W ciemność” nie ma nawet alibi w postaci choroby psychicznej. Porzuca w lesie noworodka, a cała jego późniejsza tułaczka to próba wyparcia tego faktu ze świadomości. Stany jego umysłu pokazane są jako odrębne byty. Wciąż spotyka ślepca, który swym kalectwem przypomina mu, że jego zdrowe oczy nie zarejestrowały doniosłego faktu. Skoro nigdzie się nie wybiera, nie może mieć nadziei, że dokądś dotrze, dlatego nawet ślepiec może być dla niego przewodnikiem.

Szeryf Bell z powieści „To nie jest kraj dla starych ludzi” ma znakomitego przewodnika – swojego dziadka. W snach szeryfa jadący przed nim konno staruszek wiezie jaśniejący w nocy żar, ale zasady, które przejął od dziadka, nie mają zastosowania we współczesnym świecie. Szeryf nie ma żadnej nadziei na przywrócenie dawnego porządku, może tylko zaakceptować swoją porażkę, przejść na emeryturę i zaszyć się z żoną na samotnym ranczu.

Cormac McCarthy, „Dziecię boże”.
Przeł. Anna Kołyszko, Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 224 strony,
w księgarniach od marca 2009
Bohaterowie „Drogi” nie mają gdzie się schronić – jedyną metodą na przetrwanie jest dla nich ucieczka. Swój ostatni przyczółek noszą ze sobą, powtarzając jak mantrę, że „niosą ogień”. Gdy na ziemi pozostali już tylko kanibale i szaleńcy, każdy przejaw dobroci wydaje się absurdalny i heroiczny. Żyć trzeba mimo braku nadziei, by ocalić chociaż cząstkę nieistniejącego już świata. Boga nie ma, ale trzeba „być jego prorokiem”.

W „Krwawym południku” nie ma obrońców ani apologetów starego porządku. Bohater, zwany po prostu Dzieciakiem, bierze udział w rzeziach na Meksykanach i Indianach. Od innych odróżnia go tylko drobiazg – czasem powstrzymuje się od zabijania. Tak długo, jak nie rozumie swoich motywacji ani skutków zaniechania, pozostaje przy życiu. Choć jest bezrefleksyjny, podświadomie nie chce stać się narzędziem bezmyślnej machiny dziejowej. W rzeczywistości „Krwawego południka” to wystarczy, aby stać się wrogiem świata, w którym wojna jest jedynym celem.

Bohaterowie McCarthy’ego różnią się poziomem samoświadomości, ale każdy z nich zostaje wystawiony na próbę i musi dokonać wyboru: Culla Holme, gdy niesie do lasu noworodka; Dzieciak, gdy bierze na muszkę sędziego Holdena; Llewelyn Moss, gdy zastanawia się czy wrócić na miejsce masakry i dać wody umierającemu Meksykaninowi; Ojciec, gdy umierając, musi zdecydować czy zabrać ze sobą syna; Lester Ballard, gdy musi zauważyć różnicę w obcowaniu z żywymi i martwymi.

Każdy jest swym własnym sędzią, a wybierając ścieżkę na rozstajach dokonuje aktu samookreślenia. To swoiste chrzciny, w trakcie których bohaterowie sami nadają sobie imię i przestają być tylko dziećmi bożymi. Może jednak przez dolinę ciemności owieczki nie powinny przechodzić same, może powinny zdać się na pasterza?

Fałszywi Prorocy

Pośród bohaterów McCarthy'ego istnieją istoty, które, choć należą do rodzaju ludzkiego, przedstawiane są jako obdarzone szerszą perspektywą i otoczone aurą wszechwiedzy. Każdym słowem zdają się dotykać tajemnicy istnienia. Ich celem nie jest jednak oświecenie człowieka – często fałszują obraz świata, kierując się przy tym własnymi motywami. Bohatera „W ciemność” prześladują trzej nieznajomi, którzy sprawiają wrażenie nierealnych – są „jak przybysze zza grobu, wstający czasem z martwych na ziemiach spustoszonych przez zarazę”. Ich przywódca zwany Brodaczem, z pozoru przyjazny i pomocny, wciąga bohatera w grę, sugerującą, że wie o nim wszystko. Jest jakby spersonalizowanym sumieniem Culli Holme’a – przypomina mu o porzuceniu dziecka w lesie i wymusza na nim przyznanie,  że jego wędrówka jest nieustanną ucieczką od popełnionych grzechów. Brodacz swymi pytaniami jak okrutny Sokrates zmusza Holme’a do zrozumienia swojej zbrodni.

Cormac McCarthy, „Krwawy
południk”
. Przeł. Robert Sudół,
Wydawnictwo Literackie,
Kraków, 386 stron, w księgarniach
od czerwca 2010
Brodacz jest prototypem dwóch innych fałszywych proroków. Pierwszy z nich – Anton Chigurh, bohater „To nie jest kraj dla starych ludzi” – jest nieprzeciętnym zbrodniarzem. Nie przez przypadek morduje za pomocą narzędzia do zabijania bydła (to echo słów Brodacza, wypowiedzianych podczas pewnego posiłku: „jest mięso z różnych zwierząt”). Chigurh w praktyce rozwija pogląd Brodacza, że człowiek jest tylko zwierzęciem pośród innych zwierząt. Jego nauki są bardziej radykalne, nie zadaje sobie trudu, tak jak Brodacz, niczego nie objaśnia, nie wskazuje przyczyn i skutków, a jego lekcją jest sama śmierć. Świat w ujęciu Chigurha jest doskonale uporządkowany i tylko człowiek narusza go swoim niekonsekwentnym działaniem.

Anton wiedzie swoich uczniów ku śmierci, Brodacz na manowce, a najbardziej wyrazisty fałszywy prorok McCartyhy’ego – sędzia Holden z „Krwawego południka” – prowadzi owieczki na pokuszenie. Tak jak Brodacz lubował się w okrutnych grach, a Chigurh w nieubłaganym przeznaczeniu, tak Holden rozkoszuje się chaosem. Jest piewcą wojny jako sztuki zdobywania świata, bo kto nie pozostaje w stanie wojny, ten już jest martwy. Jego zamiłowanie do nieporządku ujawnia się w sprzecznych poglądach i w bezgranicznym cynizmie, z jakim „oświeca” swoich uczniów – tylko po to, by wyśmiać ich głupotę. Nie sposób wierzyć w każde słowo Holdena, ale nie sposób też odmówić mu charyzmy i błyskotliwości, z jaką wypowiada się o naturze ludzkiej.

W kwestiach poznania i posiadania Holden głosi myśl przeciwną niż Brodacz – tylko to, co nazwane, istnieje naprawdę. Dlatego celem sędziego jest skatalogowanie wszystkich rzeczy w swoim oprawionym w skórę notesie: „Skoro coś istnieje na tym świecie bez mojej wiedzy, istnieje bez mojej zgody”. Jeśli jednak to wojna, mord i zniszczenie są jedynymi wartymi wysiłku działaniami – świadomość istnienia rzeczy równa się jej unicestwieniu. Holden niszczy wszystko, co znalazło miejsce w jego notesie – według niego człowiek w ten właśnie sposób obejmuje świat we władanie. Moment zdobycia władzy nad światem jest więc równoznaczny z apokalipsą: „szczyt możliwości człowieka zapowiada nadejście nocy. Jego duch wyczerpuje się w apogeum dokonań. Jego południk to zarazem mrocznienie i zmierzch jego dnia”.

Sędzia jako piewca chaosu staje się apologetą wolnej woli. Inaczej uważa Chigurh: według niego wszystko jest już zapisane u góry, a zasady, którym jest wierny, to tylko wypełnianie woli losu – siebie widzi więc raczej jako sprawne narzędzie niż sprawcę zdarzeń. W tym doskonale deterministycznym ładzie rzucana przez niego moneta odzwierciedla dawno zasądzony wyrok – życie lub śmierć. Holden wierzy, że „człowiek, który postanawia wywlec nić porządku z wielkiego gobelinu, na mocy tego postanowienia stanie się panem świata, a stając się nim, będzie mógł kształtować swój los na własnych warunkach”. Nazywa siebie samego „sędzią”, stawia się poza nurtem życia, nie uczestnicząc w nim naprawdę, bo żyć to tyle, co być częścią jakiegoś porządku, a on chce być tego porządku stwórcą. Gardzi swymi „uczniami” dlatego, że go słuchają. Tylko Dzieciak, który mu się sprzeciwi, zyska jego szacunek, tym samym podpisując na siebie wyrok śmierci, bo nie mieści się w jego wizji świata.

Apokalipsa

W Ewangelii według McCarthy’ego apokalipsa jest nieunikniona. Świat  każdego z bohaterów kończy się w innym momencie i w innych okolicznościach.

W „Strażniku sadu” śmierć epoki i jej dzieci przychodzi niemal bezgłośnie. Dla ludzi zespolonych z przyrodą świat był surowy, ale zrozumiały – zabijało się w emocjach, a kradło dla pieniędzy. Wraz z nadejściem cywilizacji okazało się, że jastrzębie to tylko szkodniki. Ich truchła, warte okrągłego dolara, pali się teraz w piecu. Ludzi „bije się w więźniu”, a starych zamyka w domu wariatów. Wraz z dawnym światem znikają jego porzucone dzieci. Nie odchodzą jednak w ogień apokalipsy przy patetycznym akompaniamencie trąb. Nowy świat, który istnieje już od dawna, upomina się po prostu o zbyt długo dzierżawioną przestrzeń, aby nadrobić czas, który płynął dotąd o kilka temp wolniej.

Cormac McCarthy, „To nie jest kraj dla
starych ludzi”
. Przeł. Robert Bryk,
Wydawnictwo Literackie, Kraków, 240 stron,
w księgarniach od stycznia 2008
W „To nie jest kraj dla starych ludzi” podobne przeświadczenie uparcie prześladuje szeryfa Bella. Nowa rzeczywistość, która wraz z rozwojem handlu narkotykami objęła we władanie rejony graniczące z Meksykiem, przeraża i wprawia w osłupienie. Bell dziwi się, że jako jedyny widzi różnicę między przeszłością i teraźniejszością. Kiedyś kradziono bydło, teraz handluje się kokainą. Kiedyś nauczyciele w szkołach narzekali na żucie gumy i ściąganie, teraz na samobójstwa, gwałty i podpalenia. Rzeczywistość przerasta go do tego stopnia, że jedynym racjonalnym wyjaśnieniem katastrofy wydaje mu się diabeł.

W „Krwawym południku” diabeł pozostaje w ukryciu, ale sposób obrazowania i plastyczność opisów kaźni jawnie nawiązuje do biblijnych wizerunków piekła i sądu ostatecznego. Estetyzacja przemocy przybiera niezwykle wymyślnych form, jak choćby obraz drzewa martwych noworodków, czy wizyjny niemal opis rzezi dokonanej na żołnierzach przez przypominających demony Indian. Bezkres zła w żaden sposób nie pozwala się objąć, przywodzi na myśl Kantowską kategorię wzniosłości. Apokalipsa w „Krwawym południku” to kosmiczny chaos, w którym walczący „kroją i siekają nagie ciała, wyrywają kończyny, odrzynają głowy, patroszą dziwne białe tułowia, ściskają garście trzewi i genitalia”. Ten surrealistyczny obraz wzbudza równocześnie podziw i przerażenie, obnażając granice naszych możliwości poznawczych. McCarthy przedstawia koniec świata jako zapętlony taniec, który nie daje wytchnienia i powoduje coraz większy zawrót głowy. Uczestnicy Armagedonu, ci martwi i ci jeszcze żywi, na zawsze pozostaną ofiarami makabrycznego karnawału przemocy. Autora nie interesuje cierpienie ani sadystyczne skłonności oprawców. Jęki i błagania o litość to jedynie dźwięki instrumentów, a krew i wnętrzności to tylko kolory farb w beznamiętnej, mechanicznej instalacji. Czytelnik tak samo silnie odczuwa ciężar obrazu rzezi, jak brak towarzyszącej mu oceny.

W „Drodze” miejsce barokowego przepychu zajmuje minimalizm. W obrazowaniu przestrzeni dominuje pustka, a apokalipsa to brutalne wymazywanie – zanikanie, wraz z ostatnim egzemplarzem, całych kategorii rzeczy. Puste ceremoniały odsuwają tylko nieuniknione. Koniec następuje przez redukcję, świat kurczy się do „surowego rdzenia rozczłonkowanych bytów”, a nazwy „śladem przedmiotów odchodzą z wolna w niepamięć”. Apokalipsa „Drogi” to okrutny absurd, w którym zachowanie prawdziwie ludzkie trzeba okupić wyrzeczeniem się człowieczeństwa. Jest jak odwrócenie Genesis – o ile we wcześniejszych powieściach świat coraz bardziej się komplikował, a na gruzach starego porządku rodził się nowy, to tutaj odbarwia się i traci kształty, a wszystkie uczucia stają się tylko różnymi odcieniami strachu.

***

Czy McCarthy jest mizantropem? Często mówi się o jego niechęci do udzielania wywiadów, dużo rzadziej – o czasie spędzanym na rozmowach z naukowcami Institute of Santa Fe, jednej z najbardziej prestiżowych, interdyscyplinarnych placówek naukowych na świecie. Nie jest naukowcem, nie jest studentem. Lubi określać się mianem „zainteresowanego”. Pochłaniają go najnowsze teorie z dziedziny biologii molekularnej, fizyki kwantowej i kognitywistyki.

Jego poglądy na naturę ludzką są zbieżne z teoriami psychologii ewolucyjnej: „Nie ma życia bez rozlewu krwi. Postulaty, jakoby nasz gatunek można było w jakikolwiek sposób poprawić, że możliwe jest współistnienie w harmonii, uważam za bardzo groźną ideę. Ci, którzy w nią wierzą, są pierwsi w kolejce do zatracenia swoich dusz, do oddania ich w niewolę”. Humanistów nie lubi za pogląd, że przemoc ma pochodzenie wyłącznie społeczne, a natura ludzka jest mitem. Sam nie obarcza kultury odpowiedzialnością za zło, przeciwnie – uważa, że to dzięki kulturze człowiek uczy się powstrzymywać od agresji. Pisarz co prawda nie podziela optymizmu większości transhumanistów: nie wierzy, że rozwój nauki i technologii może trwale udoskonalić naturę ludzką. Jednak za największe osiągnięcia człowieka uważa akcydentalne akty jej przekraczania, choćby zdolni do nich byli jedynie nieliczni, a skutki były tylko chwilowe.