Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO:
Turysta

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Turysta jest wygnańcem z własnego życia. Dobrowolnym, ale wygnańcem. Porzuca dom i swoje życie. Ale wszędzie jest obcy, w żadne inne życie wniknąć nie może, choćby ulegał takim złudzeniom w naskórkowych, „ludzkich” zbliżeniach. Więc zostają mu muzea, ruiny i cmentarze. Świat umarły. Może zresztą tego umarłego świata szuka, do niego dąży.

Tak pisał Herbert, który podróżował przed eksplozją masowego turyzmu, gdy możliwe było jeszcze znalezienie samotności i ciszy w owym umarłym świecie muzeów i ruin. Podróżował po Europie. Europie – domenie „zabytków”: kościołów bez Boga, zamków bez obrońców, pałaców bez mieszkańców, schludnych ruin bez patyny.

Podróż do Indii to podróż do świata żywego. Świata kipiącego, buzującego życiem. Wejść w ten świat to zanurzyć się w ludzkim mrowiu, w zgiełku, ścisku, pyle, brudzie, upale. Turysta nie ma wstępu do świata prawdziwego bogactwa tego kraju, będącego czwartą gospodarką świata. Nie poznaje też prawdziwej nędzy – stanowczo odradza mu się penetrację rozsławionych oscarowym filmem wielkomiejskich slamsów. Więc zostają mu świątynie, drogi i ulice.

Indyjski żywioł uliczny wciska się wszędzie, zalewa każdą wolną przestrzeń, zatrzymywany tylko na granicach bogatych dzielnic, u bram urzędowych gmachów i hotelowych enklaw. Dawno wchłonął i przetrawił pozostałości po dawnych kolonizatorach – zapomnijmy o brytyjskich dzielnicach Bombaju, o portugalskim Goa czy francuskim Pondicherry. Są już tylko zaklęciami turystycznego marketingu. Indyjska ulica, z jej hałaśliwym tętnem, dzikim trafikiem, bezładem szyldów i banerów pstrzących chaotyczną, często zruderowaną zabudowę, z pełznącą po murach pleśnią, nieprzerwanie płynącą ludzką ciżbą – jest wszędzie taka sama. Niekrępowana higienizacją, dezodoryzacją czy europejsko pojmowaną organizacją przestrzeni publicznej, ulica atakuje oczy, uszy, nos. Urzeka i odpycha. Wszechobecny kurz czyni ją niemal monochromatyczną, burą jak stara fotografia. Tylko kobiety w olśniewająco barwnych sari zdają się przybywać z innego świata, z niepojętą gracją lawirując w natłoku ludzi i pojazdów, wśród blokujących każdy skrawek przejścia motocykli i zwałów śmieci rozgrzebywanych przez bezdomne psy. Zapylone powietrze niesie fale mieszających się woni: frytury, przypraw, odchodów, benzyny, wcieranego we włosy kokosowego olejku. Zewsząd z wielkich billboardów zalecają się miejscowi politycy, bollywoodzkie piękności nęcą orientalną biżuterią, woloocy amanci uwodzą w służbie Nokii i Samsunga. Uwodzą skutecznie – telefony komórkowe tkwią przy uchu kobiet w czarczafach, motocyklistów, ryksiarzy, straganiarzy, mężczyzn wystających nieruchomo przed swymi sklepikami i warsztatami. Nad wszystkim dominuje ogłuszające chrypienie klaksonów – jedynej tu metody regulacji ruchu. No i są jeszcze krowy – jesteśmy przecież w Indiach. Chociaż na ulicach jest chyba więcej kóz.

Intensywność życia nie słabnie za bramami hinduistycznych świątyń. Szerokie, biało-czerwone pasy na murach wyznaczają granice przestrzeni świętej, zarówno wielkich zespołów świątynnych, jak ulicznych i wiejskich kapliczek. Tu życie cichnie, ale nie traci nic ze swej siły. Najdalej wysunięty na południe stan Tamilnadu, kolebka cywilizacji drawidyjskiej, nadal uchodzi za krainę nieskażonej turyzmem i komercją autentycznej hinduistycznej religijności. W wielkich, pielgrzymkowych kompleksach świątyń Maduraju czy Kańćpuram nie wystarczy butów zmienić na skarpetki. Nagie stopy mają dotknąć oślizgłych posadzek, poparzyć się o rozpalone kamienie nasłonecznionych podwórców. U wejścia przekupnie z dewocjonaliami, masłem ghee, ofiarnymi kwiatami lotosu, złotym szychem, ale też wszelką barwną tandetą. Lecz im dalej w głąb, tym coraz bardziej modlitewnie, mrocznie i sakralnie. W ciemnych celach skryte najbardziej czczone posągi bogów i falliczne lingamy sczerniałe od wcieranego w nie masła, osypane płatkami kwiatów i sproszkowanym cynobrem. Pielgrzymi padają przed nimi na twarz. Kolejno podchodzą do kapłana po błogosławieństwo. Do miejsc najświętszych niewierzący nie mają wstępu. Ale turysta i bez tego czuje się intruzem. Europejski niedowiarek nie potrafi odnaleźć się wobec siły wyrażanej tu wiary – jakby nie była niepojęta. Każde własne zachowanie wydaje mu się fałszywe, sztuczne, niestosowne. Zawstydza go własna ciekawość i pokusa fotografowania – co zakazane. I oczywiście łamie zakazy. Kamera to przecież jego narzędzie zawłaszczania i oswajania świata.

Ale świątynie to nie tylko sanctissima. Granice sacrumprofanum są zatarte. W zacienionych przestrzeniach świątynnych sal koczujący tłum pielgrzymów wypoczywa, śpi, je, pije, wydala. Odór moczu miesza się z zapachem jaśminu, którego kiście kobiety wpinają we włosy. Dzieci biegają, krzyczą, śmieją się. Jest rodzinnie, niemal piknikowo. Gdzieś za kamiennym filarem odkrywamy bankomat. Czy nie tak musiały wyglądać wielkie kościoły pielgrzymkowe średniowiecznej Europy?

Nigdzie chyba równie dotkliwie nie odczuwa się prowizoryczności i chwiejności swego „ja”, jak właśnie w podróży. I rozchwianie to jest tym silniejsze, im widziany świat bardziej obcy, niezrozumiały, dalszy od naszej codzienności, dającej własnemu „ja” złudne poczucie tożsamości i stabilności. Indie są tu bardzo szczególnym wyzwaniem i doświadczeniem. Intensywnie drgające wokół życie naciera, osacza, fascynuje, ale jest całkowicie niedostępne. Turysta pozostaje obcy i samotny. A także coraz bardziej niepewny i wątpiący we własne racje i emocje. Gdy bowiem opada oszołomienie i podniecenie, nieuchronnie przychodzą pytania: kim ja tu jestem i co robię? czy mam prawo „zwiedzać” modlących się ludzi? fotografować ich? a czy wolno fotografować ślepców? kaleki? czego tu szukam? czy egzotyka, której chcemy zaznać, to tylko palmy i ciepły ocean, czy też cudza wiara, a także cudza nędza i brud?

Przychodzi też niezgoda i bezsilny sprzeciw. Niezgoda na pracę kobiet przy najcięższych i najbrudniejszych robotach, kobiet noszących na głowach kosze z gruzem, kopiących przydrożne rowy, wymiatających śmieci z rynsztoków. Niezgoda na żebrzące dzieci.  Na zaparszywiałe, wygłodniałe psy. Na ekologiczną katastrofę przyniesioną przez plastikowe, niezniszczalne śmieci, zamieniającą całe połacie kraju w wysypiska.

Na koniec podróży nocny przejazd przez Bombaj. Ludzie śpiący na chodnikach, które – jak pisze Aravind Adiga – są po to, aby ludzie mieli gdzie mieszkać. Ale turysta ogląda to z okien autokaru, zaraz będzie lotnisko, a tam już wszystko oczywiste i zrozumiałe: check-iny, security, boardingi. Zmęczenie zagłusza wszystkie niepokoje.

Podróżowanie jest niemoralne, twierdził Weininger, podróżując. Jest okrutne, dodawał Canetti – przypomina Claudio Magris. – Weininger oskarżał podróż o pokusę braku odpowiedzialności, podróżny jest widzem, nie angażuje się głęboko w rzeczywistość, którą przemierza, nie ponosi winy za okrucieństwa, hańbę, tragedie kraju, w który się zapuszcza (…) okrucieństwo podróży, ostrzega Canetti, polega na tym, że podróżny spogląda na świat z ciekawością i jest w jakimś sensie skłonny zgodzić się na to, co widzi, na zło i niesprawiedliwość, gotów jest raczej poznawać je i rozumieć, niż zwalczać i starać się pokonać (…) podróż, nawet najciekawsza, jest zawsze pauzą, ucieczką, doświadczeniem braku odpowiedzialności, odpoczynkiem od wszelkiego prawdziwego ryzyka (Claudio Magris, „Podróż bez końca”, przeł. Joanna Ugniewska).


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.