Rzekpospolita warszawska
Joanna Bębenek, „Inne rzeki Warszawy”, 2021, kolaż na podstawie fotografii Edwarda Hartwiga z lat 70. XX w.

30 minut czytania

/ Ziemia

Rzekpospolita warszawska

Anka Wandzel

Przyroda w naszych miastach nie jest ani nudna, ani obca, ani bezsilna, bezmyślna czy bierna. A my możemy się od niej jeszcze wiele nauczyć. Zastąpić historię o narodzinach człowieka w wodzie opowieściami o naszych do tej wody powrotach

Jeszcze 8 minut czytania

„Gdybyś spojrzał na Ziemię z przestrzeni kosmicznej, zobaczyłbyś, że jaśnieje błękitem wśród ciemnego Kosmosu i zaledwie kilka fragmentów lądu odcina się na niebieskim tle. (…) Siedem kontynentów, na których skupia się ludzkie życie. Zaledwie 29% naszej planety. Cała reszta to błękit” – czytam miękkim, ciepłym głosem, czując, jak nasz czterolatek z każdym kolejnym słowem odpływa. To z „Dzikich opowieści” Anety Chmielińskiej – jedynej książki bez obrazków, którą lubi. Zachwycają go gawędy o wodzie zaklętej w lodowych kometach i kroplach deszczu, które krążą po ziemskiej atmosferze w niezmienionej ilości od setek milionów lat.

Idę po herbatę. Nad czajnikiem przypomina mi się, że Mark Miodownik pisał w „Cieczy”, że do podgrzania wody potrzeba dziesięć razy więcej energii niż do podgrzania miedzi o identycznej masie. Nic dziwnego, że ciągle wywala nam korki.

W tym czasie mój mąż jak co wieczór myje stół, nastawia zmywarkę i pralkę, uzupełnia zapas mokrych chusteczek w torbie naszej córki i napełnia bidon przedszkolny syna.

Marzę o kąpieli, ale po całym dniu z dziećmi nie mam siły nawet na prysznic. Poza tym praca czeka. Na ekranie laptopa piętrzą się raporty UNESCO z ostatnich lat o stanie wody na świecie. Przeglądam pobieżnie kolejne akapity:

„Dostępność wody na osobę (…) maleje na całym świecie wprost proporcjonalnie do wzrostu populacji”.

„Przewiduje się, że skala globalnej populacji miejskiej zagrożonej niedoborem lub brakiem wody wzrośnie od (…) jednej trzeciej (…) w 2016 r. do (…) prawie połowy globalnej populacji miejskiej w roku 2050”.

„Zniknęło ponad 85% wszystkich naturalnych terenów podmokłych”.

„Przymusowa migracja spowoduje jeszcze większe obciążenie zasobów wodnych oraz, co ważniejsze, lokalnych podmiotów (…) odpowiedzialnych za świadczenie usług kanalizacyjnych i sanitarnych”.

Mój puls przyspiesza z każdym kolejnym zdaniem. Ręce zaczynają się pocić. Zamykam komputer. Odkręcam wodę w kranie. Czekam, aż zrobi się lodowata. Napełniam nią miskę, a potem wstrzymuję oddech i zanurzam w niej twarz. Liczę do trzydziestu, tak jak nauczył mnie terapeuta. Panika ustaje.

Potem przeczytam w książce fizyka Billa François: „Wystarczy, że odrobina chłodnej wody zrosi nam twarz, a odruch nurkowania automatycznie i natychmiastowo obniża nasze tętno o blisko dwadzieścia procent, by przygotować nas do zanurzenia się”.

Małże i powodzie

Współcześnie woda w polskich miastach to nie przelewki. Nie żeby wcześniej było lepiej – Łódź jeszcze w 1925 roku nie miała ani wodociągów, ani kanalizacji, więc ścieki (a w nich tyfus) zbierały się na ulicach i polach, skąd potem spływały do rzek. W Warszawie, w której mieszkam, system wodociągów pojawił się co prawda wcześniej, ale obejmował tylko niewielką część miasta i nie zawierał właściwie kanalizacji. Anna Słoniowa podaje, że jeszcze pod koniec XIX wieku: „14,5% warszawskich nieruchomości miało ustępy na beczkach, 43,8% na dołach, 30,5% na gnoju i śmietnikach, 6,8% na kanałach, a 4,4% posesji nie miało ustępów”. Ulice cuchnęły, kloaki truły gazami, a w rzekach mnożyły się śmiercionośne bakterie.

Jan Feliks Piwarski, Wylew Wisły, czyli poranek przy ulicy Rybaki, Muzeum Historii WoliJan Feliks Piwarski, Wylew Wisły, czyli poranek przy ulicy Rybaki, MHW 1967, Muzeum Warszawy

Dla porównania, dziś stanu stołecznej kranówki pilnuje nie tylko zespół laborantów i mikrobiologów, ale i całodobowy, elektroniczny system monitoringu oraz osiem małż z gatunku skójka zaostrzona, zatrudnionych przez Wodociągi Warszawskie na rotacyjnym etacie, a także wybrane populacje ryb słodkowodnych (głównie cert, brzan i wzdręg), których instynktowne zachowania ostrzegają przed pojawieniem się toksyn w uzdatnianej wodzie.

Miło się o tym czyta. Gorzej, kiedy dotrze do nas, że średnio odwdzięczyliśmy się za tę międzygatunkową troskę, bo poprawa warunków higieniczno-sanitarnych w Warszawie, podobnie jak cała rozbudowa miasta, odbyła się kosztem lokalnych zasobów wodnych.

Sama do niedawna nie miałam o tym pojęcia, dopóki nie odwiedziłam wystawy „Niech płyną! Inne rzeki Warszawy” w Muzeum Woli (oddziale Muzeum Warszawy). To tam, a nie z podręczników czy zajęć, dowiedziałam się po raz pierwszy, że ulice, po których tak często śmigam na rowerze, nieprzypadkowo nazywają się Potok, Bagno, Nalewki, Tamka.

„Jeszcze w XVII wieku przez teren Starego i Nowego Miasta płynęły potoki: Dunaj, Jordan, Świętojański i Kamionka. Dalej, na północy i południu, do Wisły wpadały rzeki Bełcząca – Nalewka, Drna, Pólkówka i Żurawka. Na prawym brzegu istniały starorzecza i tereny bagienne, do Narwi przez Bródno płynęła Brodnia” – piszą kuratorzy Magda Staroszczyk i Konrad Schiller, dodając, że dziś niemal wszystkie z tych ciągów wodnych zniknęły. W najlepszym razie zachowały się ich szczątki.

Kamionka, Nalewka, Żurawka, Drna – powtarzam ich nazwy z niepewną czułością, jak imiona przodkiń, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałam, ale bez których dziś ani mnie, ani moich dzieci by tutaj nie było. Nawet jeśli pod koniec życia śmierdziały i truły, i wylewały tak często, że warszawiacy oswoili ich powodzie zaczepnymi, niemal czułymi nazwami: marcówka, jakubówka, świętojanka.

Oczywiście zaraz słyszę z tyłu głowy natrętne zrzędzenie, że to znów jakieś lewackie bajki. Bo powodzie. Bo zalane piwnice. Bo rozwój.

Studnia na Rynku, lata 80. XIX w. / fot. Konrad BrandelStudnia na Rynku, lata 80. XIX w., fot. Konrad Brandel, AF 13440, Muzeum Warszawy

Chcąc rzetelnie odeprzeć te spowszedniałe zarzuty, sięgam do różnych oficjalnych dokumentów: Informatora Państwowej Służby Hydrogeologicznej z 2007 roku, „Atlasu ekofizjograficznego”, wydanego przez warszawskie Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego w 2018 roku, a także do zleconego przez ratusz raportu o „Potencjale do kształtowania warunków klimatycznych – w tym wymiany i regeneracji powietrza w Warszawie”.

Ich jednomyślność jest druzgocąca. Warszawa jednocześnie tonie i wysycha. Gęsta, betonowa zabudowa pożera obszary retencyjne, w tym parki, ogrody, trawniki, zieleńce, co oznacza, że w mieście będzie coraz mniej cienia i coraz mniej tlenu. Tym bardziej że przez większość roku nie pada. A jak już pada, to ulewnie, tak że wywraca drzewa, zamiast je podlewać. Cała ta deszczówka musi się gdzieś podziać, a że nie wsiąknie ani w asfalt, ani w chodnik, ani w szkło, to zaczyna zalewać piwnice. A w końcu też inne budynki – na przykład wodociągi i stacje uzdatniania wody, elektrownie, oczyszczalnie ścieków. „Wszystkie obiekty położone w międzywalu mogą zostać zniszczone” przez powodzie – podaje raport o „Potencjale do kształtowania warunków klimatycznych”, a ja zastanawiam się, jak bardzo jest źle, skoro już nawet oficjalne broszury biją na alarm, zamiast jak zwykle uspokajać i usypiać radnych oraz wyborców. Przez chwilę jeszcze próbuję się pocieszać, że Wisła w ostatnich latach znów goni samą siebie w rekordach niskiego poziomu wód, ale wtedy doczytuję, że gdy opady nie wsiąkają do gleby, to nie zasilają również wód podziemnych, a te i tak mamy w stolicy nieźle zanieczyszczone. Co to znaczy w praktyce? Nie będzie czego pić, bo oba nasze źródła kranówki – rzeka i wody podziemne – wyschną lub będą zbyt małe, żeby obsłużyć rozrastającą się metropolię.

W skrócie: będzie – już jest – sucho, duszno, szaro i upalnie, o ile akurat nas nie podtopi. I co? Podoba się? Czy teraz wszyscy idziemy wsadzić głowę do lodowatej wody na trzydzieści sekund?

Apokalipsa nasza powszednia

Mam dość straszenia innych i samej siebie wizjami katastrofy klimatycznej. Tym bardziej że ta apokaliptyczna przyszłość już dawno nastała, choć zaciskamy oczy, zatykamy uszy i udajemy, że to nieprawda. Wolimy wierzyć w inne końce świata – te technologiczne (spowodowane przez 5G lub sztuczną inteligencję), medyczne (przez szczepionki) lub religijne (odczytywane z przeinaczonych inskrypcji ze świątyni Majów albo z Biblii: „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma”).

Tymczasem z roku na rok, pod czułym okiem Wód Polskich i Lasów Państwowych, puszcze i mokradła tylko się kurczą.

San wysycha tak bardzo, że latem miejscami widać w korycie popękaną glebę.

Po zeszłorocznym zatruciu Odry truchło bobrów, owiec, ryb i ptaków trzeba było wywozić z brzegów ciężarówkami.

Na początku czerwca za naszą wschodnią granicą Rosjanie wysadzili tamę na Dnieprze, zatruwając rzekę 450 tonami oleju silnikowego, niszcząc domy od 2,5 do 17 tysięcy ludzi i pozbawiając nawodnienia zarówno ponad 600 tysięcy hektarów pól rolnych, które dotąd karmiły sporą część Europy, jak i system chłodzący reaktora elektrowni atomowej w Zaporożu.

Gdyby przerażające scenariusze i szokujące dane mogły zmieniać podejście polityków, korporacji i całych społeczeństw do ochrony środowiska, już dawno żyłybyśmy w bezemisyjnym świecie i żadna z powyższych tragedii pewnie nie miałaby miejsca. Ale strach raczej paraliżuje, niż zachęca do działania.

Jasne, że wobec wielu z tych zjawisk jesteśmy bezsilne. Ale innym możemy przeciwdziałać. „Jak w słynnej (…) kreskówce «Kapitan Planeta»” – pisze Justyna Drath, a ja się uśmiecham, bo pamiętam tę bajkę. Jako kilkulatka byłam okropnie zakochana i w tytułowym superbohaterze i w jednej ze wspierających go nastolatek, Koreance Gi, władającej mocą wody.

Zagrożenie z przyrody

Dziwnie mi z myślą, że moje zaangażowanie ekologiczne wyrosło nie z lekcji przyrody, lecz z amerykańskiej bajki i długich letnich wizyt w ogródku działkowym dziadków, gdzie w kilka pokoleń zbieraliśmy porzeczki i pigwy na dżem do naleśników. Wkurza mnie, że jako tak zwana humanistka wyszłam ze szkoły z czerwonym paskiem i wielką ziejącą dziurą w miejscu wiedzy o tym, jak działa moje najbliższe otoczenie i co się na nie składa.

Gdy tylko okazało się, że lubię czytać i potrafię pisać, zostałam przydzielona do grupy, dla której geografia, fizyka czy biologia to w najlepszym wypadku zło konieczne, a w najgorszym zupełna strata czasu. Kochałam się uczyć, pragnęłam podróżować, rozumiałam matmę i uwielbiałam chemię, ciekawił mnie świat, a mimo tego jak wszyscy inni z klasy psioczyłam na mapówki, ściągałam prace domowe o glebach i zawalałam testy z anatomii roślin. Co innego wypracowania o motywie drzew w twórczości Stefana Żeromskiego!

Wmówiłam sobie i innym, że nie potrzebuję tej wiedzy, a przyroda nie jest dla mnie. Gdyby wtedy istniał Tinder, wszystkie osoby z biolchemu przesunęłabym w lewo, mimo że to w nich i ich opowieściach zakochiwałam się najczęściej. Romantyczny spacer po lesie? Spontaniczna wyprawa do puszczy? Nie, dzięki, wolę iść do muzeum.

Dopiero sztuce udało się wyprowadzić mnie w pole. Wmawiając sobie, że chcę po prostu podążać za najnowszymi prądami w humanistyce, postanowiłam napisać doktorat o praktykach polskich artystek z żywymi roślinami. Wstydziłam się przyznać nawet przed samą sobą, że w przyrodzie interesuje mnie coś więcej niż tylko sezonowe cykle ulubionych warzyw i owoców. Zaczęłam łazić po łąkach i ogródkach działkowych, przeczytałam wszystkie książki Roberta Macfarlane’a, przeprowadziłam kilkanaście wywiadów z botaniczkami, ogrodniczkami i urzędniczkami z zarządów zieleni miejskiej z całego kraju. Tłumaczyłam sobie, że przecież muszę wiedzieć, o czym piszę, i że potrzebuję materiałów dla studentek. Nie mogłam odstawać na zachodnich konferencjach, gdzie związki humanistyki i ekologii już dawno wkroczyły na salony. Wszystko, byle nie dopuścić do siebie, że jednak wolę czytać książki na trawie niż w bibliotece.

A potem przyszła pandemia i nagle zrozumienie miejskiego środowiska i zaprzyjaźnienie się z nim stało się kwestią przetrwania, a dotyk witek wierzby na policzku czy trawy pod stopami okazał się równie intymny i upragniony jak objęcie przyjaciółki czy rozmowa z rodziną bez maseczek, rękawiczek i kilkumetrowego dystansu.

Im dalej w las, tym więcej drzew

Zaczęłam od regularnych spacerów z wózkiem i nierozpoznaną depresją poporodową. Umierając ze zmęczenia i nudy, wydeptywałam w pobliskim parku setki kilometrów ciągle po tych samych ścieżkach. Wszystko, żeby uciec od świadomości, że nagle stałam się dla moich znajomych przeźroczysta, bo zamiast się spieszyć, powłóczyłam nogami, a do tego nigdy nie można było mnie złapać na mieście, bo nagle było mi tam za głośno i za daleko. Zresztą i tak wychodziłam z domu wyłącznie w godzinach, kiedy normalni ludzie są w pracy lub śpią. Dopiero gdy już zupełnie wypadłam z czasu pędzącego świata i zlałam się z rozmytym, powolnym, niewyraźnym tłem codzienności, złożonym z seniorek, kurierów, dzieci, ryb, ptaków, matek oraz roślin, zaczęłam wreszcie doceniać, jak skomplikowanym, różnorodnym i zachwycającym organizmem jest miasto.

Drzewa nagle zaczęły się rozrastać. Skrzydła szpaków zalśniły w porannym słońcu. Plamy na chodniku pokazywały, skąd zbierać dojrzałe mirabelki i morwę. Cykl rozrodu łysek zajął miejsce kalendarza. Owady zaczęły przepowiadać deszcz, a śpiew kosa wyznaczał godzinę. Czerwony, nabrzmiały głóg pośród zasp brudnego miejskiego śniegu wprawiał w świąteczny nastrój skuteczniej niż cała miejska iluminacja. Pamięć mojego telefonu zaczęła pękać w szwach od zdjęć tego samego dziecka, tych samych jabłonek – i tylko ja widziałam między kolejnymi ujęciami różnicę.

Wreszcie nasz syn zaczął wypytywać o nazwę każdego mijanego drzewa, krzewu, kwiatka, ptaka czy owada, a ja mimo lat na uniwersytecie nie umiałam mu odpowiedzieć. Zamówiłam więc książki, pościągałam aplikacje i zaczęłam się dokształcać mniszek po mniszku. Sprawa była wtedy już właściwie przesądzona.

Wykorzeniona z wszystkiego, co dotąd uznawałam za pewną i stałą rzeczywistość, zakorzeniłam się w świecie złożonym wyłącznie ze zmian, drgań, chwilowych połączeń i migoczących przepływów. A potem zaczęłam próbować o ten świat dbać, żeby jakoś mu się odwdzięczyć.

A jak to wyglądało u ciebie?

Czy jeszcze w dzieciństwie lubiłaś wspinać się na rozłożysty orzech, który rośnie przy twoim przedszkolu? A może w ramach promocji w OBI dostałaś doniczkę, ziemię i paczkę jakichś nasion, które z głupia frant wysiałaś? Odziedziczyłaś po ciotce daczę? Rok w rok ścigasz się z sąsiadką w konkursie o najpiękniejszy balkon w bloku? Może zachęcona TikTokiem wyhodowałaś własne pomidory lub nauczyłaś się robić herbatę z czerwonej koniczyny? Może koszenie trawy to twoja jedyna szansa, żeby pobyć przez chwilę ze swoimi myślami? Może przechadzasz się codziennie z psem nad pobliską rzeką albo od lat jeździsz z rodziną na tę samą plażę, ten sam biwak, tę samą łąkę? A może po prostu wyjdziesz pewnego dnia z domu i rozłożysz koc pod tym wielkim starym kasztanem, który daje cień, bo jego liście są większe od twojej głowy, i zaczniesz czytać albo zrobisz piknik z przyjaciółmi, albo nakarmisz w spokoju rozwrzeszczane dziecko i nagle poczujesz się częścią czegoś, czego istnienia dotąd nie zauważałaś?

Grunt, żebyś miała stałą i wzajemną relację z gruntem. Grunt, żeby grunt był dla ciebie źródłem życiodajnej przyjemności. Grunt, żeby chciało ci się o ten grunt dbać.

Re-kreacja

Rekreacja – re-kreacja, twórcze i dynamiczne wytwarzanie i przetwarzanie codziennej, czynnej i potrzebnej dla zdrowia relacji ze środowiskiem – wydaje mi się znacznie mocniejszym fundamentem dla powszechnego zaangażowania w ochronę przyrody niż strach, złość czy wyrzuty sumienia.

Spójrzmy na najbardziej nośne i najchętniej wystawiane projekty artystyczno-aktywistyczne dotyczące ochrony zasobów wodnych w Polsce – happeningi i rejsy wspólnoty Siostry Rzeki czy pływający międzygatunkowy plener Agnieszki Brzeżańskiej i Elżbiety Ciepielewskiej na Wiśle. Oprócz migoczących syrenich strojów, tkanin malowanych mułem rzecznym i transparentów nawołujących do odejścia od regulacji rzek zobaczymy grupy przyjaciółek, partnerek i matek, cieszących się wspólną podróżą i celebrujących przyjemność płynącą z bliskiego, twórczego i cielesnego kontaktu z wodą.

Cecylia Malik / fot. Tomasz WiechCecylia Malik / fot. Tomasz Wiech

Łatwiej świętować niż strajkować. Budować odskocznie zamiast barykad. Szczególnie jak ma się rodzinę na utrzymaniu. Albo kredyt i działalność w dobie szalejącej inflacji. Nie każda z nas może sobie pozwolić na bycie bezpłatną wolontariuszką czy aktywistką zagrożoną wyrokiem. Ale każda z nas potrzebuje oddechu.

Bardzo dobitnie uświadomił to już w 2007 roku „Dotleniacz” Joanny Rajkowskiej, która postanowiła stworzyć przestrzeń, gdzie ludzie o różnych poglądach i trajektoriach życia mogliby zlać się w przygodną wspólnotę cielesnej przyjemności. Artystka marzyła, żeby było tam jak „na kursach tańca” albo tak jak wtedy, kiedy tramwaj przejeżdża przez Wisłę i ludziom jest po prostu „przez moment dobrze, bo widzą rzekę”. Rajkowska wykopała więc staw z ozonatorami pośrodku Warszawy, na terenie dawnego getta i współczesnego centrum biznesowego, który następnie obsadziła liliami, krzakami i trawą, zapełniła rybami i oddała do publicznego użytku.

„Dotleniacz” Joanny Rajkowskiej na placu Grzybowskim / fot. Adrian Grycuk, CC BY-SA 3.0„Dotleniacz” Joanny Rajkowskiej na placu Grzybowskim / fot. Adrian Grycuk, CC BY-SA 3.0

Ludzie pokochali „Dotleniacz”. Przychodzili od rana do wieczora, żeby pooddychać, poopalać się, pogadać, pobawić z dziećmi, posiedzieć bez butów, pobyć. Krytycy sztuki kręcili nosem, że zamiast roztrząsać traumę po getcie i kłócić się o politykę, ludzie karmią ryby i ustępują sobie miejsca w cieniu. Na dodatek po pewnym czasie seniorki z okolicznych bloków zaczęły z własnej inicjatywy pilnować porządku nad stawem i zbierać podpisy pod petycją o zmianę jego statusu z tymczasowej instalacji w stały punkt zabudowy miasta. Ich spontaniczne zaangażowanie i uparte dążenie do zakorzenienia „Dotleniacza” w lokalnej tkance wydały się recenzentom niezwykle podejrzane. Skala ingerencji w ekosystem Warszawy, czyli to, co najbardziej gryzło w tym projekcie samą Rajkowską („przyjeżdża facet z dźwigiem i lądują 4 cembrowiny w dziurze w ziemi, (…) niszczymy trawnik, zabijamy dżdżownice”), było dla krytyków przeźroczyste.

W niecały rok po otwarciu „Dotleniacz” finalnie zlikwidowano. Ratusz uznał, że staw byłby w dłuższej perspektywie zbyt drogi w utrzymaniu, a poza tym nie przystawał swojskim charakterem do wizji Woli jako warszawskiego city. Po pewnym czasie w tym samym miejscu pojawiła się minimalistyczna betonowa fontanna, która do dziś zieje pustkami, bo strasznie się nagrzewa, a poza tym trudno przy niej przysiąść.

Ironia losu polega na tym, że wydana piętnaście lat później „Strategia adaptacji do zmian klimatu dla m.st. Warszawy” jasno rekomenduje, aby centrum stolicy w jak największym stopniu rozpłytować, nasadzić bylinami, krzewami i drzewami i usiać ogrodami deszczowymi oraz siecią lokalnych, zarówno prywatnych, jak i publicznych, zbiorników retencyjnych, na które miasto przeznaczy stałe dotacje.

Bo jak wreszcie przyjdzie deszcz, to od razu oberwanie chmury, a taka ilość wody nie wsiąknie ani w beton, ani w szkło, ani w zbyt ubitą glebę.

W gruncie rzeczy

Miejska gleba to zresztą niezwykły ekosystem. Pomiędzy kablami światłowodów i rurami z wodą i gazem, wokół tuneli metra, wzdłuż i w poprzek parkowych alejek ciągną się wielostronne, splątane sieci grzybni i korzeni, służące wymianie zasobów i informacji między niezliczoną ilością organizmów. W końcu, jak pisze Ingrid Oosterheerd w książce „BiodiverCITY. A Matter of Vital Soil!”, w łyżeczce miejskiej ziemi jest więcej żywych stworzeń niż ludzi na całej planecie. Bakterie, grzyby, protisty, glony, robaki, larwy, nicienie, szczury, krety – wszystkie koegzystują i porozumiewają się pod naszymi stopami za pomocą drgań, ruchów, impulsów i zapachów. Woń ziemi (geosmina) czy zapach deszczu tuż po letniej burzy (petrichor) to właśnie pozostałości długodystansowych rozmów podziemnego środowiska.

Zdrowa gleba stanowi też świetny system retencji deszczówki, magazyn dwutlenku węgla i filtr dla wód gruntowych. Uwielbiam, jak opowiada o tym Michał Książek w „Atlasie dziur i szczelin”: „Wsiąkanie deszczówki w glebę i przyjmowanie jej przez rośliny to złożona choreografia (…). Obserwowanie jej drogi, zachowań i dźwięków koi, wpływa korzystnie na przemęczony system nerwowy. Widać wówczas, że woda (…) jest jak pies, który długo mości się przed zaśnięciem. (…) Woda się przytula. W czasie mżawki potrafi oblec drzewo w cieniutką warstwę samej siebie. (…) W jednym metrze sześciennym traktowanej z szacunkiem gleby potrafi się ukryć aż trzysta litrów wody. (…) Kałuża jest świetnym przykładem właściwej retencji wody, jej główna zasada brzmi: kropla powinna zostać tam, gdzie spadła. (…) Na trasie swoich codziennych podróży miejskich znajdź otwór w murku, wystającą rurę bądź nieckę i napełniaj ją wodą przez całe lato. (…) Zobaczysz, jak po kilku dniach korzystają z niej owady, glony, a nawet ptaki”.

Trudno o bardziej intymną relację z własnym środowiskiem życia.

Umowa o pracę

Jedenaście kilometrów od naszego domu, czyli czterdzieści minut jazdy rowerem, a pięćdziesiąt autobusem, w dzielnicy po drugiej stronie Wisły, jest bagno. Jedno z ostatnich tak dużych w okolicy. Wciąż zaskakująco dzikie, ludziom trudno przejść przez tamy bobrów i przedrzeć się przez głębokie na dwa metry rowy wody i błota, okalające wyspy olsu, turzyc, pokrzyw, głogu, skrzypów. Do tego wszędzie pełno komarów i mrówek wścieklic. Aż strach się zapuszczać.

I całe szczęście, bo Zakole Wawerskie to wyjątkowa ostoja roślin naczyniowych, czyli prowadzących wodę do gleby, takich jak siedmiopalecznik błotny, jaskier wielki, kukułka krwista, porzeczka czarna, naparstnica zwyczajna, turzyca siwa, z których część jest dziś zagrożonych wyginięciem. To również rozległe siedlisko ssaków, ptaków i płazów – bobrów, piżmaków, bączków, błotników, muchołówek, błotniaków, żab brunatnych czy ropuch szarych – i ważne źródło retencji i nawodnienia dla całej Warszawy. Zakole to wreszcie także mokry sen mniejszych i większych deweloperów oraz osób poszukujących „wolnej” przestrzeni na nielegalne zwałki niewygodnego gruzu w myśl idei: niech to bagno, jak piekło, pochłonie.

Kilka lat temu środowisko Zakola weszło więc we współpracę z grupą artystek, aktywistek i sąsiadek, żeby jakoś ochronić się – a przez to i klimat całej Warszawy – przed najbardziej inwazyjnym z wszystkich gatunków: chciwością. Kilka osób w imieniu całej międzygatunkowej społeczności kręci filmy, sprząta śmieci, organizuje spacery mokradłoznawcze, nagłaśnia apele i wiedzę biolożek i na różne sposoby wspiera budowanie bliskiej, empatycznej więzi między ludzkimi i nie-ludzkimi mieszkańcami Zakola i całej Warszawy.

Zakole Wawerskie / fot. Dariusz Kowalczyk, CC BY-SA 4.0Zakole Wawerskie / fot. Dariusz Kowalczyk, CC BY-SA 4.0

Kiedy moja córka ma drzemkę, czytam na stronie kolektywu rozmowę Zuzi Derlacz, jednej z jego członkiń, z Przemysławem Paskiem, wieloletnim prowadzącym Fundacji Ja Wisła i ekspertem od zarażania ludzi troską o wodne środowisko. Rozmawiają o dziurawych meandrach statusu Zakola jako zespołu przyrodniczo-krajobrazowego i o iluzoryczności ochrony przyrody w Polsce, gdzie w imię dbałości o środowisko nieustannie zwiększa się dopuszczalne normy wycinek, odstrzałów i zanieczyszczania powietrza, wody oraz lasów.

Pasek podkreśla, że ochrona przyrody powinna być w interesie mieszkańców w bardzo namacalnym, materialnym sensie – nie jako szczytna idea, lecz obszar bogacenia się.

Pasek wyjaśnia tę koncepcję na przykładzie Zakola, które odpowiednio zarządzane stałoby się dla Warszawy nie tylko „biofiltrem”, czyli obszarem do magazynowania i oczyszczania deszczówki, ale i świetnym miejscem do rekreacji, wypoczynku, złapania oddechu, pobycia w przyrodzie – bo na tak dużym obszarze mogą pomieścić się zarówno potrzeby ludzi, jak i nie-ludzi. W końcu – choć to kolejny aspekt zrównoważonej polityki środowiskowej, który rzadko przebija się do debaty publicznej – ochrona przyrody to także ochrona nas samych. A otoczenie roślin czy zwierząt instytucjonalną opieką nie musi oznaczać wyłącznie wykluczenia człowieka i odgrodzenia nas od środowiska siecią rezerwatów ścisłych. Dla wspólnego dobra byłoby lepiej zaprosić więcej gatunków do przestrzeni zarezerwowanych wcześniej dla ludzi oraz przestać ignorować w miastach potrzeb roślin oraz zwierząt. My także możemy się z nimi podzielić.

W tym celu jednak musimy się przeorganizować. I nie chodzi tu wyłącznie o przesunięcie samorządowych środków, powołanie odpowiednich instytucji edukacyjnych czy nawet zdobycie patronatu ratusza. Kluczowe, co podkreśla Pasek, powinno być stworzenie etatów dla „opiekunów, którzy są jednocześnie strażnikami, przewodnikami, śmieciarzami, ratownikami i policjantami. (…) są tam fizycznie i w 90% z buta spacerują po tym terenie każdego dnia – są tam obecni. I każdy, kto tam przychodzi, zna ich, oni są gospodarzami tego miejsca”.

Wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby w 2007 roku ratusz, zamiast burzyć „Dotleniacz”, podpisał z chroniącymi go seniorkami umowy na etat. O ile łatwiej przekonywałoby się ludzi do ochrony środowiska, gdyby nasz stosunek do przyrody nie opierał się na miłosierdziu, lecz był stosunkiem pracy – i to takim, dzięki któremu można zarobić na godne życie, zarówno nasze, jak i otaczających nas roślin, grzybów oraz zwierząt. Może wtedy ekologia przestałaby być traktowana w Polsce jako lewacka obsesja, a stałaby się znów tym, czym jest u źródła – opieką o wspólny oikos. To znaczy dom.

Rzek-pospolita Polska

W wydanej w tym roku książce „The Blue Commons. Rescuing the Economy of the Sea” Guy Standing mówi o przyrodzie, a w szczególności o zasobach wodnych, jako o cennym, choć kruchym źródle wielkiego społecznego bogactwa. Źródle, z którego nie da się czerpać bez końca poprzez wyniszczającą, rabunkową eksploatację, przynoszącą wyłącznie krótkotrwałe korzyści, zasilającą zresztą głównie portfele garstki zagranicznych udziałowców i kilku obrotnych lokalnych polityków. W myśl Standinga wyobrażam sobie, jak środowisko wodne staje się wspólnym, powszechnym dobrem, którego użycie jest silnie skodyfikowane i wymaga od państw, korporacji czy ciał międzynarodowych uzyskania powszechnego pozwolenia i wypłacania lokalnym społecznościom pensji czy dywidend – a w przypadku katastrof czy wojen, również pokaźnych odszkodowań za zbrodnie przeciwko życiu.

Tak mogłaby powstać Naddnieprzańska U-kraina. Albo Rzek-pospolita Polska.

Wiem, wiem. Trudno to sobie u nas wyobrazić. Ale kiedy się rodziłam, równie abstrakcyjny wydawał się powszechny dostęp do internetu. Trzydzieści lat może naprawdę dużo zmienić. Dlaczego w obszarze technologii możemy być wizjonerkami, a w temacie klimatu pozwalamy sobie jedynie na cynizm i pragmatyzm? Czy nie powinno być odwrotnie?

Kropla drąży kamień

W tym roku nie stać nas na wielkie wakacje. Bób, woda, prąd i truskawki za bardzo podrożały. A jak się patrzy na sytuację w Ukrainie i wskaźniki suszy na Mazowszu, to widać, że będzie tylko gorzej. Włóczymy się więc z dziećmi po Warszawie i uczymy się od nich szukać w sąsiednich krzakach zachwytów, przygód i opowieści. A także sprawnie wyciągać sobie kleszcze.

Po latach grodzenia każdej jednej myśli rusztowaniami z przypisów, cytatów, bibliografii, korekt i kwerend przystosowuję się powoli do bycia ciekawską pasjonatką i czerpię wielką przyjemność z podążania tropem luźnych skojarzeń i zadawania ludziom, aplikacjom i roślinom niby głupich, a tak naprawdę fundamentalnych pytań.

Na szczęście dzieci, podobnie jak psy, tworzą wspaniały pretekst do łażenia po trawie, grzebania w ziemi, odnajdywania zagadkowych narośli i zaczepiania obcych, co bardzo wzmacnia nasze zakorzenienie w lokalnym środowisku i ułatwia zdobywanie o nim wiedzy. Okazuje się, że ludzie lubią opowiadać o swojej pracy i przyzwyczajeniach, jeśli zamiast wywoływać ich do tablicy, zagadnie się ich ze szczerą ciekawością i bez zawstydzenia własną niewiedzą.

W ten sposób dowiaduję się, że w naszym parkowym stawie, który długo uznawałam za martwe bajoro, żyją nie tylko buńczuczne łyski i wyraźnie zdezorientowane otoczeniem mewy, ale i liny, karasie, okonie i karpie oraz, ku radości naszego syna, metrowe szczupaki i sumy jak z bajki. Ostatnio jeden z wędkarzy pokazywał nam też z bliska pewien bardzo inwazyjny gatunek amerykańskich raków, które do niedawna żyły tylko w domowych akwariach, ale wypuszczone na wolność, zaczęły mordować rodzime skorupiaki w zastraszającym tempie. Wędkarz łowił je do słoika jako pomoce naukowe dla żony, uczącej w klasach jeden–trzy. Po krótkiej debacie zgłosiliśmy w końcu ich obecność na infolinię stołecznego ekopatrolu.

Przyznam, że nie tak wyobrażałam sobie groźne, dzikie zwierzęta w mieście. Ale cieszę się, że je spotkaliśmy. I że nasze dzieci będą od początku rozumiały, że nie ma już dziś natury poza człowiekiem. Ani człowieka poza środowiskiem. Że kałuża karmi. Bakterie pachną. Ryby, podobnie jak dzieci, mają głos, słuch i węch, a także sporą łatwość życia w grupie. Grzyby działają jak internet. Woda przytula. A przyroda w naszych miastach nie jest ani nudna, ani obca, ani bezsilna, bezmyślna czy bierna. A my możemy, musimy się od niej jeszcze wiele nauczyć. Zastąpić historię o narodzinach człowieka w wodzie opowieściami o naszych do tej wody powrotach. Tak długo, jak będą miały co pić, naszym dzieciom nie będzie przeszkadzało, że muszą podzielić się parkowym stawem z łyskami, trzcinami czy nawet rakiem amerykańskim.

Nadchodzi sezon ogórkowy. Chodźmy się gdzieś wykąpać. Zanurzmy twarze w przyjemnie chłodnej wodzie. Poczujmy jej zapach. Zobaczmy jej kolor. A potem wstrzymajmy oddech. Policzmy do trzydziestu. Przestańmy panikować. I zacznijmy działać.