Ta noc do innych niepodobna
fot. Andreas Kind / Unsplash

20 minut czytania

/ Ziemia

Ta noc do innych niepodobna

Anka Wandzel

Ponad połowa mieszkańców Polski nie jest w stanie dostrzec ani srebrzystego pasa Drogi Mlecznej, ani większości z siedmiu tysięcy innych gwiazd, które rozpościerają się nad naszymi głowami i powinny być widoczne gołym okiem

Jeszcze 5 minut czytania

Gdzie by nocą nie spojrzeć, polskie miasta płoną sztucznym światłem żarówek, diod, lamp, latarni, latarek, lampek, monitorów, czujników, neonów, ekranów, szklarni i iluminacji. Ciemność jest dziś tylko złudzeniem. Nawet gdy zimą wydaje nam się, że spowija cały świat.

Według danych Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk i interdyscyplinarnego kolektywu Light Pollution Think Tank, zebranych w publikacji „Zanieczyszczenie światłem. Źródła, obserwacje, skutki”, już w 2022 roku „naturalnie nocne niebo” – a więc takie, którego nie rozjaśniło nadmiernie sztuczne światło – nie wystąpiło w Polsce ani razu. Nigdzie. Nawet w najdalszych Bieszczadach. Bo i tam dociera łuna z okolicznych miast. Jak zresztą wszędzie indziej, bo Polska nie odbiega w tym zakresie od średniej światowej. Zgodnie z badaniami włoskiego Naukowo-Technologicznego Instytutu Zanieczyszczenia Światła co najmniej 80% ludzkości, w tym 99% populacji Europy i Stanów Zjednoczonych, żyje w warunkach „smogu świetlnego”.

Sztuczne światło razi nas do tego stopnia, że mieszkańcy aglomeracji o najbardziej rozbudowanej infrastrukturze i rozbuchanym życiu nocnym, jak Hongkong czy Singapur, nie widzą na nocnym niebie właściwie żadnych obiektów poza Księżycem. W Polsce nie jest dużo lepiej. Ponad połowa z nas nie jest w stanie dostrzec ani srebrzystego pasa Drogi Mlecznej, ani większości z siedmiu tysięcy innych gwiazd, które rozpościerają się nad naszymi głowami i powinny być widoczne gołym okiem. Aż 14% polskiej populacji żyje w tak jasnym otoczeniu, że ich wzrok przez całą dobę pozostaje w trybie pełnego widzenia dziennego, co nie tylko męczy oczy, ale i rozstraja cały organizm. Ciało reguluje rytm swoich procesów za pomocą dostępu do naturalnego światła i śledzenia siły jego natężenia czy długości jego fal. Sztuczne oświetlenie zupełnie ten mechanizm zaburza. Steven Lockley, neurobiolog z Harvardu specjalizujący się w temacie zaburzeń snu i rytmu okołodobowego, powiedział „Guardianowi”, że przez nieustanną ekspozycję na sztuczne, a szczególnie niebieskie światło, żyjemy wszyscy w stanie permanentnego jet lagu.

Naprawdę wszyscy. Bo na jet lag cierpią także otaczające nas rośliny i zwierzęta. Dane przytaczane przez badaczki i badaczy w zbiorach „Zanieczyszczenie światłem. Źródła, obserwacje, skutki” i „Sztuczne światło nocą. Między zagrożeniem a rozwojem” są druzgocące. Jak udowadnia Renata Wojciechowska z krakowskiego Uniwersytetu Rolniczego, światło niebieskie hamuje kwitnienie wielu roślin (np. chryzantem czy poziomek), a także spowalnia wzrost siewek warzyw (jak ogórki czy rzodkiewki). Miejskie oświetlenie znacząco opóźnia również jesienne przebarwienia i proces zrzucania liści u rosnących przy ulicach topoli, brzóz, wierzb i kasztanowców oraz nie pozwala im zamykać w nocy aparatów szparkowych, przez które wydostaje się nadmiernie para wodna, a wnika nadmiar zanieczyszczeń. Tak osłabione, przesuszone i podtrute rośliny będą łamać się pod ciężarem śniegu czy naporem wiatru, a wiosną nie wykształcą pąków lub, odwrotnie, zaczną kwitnąć zbyt wcześnie, jeszcze przed ostatnimi przymrozkami, zanim z zimowej hibernacji ockną się trzmiele. W ten sposób te często nam najbliższe, bo widywane po sąsiedzku drzewa będą szybciej umierać, częściej chorować i wymagać coraz większej opieki i coraz częstszego nawadniania. Co jest kiepską informacją w obliczu coraz częstszych i dłuższych okresów suszy na terenie całej Polski.

Równie czarno prezentuje się przyszłość ciem i innych nocnych zapylaczy. Według badań przytoczonych przez Marcina Zycha i Justynę Ryniewicz z Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Warszawskiego w średniej wielkości mieście sztuczne oświetlenie przyczynia się rocznie do śmierci ponad 300 milionów owadów, które ciągną do lamp zamiast do roślin. Oślepione i otumanione, nie są w stanie dostrzec nektaru ani pyłku, nie produkują odpowiednich feromonów lub składają zbyt mało jaj, często w zupełnie nieodpowiednich i niebezpiecznych miejscach. Do tego muszą konkurować o pokarm z nienaturalnie długo wybudzonymi gatunkami dziennymi, ich rytm roczny i dobowy rozjeżdża się z rytmami nadmiernie doświetlonych roślin, a wreszcie zbyt szybko się przepoczwarzają, za wolno przybierają na masie i często w ogóle porzucają życiodajną, nocną aktywność, sądząc, że wciąż jest na nią za jasno. Na sztucznie oświetlonych łąkach nocne owady odwiedzają rośliny 60% rzadziej niż na tych ciemnych. Co ma oczywiście opłakane skutki dla całego ekosystemu.

W tym także dla ptaków, które przecież żywią się i owadami, i roślinami, a do tego same wariują od nadmiaru sztucznego światła. Jak wyjaśnia Krystyna Skwarło-Sońta z Uniwersytetu Warszawskiego, o negatywnym wpływie miejskiego oświetlenia na przyspieszenie sezonu rozrodczego londyńskich szpaków pisano już w latach 30. Dziś zbyt wczesną gotowość rozrodczą samców rejestruje się u kosów, sikorek, rudzików i zięb, co może się przekładać na większą śmiertelność ich piskląt, które urodzą się zbyt wcześnie i nie będą miały co jeść albo nie przeżyją mrozu.

Z kolei Karolina Skrob z Instytutu Systematyki i Ewolucji Zwierząt Polskiej Akademii Nauk dodaje, że wywołane sztucznym światłem zaburzenia snu „drastycznie zmniejszają zdolność rozrodczą” ptaków, a także wpływają negatywnie na ich wagę, układ nerwowy i hormonalny, wyraźnie przeciążony nadmiarem kortykosteronu, podstawowego „wskaźnika stresu fizjologicznego” zwierząt. Miejskie oświetlenie zaburza też wyraźnie wzorce migracyjne ptaków, które rozpoczynają swoje wędrówki zbyt wcześnie, a potem „tracą orientację w przestrzeni”, zmylone nadmiarem światła i zamiast za horyzont, lecą do centrów miast, kołują nad pomnikami albo wpadają w turbiny wiatraków.

Hong Kong nocą, fot. Anatoliy Gromov / UnsplashHongkong nocą, fot. Anatoliy Gromov / Unsplash

Przed nadmiarem światła nie da się dziś uciec nawet pod wodę. Według badań Timothy J. Smytha, David McKee i Thomas A. Davisa zanieczyszczenie sztucznym światłem dotknęło już prawie 2 miliony kilometrów kwadratowych mórz i oceanów, przekształcając tryb życia większości zamieszkujących je organizmów. Ale nie to jest najlepsze.

Najlepsze – a może najgorsze – jest to, że zgodnie z wszystkimi przytoczonymi tu ekspertyzami te zmiany są odwracalne. Wystarczy przekręcić żarówki, inaczej sprofilować lampy, wprowadzić ustawy krajobrazowe, które ograniczyłyby ilość ekranów, neonów i podświetlanych reklam w przestrzeni naszych miast. A potem rozprawić się z zabójczym trybem ludzkiej pracy. Tylko trzeba chcieć.

Praca nie popłaca

Najgorzej mają ci, którzy pracują na nocnej zmianie lub zdalnie, w nienormowanym wymiarze godzin, czyli po nocach, zastępując regularne posiłki kawą, w zimnym blasku LED-owych lamp, ciągle przed ekranem. „Nocki”, jak pieszczotliwie nazywa się je w Polsce, już w 2019 roku zostały uznane przez WHO za czynnik rakotwórczy, szczególnie sprzyjający rozwojowi raka piersi i prostaty. Według badań Céline Vetter z Uniwersytetu Kolorado praca w nocy zwiększa także znacznie ryzyko zachorowania na cukrzycę oraz choroby układu krążenia, co przekłada się negatywnie nie tylko na nasze osobiste zdrowie, ale i na gospodarkę.

Badaczki i badacze zaburzeń snu mają to wszystko wyliczone. Bo skoro mało kogo obchodzi, że obecny tryb pracy nas zabija, może decydenci zwrócą chociaż uwagę na straty dla ekonomii, które idą w grube miliony? Zgodnie z raportem pozarządowej organizacji badawczej RAND z 2017 roku w samych Stanach Zjednoczonych koszt pozorowanej pracy, nieobecności i śmierci wywołanych zaburzeniami snu wynosi rocznie ponad 400 miliardów dolarów. To niemal półtora biliona złotych wyrzuconych w błoto. Co roku. W znacznie mniejszej Japonii straty wynoszą niemal 140 miliardów dolarów, a w Niemczech, słynących z dobrego prawa pracowniczego, około 60.

A to wciąż najpewniej zaniżone szacunki, które nie uwzględniają ukrytych kosztów społecznych deprawacji sennej. Zwraca na nie uwagę Russell Foster z Uniwersytetu Oksfordzkiego w książce „Life Time: The New Science of the Body Clock”. Pisze w niej o roli, jaką odegrało przemęczenie w katastrofie w Czarnobylu czy przy kolosalnym wycieku ropy z tankowca Exxon Valdez, przez który przez pierwsze dni zginęło prawie 300 tysięcy zwierząt. Po 20 latach firma Exxon została zmuszona przez amerykański Sąd Najwyższy do wypłacenia poszkodowanym ponad 500 milionów dolarów. Do tej kwoty warto w myślach doliczyć straty poniesione przez lokalną gospodarkę Alaski oraz koszty gigantycznej akcji ratowniczej czy wieloletniego monitoringu stanu skażonych wód oraz ciągnącego się jak flaki z olejem postępowania prawnego.

Dla porównania program Artemis, w ramach którego NASA przez pięćdziesiąt lat przygotowywała się do ponownego wysłania człowieka na Księżyc, kosztował podatników niecałe 95 miliardów dolarów. A do tego zwrócił się światu z nawiązką dzięki rozmaitym odkryciom, które towarzyszyły tak rozbudowanemu i skomplikowanemu procesowi technologicznemu. Jednym z produktów ubocznych eksploracji kosmicznej są wyniki badań Laboratorium Przeciwdziałania Przemęczeniu. Od lat wspiera ono załogę Międzynarodowej Stacji Kosmicznej w zachowaniu zdrowego rytmu dobowego mimo tak niesprzyjających warunków jak brak grawitacji, szesnaście zachodów słońca w ciągu doby albo życie przez dwadzieścia cztery godziny w blasku diod, ekranów, lamp, szklarni i innych źródeł sztucznego światła. NASA nie tylko kontroluje kolor, jasność i kąt rażenia wszystkich obecnych na stacji żarówek, ale i oferuje swoim astronautom i astronautkom zdalną terapię behawioralną snu, dostęp do kołder obciążeniowych oraz pełne zaciemnienie okien stacji podczas ziemskich godzin nocnych. A wszystko po to, jak tłumaczyła CNN Erin Flynn-Evans, kierowniczka Laboratorium, żeby wzmocnić zdrowie oraz „wydajność, czujność i zdolności interpersonalne oraz komunikacyjne” pracowniczek i pracowników Stacji.

Astronauta Paolo Nespoli na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej / NASAAstronauta Paolo Nespoli na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej / NASA

Właśnie do tego w warunkach kapitalizmu sprowadza się główny argument naukowczyń i naukowców na rzecz poprawy warunków snu, regulacji rytmu dobowego i zmniejszenia zanieczyszczenia światłem – niewyspany pracownik to słaby pracownik. Dosadnie ujął to Michael Grandner z Uniwersytetu w Arizonie w artykule o kosztach zaburzeń snu: „Wszelkie inicjatywy na rzecz zdrowia w miejscu pracy powinny promować przekonanie, że sen nie jest bezproduktywną stratą czasu, lecz inwestycją, która, jak udowodniono, przekłada się na zwiększoną produktywność oraz mniejszy spadek produktywności”.

Mamy spać, ale nie dla przyjemności czy własnego dobra, tylko w imię wydajności, produktywności, czujności, komunikacji, racjonalizacji, przeciwdziałania błędom, kosztom, stratom, skargom, odszkodowaniom. Bo martwy pracownik to zły pracownik. Kto śpi, rzadziej błądzi. Na samą myśl od razu kleją się oczy.

Ach, śpij, kochanie

Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałam całą noc. Albo chociaż więcej niż cztery godziny z rzędu. Co wieczór po położeniu dzieci, zwisając z krawędzi łóżka zmonopolizowanego przez naszą półtoraroczną córkę, zasypiam w lęku przed pierwszą – drugą, trzecią, czwartą – pobudką. O której tym razem? Czy tylko na chwilę, czy znów na pół nocy? A może w ogóle nie powinnam się kłaść, tylko pisać ten zaległy artykuł o ciemności? Bo skoro dzieci chore, to w ciągu dnia nie będzie czasu. Lepiej, żeby chociaż redaktor nie musiał zawalać nad moim tekstem nocy. Czy nie zapomniałam odesłać rachunku za poprzedni artykuł? Czy na pewno spakowałam synowi do przedszkola bidon? Czy wyłączyłam nianię z kontaktu, żeby migająca dioda nie obudziła małej przed czasem?

Od kiedy zostałam mamą, noce przeciekają mi przez palce gęstym, oleistym strumieniem światła. Miękkiego i pomarańczowego z niewielkiej okrągłej lampki solnej, która przypomina księżyc w pełni. Albo żółtego i białego zza okna, zależnie od tego, który sąsiad akurat jest w domu. Albo zimnego i niebieskiego z ekranu, cudownie żywego, obiecującego szybką przyjemność i zupełną ucieczkę. Tak, wiem, że nie powinnam brać telefonu ani czytnika do łóżka. Ale po całym dniu żonglowania cudzymi potrzebami i własnym przemęczeniem nie mam siły być dalej wydajna, odpowiedzialna, lepiej zorganizowana. Bo przecież rodzicielstwo to kwestia organizacji. A nie covidu, grypy, ząbkowania, kredytu, inflacji, niedojrzałości układu nerwowego, rytmów dobowych rozregulowanych jeszcze na etapie prenatalnym, przeciążenia organizmu, osłabionej odporności, chorób autoimmunologicznych, kolejek do pediatrów, wizyt u psychiatry, stałych dawek sertraliny, walki o urlop, zlecenia, miejsca w placówkach, dobrą przyszłość, lepsze powietrze, prawdziwie ciemną ciemność, naprawdę głęboki sen.

Nie mogę pojąć, jak mogłam w dzieciństwie zawalać aż tyle nocy: na czytanie, naukę, oglądanie bajek, długie rozmowy i pierwsze pocałunki. Wkurzam się na dorosłych, którzy wtedy mnie otaczali, że nie nauczyli mnie, jak ważne są odpoczynek, kontakt z własnym ciałem, życie w rytmie przesileń, równonocy, wschodów i zachodów słońca.

A potem przypominam sobie, ile nocy zawaliliśmy z moim partnerem od narodzin naszych dzieci, żeby o nie zadbać, żeby się nie rozwieść, żeby związać koniec z końcem. I wtedy zamiast na innych dorosłych, zaczynam wkurzać się na bezimienny system. Głupi. Niewydajny. Nieproduktywny. I zupełnie ślepy na to, co przed nim. Co przed nami.

Jasnowidzenie

W manifeście na rzecz nocturnal commons kulturoznawca Nick Dunn pisze: „Mamy tendencję, by myśleć o miejscach, w których żyjemy, jako o czymś niezmiennym, statycznym, a nawet nudnym. (…) Ale miasto nie jest nigdy gdzieś tam, obok (…), tylko zawsze tu, w naszych ciałach (…). Nocą zabudowane środowisko traci swoją pozorną sztuczność i zamienia się w nową, dziwną przestrzeń, rozpiętą pomiędzy naturą a jasnym układem dziennego miasta. (…) Odległości między ulicami rozpływają się i zacierają, niczym w dyslektycznym śnie. (…) Łażąc nocą po mieście, domagamy się skupienia i utrzymania uwagi na najbliższym środowisku”.

Domagając się powszechnego dostępu do ciemności i większej swobody jej doświadczania, Dunn widzi w nocnych włóczęgach bez celu źródło nie tylko poczucia przynależności czy przyjemności, ale i radykalnej wyobraźni społecznej, która karmi się tym, co widmowe, niepewne, nieostre, splątane i zmienne. Kto choć raz natknął się w książce lub w kinie na scenę seansu spirytystycznego, ten wie, że jasnowidzem łatwiej być w ciemności. A dziś desperacko potrzebujemy obrazów, które upewnią nas, że gdzieś tam, za rogiem, nadal czeka przyszłość. Niestety wielu z nas nocne wędrówki po mieście, zamiast inspiracji i emancypacji, przynoszą strach.

W dzieciństwie nigdy się nie bałam ciemności. Albo bałam się tego, co mogło się w niej skrywać: potwora pod łóżkiem, cienistych szponów na suficie, włamywaczy, śmierci, wspomnień ciężkiej, dorosłej dłoni i jadowitych języków moich rówieśniczek. Z wiekiem ten lodowaty, dławiący strach zaczął wyłazić za mną na miasto, oblepiając każdy ciemniejszy zaułek, każdą nieznaną trasę. Ilekroć wracałam nocą z imprezy albo czekałam na pustym przystanku na autobus, czułam na plecach fantomowy oddech statystyk policji o przemocy seksualnej. A przecież i tak miałam szczęście, bo byłam biała, cis i na pierwszy rzut oka hetero. Ale i tak na widok obcych mężczyzn przyspieszałam kroku – choć zgodnie z danymi Niebieskiej Linii za większość gwałtów w Polsce odpowiadają bliscy i znajomi. Po powrocie do mieszkania kilka razy sprawdzałam zamki, a potem budziłam się sparaliżowana strachem grubo po północy i wstrzymując oddech, czekałam, aż ktoś, kto łazi po kuchni albo po mojej głowie, weźmie wszystko, po co przyszedł, i zniknie.

Ciemność nie dla wszystkich może być schronieniem. Bo ciemność ciemności nierówna. Co w przeciwieństwie do gwiazd widać dziś w Europie gołym okiem. Londyn zaczyna wyciemniać wieżowce w swoim City, imperium współczesnego biznesu, a Warszawa przebudowuje sieć ulicznych latarni tak, żeby wobec zmian klimatu i cen prądu oszczędzać energię, zmniejszyć zanieczyszczenie światłem i przyciąć koszty utrzymania miasta. Tymczasem w Ukrainie, jak donosi „The New York Times”, zarejestrowano najciemniejszy grudzień od II wojny światowej. Przy czym latarnie w Kijowie, Charkowie i Zaporożu nie gasną po to, żeby ciąć koszty, chronić środowisko czy nawet utrudnić Rosjanom atak. Po prostu władze Ukrainy są zmuszone odciążać za pomocą przerw w dostawie prądu krajową sieć energetyczną, która od dwóch lat jest nieustannie celem bombardowań.

Takie nierówności widać zresztą w Europie nie tylko w skali makro. Wystarczy wieczorem wyjrzeć przez okno, żeby dostrzec, kto zawala noce z wyboru, a kto idzie na nocki z konieczności. Kto w świetle latarni tańczy, a kto pod nimi sprząta. Kto ma prawo swobodnie nawigować między światłem a ciemnością, a kto został skazany na jedną albo drugą.

Jedyne, czego w blasku LED-owych, ekologicznych latarni nie widać, to niedaleka przyszłość, w której – według przewidywań oficjalnej „Strategii adaptacji do zmian klimatu dla m.st. Warszawy do roku 2030 z perspektywą do roku 2050” – wszyscy będziemy coraz częściej pozbawiani dostępu do sztucznego światła przez huragany, powodzie i inne pochodne globalnej i całodobowej pogoni za wydajnością i zyskiem. Nadchodzą znów wieki ciemne. Czy da się oswoić noc, bez oswajania nierówności, które kryją się dziś w jej odmętach?

Już czas na sen

Jesienią 2009 roku Jeanette Winterson napisała dla „Guardiana” przepiękną pochwałę życia w zgodzie z ciemnością „refleksyjną, a nie depresyjną”:

Wszyscy doświadczyliśmy pejoratywnej ciemności – tych długich okresów nocy, gdy nie możemy zasnąć i wszystkim się zamartwiamy (…). Zauważyłam, że gdy palą się światła, ludzie gadają głównie o tym, czym się zajmują – o tym, co w ich życiach zewnętrzne. Za to gdy siedzą przy świecach czy wokół ognia, (…) zaczynają mówić od serca, mniej się kłócą, pozwalają sobie na dłuższe pauzy. Jest coś zaskakująco kreatywnego w siedzeniu bez towarzystwa sztucznego światła. (…) Słynne «prześpij się z tym» (…) udowadnia, jak ważny dla ludzkiego dobrostanu jest czas na śnienie. Noc nam go ofiarowuje, a gęsta, ciężka ciemność pozwala zimą śnić także choć trochę na jawie – w zadumie i medytacji (…). Kiedy przyjeżdżają do nas przyjaciele z Londynu, naćpani sztucznym światłem i nakręceni jak chomiki na całodobowym kołowrotku, wyciszam ich jedzeniem, w którym zaklęta jest ciemność: bordowym gulaszem na czerwonym winie, rybą z dna rzeki, warzywami korzeniowymi z głębin czarnej, żyznej gleby. (…) Noc nie jest stratą. Jest czymś więcej.

Kiedy kończę pisać ten tekst, zegar na ekranie komputera pokazuje niemal północ. Za oknem śnieg zmieszany z błotem skrzy się niemrawo w świetle ulicznej latarni. Nad klawiaturą plączą mi się palce, myśli zaczynają się coraz bardziej rozmywać, a oczy pieką paskudnie od nadmiaru światła – mimo żółtego filtra na ekranie! Tyle by było z noworocznych postanowień o poprawie higieny snu.

Zamiast szukać błyskotliwej pointy, osuwam się coraz bardziej w senność. Otulam się ciemnością. Żegnam się w myślach z brzozami, astronautkami, ćmami i wszystkimi, którzy pędzą teraz na nockę, właśnie wracają z biura albo siedzą po ciemku w piwnicy, wyczekując alarmów bombowych. Albo gadają z kumpelami przy świecach o projekcie wymiany latarni pod domem na bardziej łaskawą dla ludzi, roślin i zwierząt w ramach budżetu partycypacyjnego.

Nastał styczeń. Ciemny i zimny. To dobry moment, żeby zamiast podejmować kolejne męczące postanowienia, zacząć wyobrażać sobie inną – choć niekoniecznie jaśniejszą – przyszłość. I śnić. Jak najwięcej śnić. Dobranoc.

Partnerem działu Ziemia w „Dwutygodniku” jest Goethe Institut.

Goethe Institut