Dzisiaj w Betlejem
Karolina Grzywnowicz, „2000-letnie drzewo oliwne w wysiedlonej podczas Nakby 1948 r. palestyńskiej miejscowości”, Palestyna 2023

28 minut czytania

/ Ziemia

Dzisiaj w Betlejem

Anka Wandzel

Dostęp do oliwy jest dziś dla wielu Palestyńczyków skomplikowany, choć oliwka jest na tych terenach rośliną rodzimą, która potrafi żyć i owocować przez setki, a nawet tysiące lat. Nieprzypadkowo największa dzielnica miasta Gaza nazywa się Al-Zaytun. Dzielnica Oliwek

Jeszcze 7 minut czytania

Hummus jest dla moich dzieci smakiem domu, choć nie wiedzą, że importowanym. Jemy go znacznie częściej niż lokalny twaróg, bo to wspaniałe danie. Bogate w białko, błonnik, żelazo i zdrowe tłuszcze. Te ostatnie pochodzą z tahiny, czyli sezamu roztartego na pastę, oraz z niemal równie gęstej i aromatycznej oliwy z oliwek.

Sezam uprawiano na terenach obecnego Zachodniego Brzegu, Strefy Gazy i Izraela na wielką skalę przez wieki. Kiedy krzyżowcy dotarli po raz pierwszy w okolice Gazy, napotkali tam pola sezamu i palestyńską wioskę Simsim, nazwaną tak z arabskiego na cześć jej najważniejszego plonu. Europejczycy przekręcili to na Semsem. A potem na Sumsum, choć ta zmiana nastąpiła już kilka wieków po krucjatach, w ramach równie kolonialnego aktu przekazania terytorium Palestyny po I wojnie światowej pod mandat brytyjski. Nieco ponad dwadzieścia lat później Simsim i tak przestała istnieć, zrównana z ziemią podczas I wojny izraelsko-arabskiej. Dziś na tym terenie leży kibuc Or ha-Ner, który utrzymuje się z rolnictwa, sadownictwa i fabryki nitów. Or ha-Ner. Sumsum. Semsem. Simsim. Sezam.

Na Zachodni Brzeg i do Izraela sezam importuje się obecnie z Etiopii, gdzie siła robocza jest tańsza, a zagrażające strączkom opady rzadsze, ponieważ panuje tam dramatyczna susza. Nieliczni rolnicy, którzy wciąż produkują sezam na Zachodnim Brzegu, nie są w stanie konkurować z globalnymi cenami. Dlatego w Nablus, gdzie mieści się jedna z najstarszych manufaktur tahiny na świecie, dwustuletnie kamienne prasy, napędzane niegdyś siłą osłów i skonstruowane specjalnie na potrzeby lokalnej społeczności, mielą dziś sezam pochodzący z Humery, oddalonej o trzy tysiące kilometrów. To mniej więcej tyle, ile dzieli Nablus od Warszawy.

Dostęp do oliwy jest dziś dla wielu mieszkańców Zachodniego Brzegu niemal równie skomplikowany, choć oliwka jest na tych terenach rośliną rodzimą, która dzięki sprzyjającemu klimatowi potrafi żyć i owocować przez setki, a nawet tysiące lat. Palestyńczycy uprawiali ją zresztą niemal równie długo, od wieków wykorzystując jej owoce w kuchni, a korę i liście w medycynie i rzemiośle. Nieprzypadkowo największa dzielnica miasta Gaza nazywa się Al-Zaytun lub Zeitun. Dzielnica Oliwek.

Karolina Grzywnowicz, Wadi Al-Makhrour. Droga z Al-Makhrour do Battir. Nazwa Al-Makhrour naśladuje brzmienie wody, która sprawia, że dolina wiosną jest bardzo zielona, Palestyna 2019Karolina Grzywnowicz,
„Wadi Al-Makhrour. Droga z Al-Makhrour do Battir.
Nazwa Al-Makhrour naśladuje brzmienie wody,
która sprawia, że dolina wiosną jest bardzo zielona”,
Palestyna 2019

Według danych międzynarodowej Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju (UNCTAD) jeszcze w 2011 roku gaje oliwne stanowiły ponad połowę wszystkich palestyńskich pól rolnych i były głównym źródłem dochodu dla ponad stu tysięcy rodzin, produkujących w skali roku średnio siedemnaście tysięcy ton oliwy. ONZ donosi jednak, że skala upraw ciągle maleje. I to w zastraszającym tempie, bo w 2015 roku już ponad 50% zapotrzebowania Palestyńczyków na oliwę zaspokajano towarami z importu. Mimo że drzewko oliwne to dla Palestyńczyków najważniejszy symbol narodowy. W raporcie można przeczytać:

Mimo dzielenia podobnego klimatu i gleby palestyński sektor rolny jest wyraźnie zacofany względem izraelskiego i swoich regionalnych odpowiedników, co jest bezpośrednim skutkiem ograniczeń nałożonych w ramach okupacji. (…) Na Zachodnim brzegu (…) plon oliwek przynosi zaledwie 36 procent [plonu izraelskiego]. Przepaść ta jest bezpośrednim wynikiem (…) braku dostępu do nawozów i wody, a także niszczenia i opłakanego stanu infrastruktury rolnej i wodnej. (…) Warunki okupacji gwarantują, że większość unowocześnień obecnych w izraelskim sektorze rolnym pozostaje poza zasięgiem palestyńskich rolników. (…) Ponadto rolnicy mają ograniczony dostęp do swoich gajów, szczególnie podczas żniw (…). Palestyńskie plantacje oliwek wokół izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu są obiektem regularnych podpaleń, wycinek i wandalizmu ze strony osadników. (…) Ocenia się, że od 1967 roku zniszczono w ten sposób ponad 800 tysięcy zdrowych drzewek oliwnych.

Niestety osadnicy krzywdzą nie tylko palestyńską roślinność. Dziś, w listopadzie 2023 roku, Biuro ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej ONZ (OCHA) donosi, że od brutalnego ataku Hamasu 7 października, podczas którego zginęło 1400 Izraelczyków, a 240 zostało porwanych, wojska Izraela zabiły już 11 tysięcy Palestyńczyków, a izraelscy osadnicy – zasiedlający tereny Zachodniego Brzegu w świetle międzynarodowego i izraelskiego prawa nielegalnie – przeprowadzili w tym czasie własną brutalną akcję odwetową, mordując 264 cywilów.

Osadnicy szczególnie upodobali sobie ataki podczas żniw, które rozpoczęły się w gajach oliwnych na początku października i potrwają do końca listopada. W ten sposób można pozbawić Palestyńczyków i życia, i jedzenia, i źródła dochodu. Zresztą w obecnych warunkach mieszkańcy Gazy czy Zachodniego Brzegu nie mieliby komu sprzedać swoich oliwek, bo ich głównym importerem był dotąd Izrael. Według UNCTAD palestyński sektor rolny zaspokajał ponad dwie trzecie izraelskiego zapotrzebowania na oliwę. Nic dziwnego, że po miesiącu inwazji w Strefie Gazy łączne PKB palestyńskich enklaw zmniejszyło się wedle szacunków ONZ o 4%, skazując ponad 400 tysięcy Palestyńczyków na ubóstwo.

Ubóstwo. Okupacja. Oblężenie. Wandalizm. Takim językiem ONZ opisuje sytuację gospodarczo-polityczną regionu. To samo ONZ, które w 1947 roku przyjęło, że na terenie Brytyjskiego Mandatu Palestyny powstaną dwa państwa – palestyńskie i izraelskie, a potem załamywało ręce nad jakością stosunków międzynarodowych w regionie, nawołując do globalnego pokoju. W końcu wieniec z gałązek oliwnych na fladze zobowiązuje. Kiedy mówimy „Bliski Wschód”, nie zastanawiamy się szczególnie, dlaczego miałby być nam bliski. Na co dzień wolimy nie myśleć o tym, jak niewiele kilometrów nas dzieli. A przecież to nie przypadek, że rodzimy dla tych terenów gatunek oliwek w międzynarodowej nomenklaturze botanicznej funkcjonuje jako Olea europaea, oliwka europejska.

Fareed Taamallah, Tłoczenie oliwy, Palestyna 2023Fareed Taamallah, „Tłoczenie oliwy”, Palestyna 2023

Zaytun

O kulturowym i ekonomicznym znaczeniu zbioru oliwek dla Palestyńczyków opowiada mi po raz pierwszy Karolina Grzywnowicz, polska artystka i aktywistka na rzecz suwerenności palestyńskiego środowiska i społeczeństwa. Od kilku lat regularnie odwiedza Zachodni Brzeg, żeby badać i dokumentować współczesne i historyczne praktyki kolonialne wobec roślin.

W ramach swoich rezydencji w ostatnich latach Grzywnowicz kilkukrotnie uczestniczyła w żniwach, świadoma, że obecność zachodniej emisariuszki zmniejsza ryzyko przemocy ze strony osadników. Bo ich ataki nie są dla Palestyńczyków niczym nowym. Z tego samego powodu zbiorom oliwek towarzyszą regularnie wolontariusze z izraelskiej organizacji humanitarnej Rabbis for Human Rights. Obserwacja uczestnicząca nabiera na Zachodnim Brzegu innego, potwornego znaczenia.

Grzywnowicz wyjaśnia mi, że ekonomiczne konsekwencje ataków na oliwki sięgają na tym obszarze równie głęboko jak korzenie tych prastarych drzew: „Oliwki sadzi się dla wnuków – mówi – żeby zapewnić im lepszą przyszłość. Drzewko, które dzięki swojej długowieczności może wykarmić kilka pokoleń, potrzebuje odpowiednio dużo czasu na rozwój. Dlatego nawet gdyby Palestyńczycy byli w stanie na miejscu każdej wyrwanej czy spalonej oliwki posadzić nową, przez pierwsze kilka, a nawet kilkanaście lat nie będą mieli z niej plonów”.

A okres między zasadzeniem a owocowaniem będzie się u palestyńskich oliwek zapewne tylko wydłużał. Według badań zleconych przez Unię Europejską i opublikowanych w 2013 roku w „Agricultural Water Management” oraz zgodnie z raportem międzynarodowej organizacji humanitarnej Oxfam z 2020 roku palestyńskie gaje oliwne cierpią z powodu postępującej suszy, pogłębianej co prawda przez zmiany klimatu, ale spowodowanej głównie imperialną polityką wodną władz Izraela.

Bo to właśnie one kontrolują dostęp do wody w całym regionie na skutek przejmowania dotychczasowej infrastruktury wodnej lub niszczenia jej i zastępowania własną. Jak podkreśla Grzywnowicz, widać to już na pierwszy rzut oka i w beduińskich wioskach na terenie Izraela, i w palestyńskich miastach na Zachodnim Brzegu. Osiedla osadników zdobią zielone trawniki i baseny, a na dachach palestyńskich i beduińskich domów znajdują się wielkie plastikowe zbiorniki służące do przechowywania wody, dostarczanej zazwyczaj tylko raz w tygodniu. Czego nie wypiją ludzie i zwierzęta i co nie wyparuje podczas gotowania, zostanie ponownie użyte do higieny, a potem do podlania plonów. Poza tym nigdy nie wiadomo, kiedy władze Izraela zakręcą kurek, jak ostatnio, podczas ataku na Strefę Gazy.

W tekście o wykluczeniu wodnym Palestyńczyków dla amerykańskiego kwartalnika ekologicznego „Orion Magazine” Emily Raboteau przytacza szacunki Amnesty International i ONZ, z których wynika, że Izrael wykorzystuje wyłącznie na własne potrzeby 94% regionalnych zasobów wodnych. Jednocześnie zanieczyszcza ściekami i odpadami palestyńskie i beduińskie źródła oraz cysterny, żeby zmusić mieszkańców do „dobrowolnej” migracji lub płacenia izraelskiemu dostawcy wody stawek pięciokrotnie wyższych niż te naliczane okolicznym osadnikom.

Równie druzgocące okazują się dane, którymi dzielą się z Raboteau badacze i inżynierowie z izraelsko-palestyńskiej organizacji pozarządowej COMET-ME, zajmującej się tworzeniem alternatywnej, oddolnej i częściowo nielegalnej sieci wodnej i elektrycznej dla Palestyńczyków. Raboteau przytacza słowa izraelskich założycieli COMET-ME, Elada Orianego i Noama Dotaniego, oraz palestyńskiego eksperta, ze względów bezpieczeństwa występującego anonimowo:

WHO zaleca, żeby każdy człowiek miał dziennie sto litrów wody do użytku własnego. (…) W odległych wioskach na południowych wzgórzach Hebronu mieszkańcy mają średnio dostęp do zaledwie dwudziestu litrów wody dziennie. To znacznie mniej niż w przypadku większości Palestyńczyków, którzy używają średnio 73 litrów na głowę, co z kolei nie jest nawet połową ze średnio 183 litrów zużywanych dziennie przez Izraelczyków. Równocześnie izraelscy osadnicy na Zachodnim Brzegu mają właściwie nieograniczony dostęp do wody, dzięki wsparciu ze strony Mekorotu, państwowego dystrybutora wody.

Raboteau przytacza również informacje z izraelskiej gazety „Haaretz”, według której „w samym 2012 roku 450 tysięcy izraelskich osadników zużyło znacznie więcej wody niż cała palestyńska populacja, która gromadzi około 2,3 miliona ludzi”. To na terenie Gazy, bo na Zachodnim Brzegu żyje jeszcze ponad 3 miliony Palestyńczyków.

Według UNICEF-u przynajmniej 1,8 miliona Palestyńczyków i Beduinów – z czego ponad połowa to dzieci – potrzebuje pomocy humanitarnej w zakresie podstawowej higieny i dostępu do wody. Szczególnie w Strefie Gazy, której wody podziemne – na skutek wojen i braku infrastruktury do utylizacji odpadów – zostały tak zanieczyszczone, że w 96% nie nadają się do użytku. A to przecież i tak statystyki sprzed obecnej inwazji.

Za’atar

Nic dziwnego, że powoli oliwki usychają. Zaraz nie będzie ich ani czym, ani komu podlewać. Może to zresztą bez różnicy, bo coraz więcej gajów oliwnych pada ofiarą wycinek i podpaleń.

Kiedy miałam sześć lat, posadziłam w Lesie Jerozolimskim sosnę. Sama tego nie pamiętam, ale widziałam zdjęcia. Ta pośrodku, która unosi łopatę jak maleńka pionierka, to ja. Moja mama, ta z szerokim uśmiechem, w okularach przeciwsłonecznych, ma na rękach mojego młodszego brata. Tata obejmuje moją siostrę, jednocześnie pomagając jej unieść ciężką łopatę. Stojąc samodzielnie, ale w otoczeniu bliskich, wyglądam dumnie i niezależnie. (…) Kiedy dziś patrzę na to zdjęcie, zadaję sobie pytanie, które zawsze mi towarzyszy, nawet gdy go unikam: Gdzie leży moja odpowiedzialność? Sadzonka sosny kosztowała w Lesie Jerozolimskim 18 dolarów, bo osiemnaście to w żydowskiej numerologii symbol życia. Moje drzewko posadziłam w 1991 roku, podczas pierwszej Intifady, czyli palestyńskiego powstania. Wszędzie wokół – choć wtedy tego nie dostrzegałam – była tylko śmierć.

Tak Liat Berdugo – artystka, pisarka, badaczka i urodzona w Jerozolimie Amerykanka, której ojciec był Żydem – zaczyna swój artykuł o syjonistycznej i kolonialnej polityce środowiskowej Izraela dla magazynu „Places”. Berdugo opowiada w nim o licznych historycznych i współczesnych inicjatywach karczowania izraelskich i okupowanych terenów z rodzimej roślinności i wysiedlania z nich całych wiosek pod pretekstem zalesiania. Oczywiście za pomocą obcych gatunków, jak sosna czy australijskie eukaliptusy, które rosną szybciej niż lokalne odmiany dębów, oliwek i karobów. Dziś te monokultury nie tylko zakrywają ślady dawnych wiosek i niedawnych wzajemnych zbrodni wojennych, ale i dodatkowo drenują i wysuszają ziemię, na której Palestyńczycy, Beduini i Żydzi przez wieki wypasali zwierzęta, uprawiali plony i zbierali zioła. Jest to element szerszej i tylko pozornie ekologicznej polityki władz Izraela, które pod pretekstem ochrony lokalnego środowiska chcą wykorzenić z niego tych, którzy mieszkali tu od pokoleń.

O tych brutalnych praktykach prawnych jest na Zachodzie coraz głośniej. W ubiegłym roku Jumanna Manna i Rabea Eghbariah stworzyli film „Zbieracze” („Foragers”). Opowiada on o tradycyjnej, lecz na wiele lat zdelegalizowanej praktyce zbierania przez Beduinów i Palestyńczyków typowych dla ich kuchni i medycyny ludowej dziko rosnących ziół: tymianku, za’ataru i przypominającego w smaku szparagi akkoubu. Wszystkie trzy zostały objęte przez Izrael ochroną gatunkową w latach 70., pozornie ze względu na ich nadmierną eksploatację, chociaż Eghbariah podkreśla, że nie ma danych, które by tę przesłankę potwierdzały. Pomysł na film wziął się stąd, że Manna nie raz widziała, jak jej rodzice i bliscy potajemnie zbierali zioła, a Eghbariah, prawnik pochodzący z Hajfy, prowadził liczne sprawy karne najbiedniejszych Arabów, którym za zerwanie kilku roślin z pola mogło grozić wszystko – od grzywny, przez konfiskatę samochodu, po więzienie i śmierć. W 2019 roku Eghbariah rozpoczął żmudną procedurę walki z władzami Izraela o zmianę prawa i zniesienie ograniczeń. Przez długi czas wyglądało na to, że mu się uda.


Z kolei artystka i naukowczyni Vivien Sansour, która na co dzień kieruje farmą permakulturową i prowadzi badania etnobotaniczne w Battir pod Betlejem, od lat tworzy oddolną palestyńską obwoźną bibliotekę rodzimych nasion (Palestine Heirloom Seed Library), coraz częściej wypieranych przez tańsze izraelskie odpowiedniki. Sansour rozprowadza nasiona wśród palestyńskich rolników w imię wspierania bioróżnorodności i suwerenności żywnościowej i kulturowej. Organizuje też wydarzenia, podczas których kobiety z regionu mogą wspólnie gotować z rodzimych składników i wymieniać się domowymi przepisami. Pokazując dokumentację z tych projektów na rozmaitych wystawach międzynarodowych, Sansour opowiada o nierównościach w regionalnym sektorze rolnym oraz o kulturowym i gospodarczym znaczeniu suwerenności żywnościowej dla Palestyńczyków i Beduinów, którzy coraz częściej są pozbawiani ziemi, pól i ogrodów na rzecz osiedli izraelskich osadników.

Wiele rodzin, które przez pokolenia żyły w cieniu i towarzystwie gajów oliwnych, mieszka teraz w obozach dla uchodźców w Strefie Gazy. A tym obecnie bliżej do rozległych miast pozbawionych jakiejkolwiek infrastruktury niż do tymczasowych struktur wzniesionych pospiesznie przez ONZ w reakcji na Nakbę – masowe wysiedlenie Palestyńczyków i Beduinów w 1948 roku.

Okazuje się jednak, że nawet w tych warunkach możliwa jest partyzantka ogrodnicza, o czym opowiadają dwa krótkie metraże – „Refuge Garden” i „Forest Basics” – nakręcone przez polskiego operatora Jakuba Wróblewskiego i artystkę Jaśminę Wójcik podczas jednej z jej palestyńskich rezydencji, we współpracy ze specjalistą od biedaogrodnictwa, Mohammadem Salehem.

W „Refuge Garden” Mohammad – wysoki, przystojny, we flaneli i kowbojskim kapeluszu – włóczy się po ulicach w rytm pieśni muezzina i zbiera z pobocza plastikowe butelki, połamane rury oraz inne śmieci, z których następnie konstruuje przenośne grządki warzywne. W „Forest Basics” tworzy z opowieści o podstawach biedaogrodnictwa wzruszającą dobranockę. Wójcik towarzyszy mu z kamerą, dokumentując, jak zagarnia dłońmi brudną piaszczystą glebę, czyści ją z miejskiego żwiru i użyźnia w sfatygowanej plastikowej butelce po wodzie. Tak dziś wygląda cudowne rozmnożenie chleba w regionie biblijnej Galilei.

Baladi

Fareeda Taamallaha poznaję przez Karolinę Grzywnowicz, która łączy nas w zaszyfrowanej wiadomości na komunikatorze. Fareed jest palestyńskim dziennikarzem, rolnikiem i aktywistą. W Europie powiedziałybyśmy, że działa na rzecz permakultury. On sam woli jednak mówić o szerzeniu baladi, które w języku arabskim aż mieni się od znaczeń i może określać zarówno kraj i kulturę pochodzenia, jak i wszystko, co lokalne, rdzenne, silnie związane z ziemią: od organicznych arbuzów, przez rolnictwo permakulturowe, aż po cały tradycyjny palestyński sposób życia. Ten – jak wyjaśnia mi Fareed – przez wieki był właśnie baladi, bo opierał się na głębokiej, jednocześnie osobistej i wspólnotowej relacji z lokalnym środowiskiem, które miało odwdzięczać się ludziom za troskę, karmiąc ich i otaczając pięknem oraz opieką.

Fareed jest ciepły, zabawny i charyzmatyczny. Z błyskiem w oku, którego nie jest w stanie przyćmić nawet słabe i ciągle rwące się połączenie, opowiada mi o swoich rozmaitych inicjatywach na rzecz wspierania lokalnych rolników w ich nierównej walce z izraelską konkurencją i o promowaniu idei baladi wśród palestyńskich wytwórców i konsumentów żywności. Jak zawsze, kiedy rozmawia o swojej strategii z kimś z Zachodu, wyjaśnia ją na przykładzie arbuzów. To świetny chwyt, bo owoce te porastają cały region od Zachodniego Brzegu aż po Gazę, a do tego dzielą kolory z palestyńską flagą, przez co od lat 60. używa się ich jako symbolu oporu.

Fareed tłumaczy, że sezon na arbuzy zaczynał się w regionie zawsze w okolicach lipca. Jeszcze w latach 80. palestyńscy rolnicy produkowali około 100 tysięcy ton tego owocu. Oczywiście metodą baladi, przekazaną im przez poprzednie pokolenia, bo i tak nie mieli dostępu do żadnych unowocześnień. A potem w Izraelu powstała nowa odmiana arbuza – droższa, ale dojrzewająca już w maju – przez co zainteresowanie konsumentów lipcowymi plonami gwałtownie zmalało. Palestyńczycy są dziś zmuszeni sprzedawać je po bardzo niskich cenach, przez co ponoszą straty i nie są w stanie spłacić kredytów zaciągniętych w izraelskich bankach. Na rynek trafia obecnie mniej niż 10 tysięcy ton palestyńskich arbuzów, jedna dziesiąta zbiorów z lat 80.

„Kończy się to tak, że ludzie wyjeżdżają, żeby zarabiać jako tania siła robocza na izraelskich plantacjach arbuzów – wzdycha Fareed. – A ich własne ziemie zostają zarekwirowane jako nielegalne nieużytki na mocy prawa będącego reliktem z czasów imperium otomańskiego. Wyobrażasz to sobie?”

Nie wyobrażam. Tak jak nie umiem sobie wyobrazić, że 7 października rodzina i przyjaciele Fareeda, uzbrojeni tylko w drabiny i własne dłonie, jak co roku rozpoczęli zbiory oliwek, słuchając w tle doniesień o kolejnych bombardowaniach po obu stronach granicy. Nie potrafię też wyobrazić sobie, jak musieli się czuć, kiedy dowiedzieli się, że w sąsiedniej wiosce czterech osadników wdarło się na teren gaju oliwnego rolnika Bilala Salaha i zamordowało go z zimną krwią. Podczas zbiorów, na oczach jego żony i dzieci. W szabat, jak doczytam później na profilu Rabbis for Human Rights, którzy miesiąc później – wraz z trzydziestoma innymi izraelskimi i izraelsko-palestyńskimi organizacjami humanitarnymi – opublikowali w „Haaretz” list skierowany do międzynarodowej społeczności, nawołujący do natychmiastowego powstrzymania „wspieranej przez państwo fali przemocy osadników, która prowadziła i dalej będzie prowadzić do przymusowego wysiedlania palestyńskich wspólnot z Zachodniego Brzegu”.

Fareed opowiada o życiu w cieniu tej przemocy zwięźle i z godnością, dodając na koniec spokojnym, poważnym głosem, że na szczęście ani jego oliwki, ani jego bliscy na razie nie ucierpieli. Połączenie się rwie, przełączamy słuchawki, walczymy z internetem. Kiedy rozmazana twarz Fareeda znów nabiera na moim ekranie konturów, na jego ustach jak gdyby nigdy nic rozciąga się sympatyczny i nieco zawadiacki uśmiech:

„Wiesz, co zrobiliśmy któregoś razu? Tuż przed pandemią skrzyknąłem się podczas sezonu na arbuzy z kilkunastoma ochotnikami z naszej grupy Sharaka. To taka społeczność, którą założyliśmy w 2011 roku, żeby wspólnie walczyć o suwerenność żywnościową Palestyny i podtrzymywać tradycyjne techniki rolnicze i wiedzę baladi przy życiu. Wzięliśmy ciężarówki i objechaliśmy kilkanaście lokalnych palestyńskich plantacji arbuza, skąd wykupiliśmy od rolników wszystkie owoce, których nie sprzedali, i następnie zawieźliśmy je do Ramallah i innych miast, gdzie rozkręciliśmy kampanię promującą baladi arbuzy wśród konsumentów. Nawet nie wiesz, jak duże było zainteresowanie!” Fareed z dumą opowiada mi też o fallaheen markets – projekcie palestyńskich bazarków z ekologiczną, lokalną żywnością prosto od rolników, które udało mu się założyć już w pięciu miastach.

Fareed Taamallah, Zbiór oliwej, Palestyna 2023Fareed Taamallah, „Zbiór oliwek”, Palestyna 2023

Potakuję, nieco zagubiona, bo wciąż trudno mi pogodzić się ze wszystkim, co dla Palestyńczyków jest codziennością. Przecież gdyby Fareed mieszkał w Warszawie, Berlinie czy Barcelonie, byłby rozchwytywany przez urzędy, start-upy i instytucje kultury, miałby na Instagramie masę obserwujących, wydałby kilka książek, prowadził panele, spacery i warsztaty. I pewnie całkiem nieźle by zarabiał. Ale Fareed mieszka w Ramallah. I nie chce tego zmieniać. W końcu to tam jest jego dom, gdzie uprawia ziemię i dzieli się plonami w myśl baladi. Rozumiem go, jak chyba każdy, kto na jakimś etapie świadomie zdecydował, że mimo wszystko nie wyjedzie ze swojego kraju.

Na pożegnanie opowiadamy sobie z Fareedem o naszych dzieciach i żartujemy z tego, że jego sześcioosobowa rodzina byłaby w Polsce uznana za dużą, a z perspektywy Palestyńczyków jest naprawdę mała. Zapraszam go do Warszawy, a on mnie wraz z dziećmi do Ramallah. Na zbiór oliwek.

Sarha

W wydanych w 2007 roku i przełożonych trzy lata później na polski przez Annę Sak „Palestyńskich wędrówkach” Raja Shehadeh, pisarz i prawnik specjalizujący się w obronie praw człowieka, opowiada o tradycyjnej dla jego społeczności praktyce nawiązywania bliskiego kontaktu z lokalną przyrodą i rodzimym środowiskiem poprzez wędrowanie, łażenie, włóczenie się. Bez celu, mapy i kalendarza, ale za to z otwartością, uważnością i poczuciem wdzięczności:

Iść na sarhę znaczyło tyle, co wędrować swobodnie, tak jak się chce, bez ograniczeń – czasownikową formą tego słowa określano czynność wypuszczania o świcie bydła na popas. (…) Ktoś, kto idzie na sarhę, wędruje bez celu, nie bacząc na ograniczenia czasowe i przestrzenne, idzie tam, gdzie prowadzi go jego duch, idzie nakarmić swoją duszę i się odnowić. Nie każda wycieczka zasługuje jednak na miano sarhy. Pójść na sarhę znaczy dać się ponieść.

Opowiadając o kolejnych włóczęgach, które odbywał regularnie od wiosny 1978 aż do czerwca 2007 roku wśród wzgórz wokół Ramallah, porastanych „dywanami anemonów i nieśmiałymi kępkami cyklamenów”, Shehadeh prowadzi czytelniczki przez historię przemian krajobrazu Zachodniego Brzegu pod izraelską okupacją. Zbiera świadectwa i dokumentuje proces postępującego grodzenia i wywłaszczania ziemi poprzez budowę nielegalnych osiedli, pozorną modernizację dróg czy międzynarodowe projekty ekologiczne i infrastrukturalne polegające na desalinizacji regionalnych zasobów wodnych i sadzeniu nowych lasów sosnowych i eukaliptusowych.

Egzemplarz książki Shehadeha pożyczam od Jaśminy Wójcik, która kilka lat temu zabrała na sarhę na Zachodnim Brzegu swojego partnera Jakuba Wróblewskiego i ich dwie małe córki. Choć raczej to one były przewodniczkami, bo pokazywały rodzicom, jak patrzeć na palestyńską rzeczywistość i środowisko nie przez soczewkę zachodniego poczucia winy, tylko wprost, widząc na targu „i bardzo ładne sukienki, i żołnierzy z karabinami”, i „palmy, takie trochę inne od pozostałych, co wyglądały jak marchewki”. Kiedy oglądam nakręcony przez Wróblewskiego i zmontowany przez Wójcik zapis ich włóczęgi po raz pierwszy, jestem zauroczona. Kiedy oglądam go po raz drugi, już po lekturze książki Shehadeha, zaczynam ryczeć.

Bo „Palestyńskie wędrówki” to zapis żałoby, pieśń zaduszna na grobie lokalnego środowiska i społeczeństwa. A ich śmierć jest nieodwracalna, co dobitnie uświadamia smutny finał książki Shehadeha, której ostatni rozdział i epilog kończą się spotkaniem z młodym, uzbrojonym izraelskim osadnikiem i równie młodymi i równie uzbrojonymi arabskimi pasterzami.

Z osadnikiem, po dłuższej kłótni, Shehadeh pali nargilę – nie jako fajkę pokoju, ale jako wyraz bezsilności wobec ich wzajemnej miłości do ziem wokół Ramallah. Miłości niemożliwej do pogodzenia z przepustkami, murami, check pointami, drutami kolczastymi i rasistowską niezgodą wielu polityków na palestyńskie samostanowienie. Arabscy pasterze Shehadeha przegonili. Zamiast referować upokorzenie i smutek, które czuł podczas spotkania z nimi, wolę oddać mu głos:

Przez następne dwadzieścia minut byłem zakładnikiem młokosów z pałkami, niepozwalających mi wyruszyć w dalszą drogę po wzgórzach, po których wędrowałem przez całe dorosłe życie. (…) Palestyńska młodzież, grająca w tę samą grę co nasi ciemiężyciele. Może łączyły nas poglądy na temat izraelskiego okupanta, lecz mój świat miał niewiele wspólnego z ich światem. Oni chyba definiowali samych siebie bardziej jako islamistów niż palestyńskich nacjonalistów. W swoim krótkim życiu stale mieli do czynienia z niebezpieczeństwem i niepewnością. Nie zaznali żadnego innego życia. Świat zewnętrzny był im wrogi.

Po tym spotkaniu Shehadeh żegna się ze swoją ukochaną doliną i przestaje chodzić na sarhę. Nie wie, czy jeszcze kiedyś będzie mógł do nich – do siebie – wrócić.

Nakba

Jak podaje OCHA, od początku wojny do 19 listopada na samym Zachodnim Brzegu izraelskie wojska i osadnicy zabili 208 Palestyńczyków, w tym 51 dzieci. W tym samym okresie prawie trzy tysiące Palestyńczyków, w tym 355 dzieci, zostało rannych, a ponad tysiąc Beduinów, w tym 388 dzieci, i 191 Palestyńczyków, w tym 96 dzieci, musiało uciekać w reakcji na przemoc osadników, odwetowe wyburzenia oraz ograniczenia dostępu do ziem, na których dotąd mieszkali.

Z kolei „Haaretz” donosi, że w połowie listopada izraelski minister finansów Becalel Smotricz i ultraprawicowy polityk i aktywista na rzecz praw osadników Zvi Sukkot, który od niedawna prowadzi rządową podkomisję ds. relacji z Zachodnim Brzegiem, wystosowali listy do Netanyahu i ministra bezpieczeństwa Yoava Gallanta z postulatem wprowadzenia zakazu zbioru oliwek dla Palestyńczyków pod pretekstem przeciwdziałania terroryzmowi i palestyńskiej przemocy wobec izraelskich osadników. W tym samym artykule „Haaretz” informuje, że Ayoub Abu Hajla, były radny palestyńskiego miasta Deir Istiya, który wraz z grupą przyjaciół został zaatakowany podczas zbioru oliwek, znalazł później pod wycieraczką samochodu groźbę: „Chcieliście wojny? Poczekajcie na prawdziwą Nakbę!”.

Na świeżo otwartej wystawie „Radykalne rodzicielstwo” w białostockiej Galerii Arsenał Jaśmina Wójcik prezentuje niewielki rysunek, na którym palestyńska kobieta, uciekając przed wojną, ciągnie za sobą po ziemi dwójkę dzieci w fotelikach samochodowych.

Jaśmina Wójcik, „Nakba 2023”Jaśmina Wójcik, „Nakba 2023”

Praca, zatytułowana „Nakba 2023”, jest częścią większego cyklu odręcznych plansz, na których Wójcik, nawołując do praktykowania „edukacji empatycznej”, przypomina słowa wielkiego żydowskiego pedagoga Henryka Goldszmita, znanego w Polsce szerzej jako Janusz Korczak:

[Dziecko] przeczuwa wiosnę, przeczuwa chwilę, gdy człowiek porozumie się nie tylko z człowiekiem, nie tylko biały z czarnym, bogaty z biedakiem, mężczyzna z kobietą i dorosły z dzieckiem – ale porozumie się: ze słońcem i gwiazdami, wodą i powietrzem, z białą brzozą i leśną konwalią, z psem i skowronkiem.

Z tymiankiem, arbuzem, sezamem. Z oliwką.