Zababuszki
Kevin Jay Stanton, „Botanica: The Herbalist’s Tarot”

27 minut czytania

/ Obyczaje

Zababuszki

Anka Wandzel

Zbierając zioła na napar czy kasztany na domowy ołtarz, osoby, które praktykują codzienną magię, uczą się doceniać swoją współzależność z roślinami, zwierzętami, przedmiotami, zjawiskami pogodowymi, innymi ludźmi

Jeszcze 7 minut czytania

Kiedy byłam mała, co wieczór przed snem odmawiałam z babcią pacierz. Paciorek. „Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze do pomocy. Broń mnie od wszelkiego złego i doprowadź do żywota wiecznego. Amen”. W półmroku, otulona szorstką pościelą i słodkim, zakurzonym zapachem babcinego ciała – jej ciężkim, świszczącym oddechem, który zamiast zwiastować śmierć, oswajał życie – wyobrażałam sobie, że piękny, wiotki, świetlisty anioł o dobrotliwej, androgynicznej twarzy naprawdę siedzi obok mnie na tapczanie i czuwa. Razem, jednym głosem, dziękowałyśmy z babcią Bogu za wszystko, co było tego dnia dobre. Pyszne pierogi. Ciasto z gruszkami z działki pod pulchną, miękką kruszonką. Wyprawę z dziadkiem na bazarek. Zabawę na łące pod blokiem. Skoki w kałużach. Bukiet pożółkłych liści. Mój ulubiony czereśniowy kompocik. Coraz ciszej i ciszej modliłyśmy się do świętej Anny, opiekunki i obrończyni, wyłaniającej się z pól, lasów i ogrodów, które kiedyś zamieszkiwały nasze przodkinie. Każda inwokacja tej świętej gęstniała od opowieści o dzielnej i bezkompromisowej praprababci Agnieszce. Upartej i stanowczej prababci Jasi. Spokojnej i uczynnej praprababci Klarze.

Odurzona powolnym rytmem modlitwy, zawierzałam się w duchu tym mitycznym kobietom i zapadałam coraz głębiej w senną krainę – magiczne, cykliczne królestwo niebieskie, pogańskie i babskie, w którym żadna istota nie musi ani tyrać, ani doświadczać przemocy. Ani głodować. Ani umierać z biedy. Ani przeżywać wojen, ani okropnych chorób, ani kolejnych poronień. Ani dławiącego strachu, ani poniżenia, ani gniewu, który wypala się w bezsilność i zatruwa ciało smogiem.

Bezpieczna i najedzona, nie wiedziałam, że świat, w którym żyję, nie będzie trwał wiecznie. Moja babcia umierała. A wraz z nią wszystkie stworzenia boże, wybijane i pożerane w imię tego samego ojca, syna i ducha świętego, którym naprawdę ufałam i od dziecka co wieczór oddawałam się, naznaczając głowę, piersi i ramiona znakiem krzyża. Znakiem cierpienia roślin, zwierząt, dzieci oraz kobiet. Chłopek. Żydówek. Ukrainek. Romek. Naszych prababek i praprababek, gwałconych i wyrywanych z ziemi wraz z korzeniami. Ich krzyki i łzy nie mieściły się w dziecięcym, rytmicznym języku katolickich wierszyków na dobranoc. Podobnie jak jęk ścinanego drewna czy ostatnie tchnienie wigilijnego karpia. „Pan jest pasterzem moim. Niczego mi nie braknie. Na niwach zielonych pasie mnie. Nad wody spokojne prowadzi mnie”.

Autorka z babcią Stenią (Stefanią Szumnarską-Brud) i bratem StasiemAutorka z babcią Stenią (Stefanią Szumnarską-Brud) i bratem Stasiem

Nie umiem, nie chcę dłużej wierzyć w opowieść o zbawieniu i o lepszym, bardziej zielonym świecie po śmierci. O niebie, w którym moje dziecko z astmą i jego babcia, a moja mama, będą mogli wreszcie swobodnie oddychać. Ale brakuje mi tej zaklętej w katolickich pieśniach nadziei. I sprawczości. Poczucia, że jeśli tylko będziemy wystarczająco głośno śpiewać, wystarczająco mocno się modlić, rzeczywistość nas wysłucha i się zmieni. Odeprze pandemie, nawilży ziemię, da naszym dzieciom bezpieczną przyszłość. „Niebiosa, deszcz z góry spuśćcie, o chmury, świętego ześlijcie, o ziemio, otwórz się, ziemio, i zbawiciela nam daj!”

Teraz, jeśli w ogóle się modlę, to tylko do mojej zmarłej na serce babci Steni. Albo do Heni, babci moich dzieci i mamy mojego męża, zmarłej na raka i koronawirusa w czasie, gdy ja byłam w czwartej ciąży i wciąż nie wiedziałam, czy ją donoszę. Stefania i Henryka, moje wielkopolskie święte od wykopków, kolei, matematyki, prawa, ciast, przetworów, kabaretów, koncertów i seriali. Obie były trudne, poranione, uparte. Pełne pasji. Wybitne w swoich dziedzinach i mało w nich docenione. Zabawne. Ironiczne. Lękowe. Odważne. Dumne. Schorowane. Do bólu sprawiedliwe. Do bólu przemęczone. I świetne w udawaniu, że wcale nie są kruche. Za ich pośrednictwem mogę lepiej zrozumieć współczesny, umierający świat. Jedyne, czego za życia nie umiały mi dać, to nadziei. Tej muszę szukać gdzie indziej. Zresztą nie ja jedna.

Okultura

Półki w księgarniach i bibliotekach zapełniają się tomami o pozłacanych i posrebrzanych okładkach z tytułami mówiącymi o ziołach i magii. A także pięknie wydanymi przewodnikami, które w odpowiedzi na galopujące zmiany klimatu i pogłębiające się nierówności radzą, żeby wziąć glebę w swoje ręce i razem z nią wyczarować lepszą przyszłość. Dla siebie i wszystkich innych.

„W ogrodzie czarownicy. Jak stworzyć i uprawiać magiczny roślinny zakątek?” Arin Murphy-Hiscock, „Magia roślin. Skuteczne rytuały, zaklęcia i eliksiry” Juliet Diaz, „Magia polskich ziół. Zdrowie, odporność, uroda. Poznaj życiodajną moc ziół” Patrycji Machałek, „Magia naturalna. Przewodnik na cztery pory roku” Dobromiły Agiles i „Słowiańska wiedźma. Rytuały, przepisy i zaklęcia naszych przodków” tej samej autorki – to tylko kilka z setek tytułów, które w odpowiedzi na bezsilność, niepewność oraz kruchość naszego położenia opowiadają o bliskiej, intymnej, wzajemnej i namacalnej relacji z roślinami. Uczą prostych praktyk, które w oparciu o tak szeroko dostępne i przeźroczyste składniki naszej codzienności jak sól, rozmaryn czy woda mogą pomagać uleczyć traumy, zadbać o ciało, zmienić otoczenie, przynieść szczęście i bezpieczeństwo.

To bardzo kusząca wizja. Szczególnie gdy publiczny system zdrowia niedomaga, psychiatrzy wyjeżdżają za granicę, a ludzie u władzy robią z kobiet, queerów i uchodźców potwory i za pomocą kolejnych drakońskich ustaw i coraz bardziej mizoginistycznego, homofobicznego, transfobicznego i rasistowskiego prawa pozbawiają nas zdolności do samostanowienia. Uprzedmiotawiają i dosłownie podtruwają i ludzi, i środowisko.

Ashley Molesso, Chess Needham, „The Queer Tarot”Ashley Molesso, Chess Needham, „The Queer Tarot”

Nic dziwnego, że pisząc w książce „The Ahuman Manifesto: Activism for the End of the Anthropocene” o współczesnej „okulturze” (occulture) – powszechnej fascynacji praktykami okultystycznymi – badaczka i wiedźma Patricia MacCormack widzi w niej formę buntu. Wyprowadza ją z „kontrkulturowej miłości do różnicy” i przeciwstawia wszelkim religiom i hierarchicznym towarzystwom okultystycznym jako zbyt „punkową”, queerową i animistyczną.

„To (…) z gruntu wspólna praca – pisze MacCormack – niezależnie od tego, czy opiera się na indywidualnym wysiłku podłączania się pod to, co kolektywne (…), czy na faktycznej pracy w grupie, sabacie czy innym zakonie, który odrzuca hierarchię. Okultura pragnie zmieniać percepcję, zmieniać świat, w czasach gdy współczesne formy postrzegania, aktywizmu i kreatywności mogą wydawać się niewystarczające lub niewystarczająco elastyczne. To po prostu alternatywny sposób szukania inspiracji (…), duchowa praktyka artystyczna, która chcąc podtrzymać przy życiu nadzieję na świecie, łączy stare i znane formy fałszu, fikcji i bajania z wiarą, będącą sposobem angażowania się i przepisywania prawdziwych, współczesnych scenariuszy za pomocą różnych dziwnych narzędzi, (…) queerowo przegiętych praktyk”.

Zbierając zioła na napar czy kasztany na domowy ołtarz, osoby, które praktykują taką oddolną, codzienną, powszechną magię, uczą się, zdaniem MacCormack, przebudowywać swoje doświadczenie, swój sposób bycia w świecie, a więc to, co najbliższe, najważniejsze i najbardziej wymykające się słowom. Robią to, żeby docenić i wzmacniać swoją współzależność z roślinami, zwierzętami, przedmiotami, zjawiskami pogodowymi, innymi ludźmi czy technologią.

To tak jak z dziewiętnastowiecznym spirytyzmem, który nie był jedynie odskocznią od wojen i industrializacji, ale również – jak przekonuje Alicja Urbanik-Kopeć w książce „Praktyka – utopia – metafora” – typowym dla epoki wynalazkiem, wykwitem rozwoju ówczesnych technologii komunikacyjnych. Podobnie o współczesnej okulturze trudno myśleć w oderwaniu od Instagrama i innych mediów społecznościowych, w których co chwila wychodzimy z ciała i rozmawiamy z duchami.

Tworzą one idealne środowisko dla globalnej społeczności (nomen omen) mediów, szamanów i wiedźm. Algorytmy wzmagają synchroniczność – nagłe, zaskakujące sploty pozornie niezwiązanych zdarzeń niespodziewanie materializują nasze najskrytsze senne powidoki. Obrazy lokalnych, oddolnych praktyk magicznych, zaklęte w zestandaryzowanej formie wspólnej estetyki, tłumaczą odmienne tradycje ezoteryczne na prosty, powszechny język filtrów, emotek, naklejek i odnośników do Amazona. Praktykujący wychodzą z szafy, wsparci przez transnarodową społeczność, wcześniej zbyt rozproszoną i zmarginalizowaną, by mogła zawiązać się i wymieniać wiedzą na taką skalę.

Nic dziwnego, że humanistyka coraz śmielej interesuje się magią. Współczesna antropologia – wyrosła z kolonialnego gestu postrzegania i opisywania oddolnych, rdzennych praktyk magicznych jako fascynujących zagadek, przedmiotów wymagających racjonalnego poznania – karmi się dziś językiem zachodniej okultury, eksperymentuje z realizmem magicznym i użyźnia swoją teorię wiedzą wiccańskich kapłanek i aktywistek. Donna Haraway pisze za Lovecraftem o cthulucenie, a na Uniwersytecie Cambridge organizuje się prestiżowe sympozja o magii i środowisku, na których jak równe z równymi przemawiają osoby praktykujące i magię, i naukę (lub obie naraz).

Chris Adams, „The Mushroom Tarot”Chris Adams, „The Mushroom Tarot”

W takich okolicznościach bycie zielarką, wiedźmą czy szeptuchą przestaje być nieracjonalne, niebezpieczne, pozaludzkie, a staje się niemal modne. Inaczej „Dwutygodnik” nie puściłby tego tekstu. Inaczej bym go nie napisała. Zabrakłoby mi albo języka, albo odwagi. Tak działają akademia, rynek i kolonializm. To, co jeszcze niedawno było oddolną, radykalną praktyką, świadomym buntem lub po prostu życiem w poprzek obowiązujących zasad, zostaje wchłonięte i zintegrowane przez system społeczno-gospodarczy, który jak organizm po szczepionce uodparnia się w ten sposób na ataki i śmierć. Wymazuje własną kruchość i przedstawia się jako niezniszczalny, niezależny, jedyny w swoim rodzaju. Jak pionierzy zachodniej sztuki awangardowej, którzy wynajdowali abstrakcję, surrealizm i powiązany z nimi, unowocześniony okultyzm na kilka lat po tym, jak spotkali je w pracowniach swoich partnerek i koleżanek – jak Gabriele Münter czy Hilmy af Klint – oraz w opowieściach rdzennych mieszkańców skolonizowanych przez Zachód ziem, które odwiedzali jak muzea albo parki rozrywki.

Na szczęście, co udowadnia Jennifer Higgie w „The Other Side”, fascynującej książce o splotach XIX i XX-wiecznego mistycyzmu ze sztuką kobiet, wciąż możemy po części odzyskać tę zapomnianą, wypartą historię odmiennej wyobraźni. Porzucić prostą, linearną narrację zachodniej sztuki, nauki i kapitału o wiecznym, białym, triumfalnym rozwoju na rzecz zmiennych i niepełnych kolaży ze skrawków i resztek tego, co było zbyt awangardowe nawet dla awangardy. Zbyt nieludzkie i odmienne. Bezwstydnie kruche, bezsilne i zależne od innych.

Od tej ruchliwej, płynnej, niepokojącej, różnorodnej, niesłyszanej, uciskanej, a jednak wciąż żyjącej, trwającej i kwitnącej reszty, która po wiekach stygmatyzacji, przemocy i wykorzenienia może i tęskni za mityczną pełnią, ale wie, że jej nie odzyska. I mimo to przetrwa. Bo zamiast wytracać energię na konserwację, będzie jak zawsze pączkować, pasożytować, rozrastać się i splatać. Zapładniać, zakażać, zmieniać.

Za czymś tak żywym nie nadąży żadna religia, żadna szkoła, żadna konstytucja. I dobrze. Dziś, gdy plastik dotarł już nawet w najgłębsze partie Rowu Mariańskiego i stał się niezbywalną częścią ludzkich, roślinnych oraz zwierzęcych ciał, trudno dalej żywić prostą nadzieję, praktykować klarowną duchowość wybieloną z wszelkich zanieczyszczeń, wyplenioną z lokalnych chwastów, otoczoną betonowym murem i wspartą o wysoki piedestał z kości słoniowej. Kości jakiegoś słonia.

Taka wiara i taki język nie rodzą międzygatunkowej wspólnoty, tylko podziały, cierpienie i strach. Nic dziwnego, że wobec postępujących zmian klimatu ludzie szukają nadziei gdzie indziej, w innych sposobach bycia w świecie i ze światem. W innych opowieściach. Innych pieśniach.

Ćwiczenia z wyobraźni

Na przykład w wydanej w Polsce w 2020 roku (w przekładzie Moniki Bukowskiej, siedem lat po premierze oryginału) „Pieśni Ziemi” Robin Wall Kimmerer, botaniczki pochodzącej z plemienia Potawatomi, która w zbiorze osobistych esejów opowiada o próbach odkopania rdzennego języka, wiedzy ekologicznej i sposobów bycia w relacji ze środowiskiem spod grubej warstwy kolonialnej historii Stanów Zjednoczonych. A także o swojej wieloletniej i nie zawsze łatwej praktyce godzenia tego dziedzictwa z optyką zachodniej nauki i pracą w amerykańskich instytucjach naukowych. Jak wiele z nas musi na każdym kroku splatać i rozplątywać w sobie tak skrajnie różne światy? Pozornie znoszące się i wykluczające sposoby patrzenia?

„Wyciągnij ręce – pisze Kimmerer – bym mogła położyć na nich wiązkę dopiero co zebranej turówki, opadającej miękko jak świeżo umyte włosy. (…) Czy chcesz przytrzymać jeden koniec, kiedy ja będę zaplatać? Tak by nasze dłonie połączyła trawa, by nasze głowy skłoniły się ku sobie i by powstał warkocz, który odda należną część Matce Ziemi? A potem przyjdzie kolej na mnie, by potrzymać wiązkę trawy, kiedy ty będziesz zaplatać. Mogłabym ci wręczyć zaplecioną turówkę (…) Ale ani nie mnie ją dawać, ani tobie brać. Wiingaashk należy bowiem do samej siebie. Więc w zamian oferuję ci splot opowieści, którym przyświeca intencja uzdrowienia naszej relacji ze światem. (…) opowieści (…), które pozwolą nam wyobrazić sobie inne współistnienie, polegające na tym, że ludzie i ziemia leczą się nawzajem”.

Latisha Guthrie, Joanna Powell Colbert, „Herbcrafter’s Tarot”Latisha Guthrie, Joanna Powell Colbert, „Herbcrafter’s Tarot”

Opowieści Potawatomi nie należą do naszej tradycji, nie pochodzą z naszej ziemi. Ale łączą się z nami wiarą w magiczne właściwości roślin i miłością do turówki wonnej, w Polsce nazywanej żubrówką. Jak inaczej czyta się słowa Kimmerer, kiedy zamiast mitycznej, rdzennej roślinności widzimy naszą własną? Czujemy w nosie jej zapach, a na języku smak. Zdaniem autorki taka bliska, intymna relacja z naszym najbliższym, lokalnym środowiskiem to już połowa sukcesu na drodze do uratowania świata przed zagładą klimatyczną.

Po latach wykładania ekologii na amerykańskim uniwersytecie Kimmerer nie ma złudzeń co do zdolności perswazyjnych zachodniej nauki, bo ta, jej zdaniem, uczy poznawać rośliny i zwierzęta głównie poprzez ich uprzedmiotawianie, przeciwstawianie człowiekowi, zamykanie w ścisłych rezerwatach i sprowadzanie do sekwencji martwych próbek w sterylnym laboratorium, gdzie cudu poznania może doświadczyć tylko garstka odpowiednio namaszczonych wybrańców. Jak, pyta Kimmerer, mamy uczyć ludzi brać odpowiedzialność za środowisko, jeśli od najmłodszych lat kształcimy w nich poczucie odrębności, niezależności i wyższości wobec innych istot żywych? I, odwrotnie, jak przekonać ludzi, żeby nie tracili nadziei i angażowali się w czynną walkę o międzygatunkowe przetrwanie, skoro ani naukowczynie, ani aktywistki nie potrafią wyobrazić sobie dobrych i wzajemnych relacji ludzi z innymi mieszkańcami Ziemi?

Jeśli rzeczywiście chcemy zbudować przyszłość, w której da się żyć, musimy wyjść poza takie binarne opozycje – podkreśla Joanna Erbel, badaczka i praktyczka protopii, spółdzielczości, sztuki, zielarstwa i magii, od której dostałam egzemplarz książki Kimmerer. „Przed nami ćwiczenia z wyobraźni oraz towarzysząca im praktyka, polegająca na chronieniu tego, co dobre, oraz przekonaniu, że mimo trudności uda nam się osiągnąć cel. To akt szczerej wiary, która nie jest religijna, ale głęboko humanistyczna” – pisze Erbel w „Wychylonych w przyszłość”, przewodniku dla osób, które chcą zmieniać świat na lepsze. I dodaje: „Jeśli odłączymy się na chwilę od wdrukowanego w nas pesymizmu, to zobaczymy, że część naszych przeszłych działań się powiodła, a część nie. Po prostu tak jest, że projekty i relacje albo się udają, albo nie, a jedynym sposobem, żeby to sprawdzić, jest praktyka. (…) Myśląc więc o przyszłości, musimy otworzyć się na tę wielość różnych scenariuszy, które mogą się zdarzyć, i w końcu wyjść poza poczucie ciągłego zagrożenia (…). Praca nad przyszłością jest nie tylko pracą nad wyobraźnią, ale również pracą energetyczną”.

Doskonale wiedzieli o tym polscy romantycy, gdy w reakcji na rozbiory, wojny kolonialne i wlokącą się industrializację konstruowali nową, narodową mitologię w oparciu o to, co największa współczesna polska wieszczka, Maria Janion, nazywała „niesamowitą słowiańszczyzną”, czyli „chaotycznym zbiorem dziwactw, zabobonów czy objawów szaleństwa”, który z perspektywy romantyków czynił z kultury ludowej „formację społeczną odmienną od kultury elitarnej” czy wręcz „ukrytą przed panem i księdzem (…) kontrkulturę”.

Nic dziwnego, że dziś ta fantazja o magicznych i środowiskowych korzeniach oporu powraca z całą mocą. Teraz, gdy równo dwieście lat po wydaniu pierwszej części „Dziadów” na listach bestsellerów królują „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, a Kościół i politycy nadal włażą ludziom pod spódnicę i między nogi, więc matki Polki muszą wyjść z domu i iść na czarny protest. Albo razem z Cecylią Malik siedzieć na wyrębie, podczas gdy ich nastoletnie dzieci oddają się partyzantce ogrodniczej w ramach Extinction Rebellion.

Żywy system wartości

Czternaście lat po transformacji ustrojowej i dwa lata po wejściu Polski – już wtedy oficjalnie nowoczesnej, racjonalnej i zmodernizowanej – do Unii Europejskiej Janion przestrzegała przed bagatelizowaniem sprawczej siły tego, co wyparte i niechciane: „Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi. Projekt kultury wyrastający ze słowiańskiego obrzędu dziadów uznaje za nadrzędną ideę łączności żywych z umarłymi. (…) Takiej ponadnarodowej, ponadetnicznej i ponad poszczególnymi religiami wspólnoty istnień (…). Odnawiany i powtarzany rytuał dziadów to wieczny czas życiodajnej żałoby. (…) Żywy system wartości. (…) Musimy żyć w nadmiarze bólu, w poczuciu nieodwracalnej straty”.

Pisząc te słowa w 2006 roku, Janion sprzeciwiała się nie tylko wszechobecnej, neoliberalnej baśni o bezkosztowym rozwoju, ale i lokalnej polityce tożsamościowej, która uczyniła z języka romantyzmu pożywkę dla nacjonalistycznej i rasistowskiej przemocy. Jednak dziś, jesienią 2023 roku, wizja „żywego systemu wartości”, „wspólnoty istnień”, „łączności żywych z umarłymi” i „poczucia nieodwracalnej straty” pęcznieje od zupełnie innych znaczeń. I innych umarłych. Zwłok kilkulatków w podlaskich lasach. Ludzkich i nieludzkich ciał gnijących w sadach Ukrainy. Duchów robinii, dzików i dorszy.

Ashley Molesso, Chess Needham, „The Queer Tarot”Ashley Molesso, Chess Needham, „The Queer Tarot”

Według danych WHO ponad 3,5 miliarda ludzi żyje dziś na terenach dotkniętych głębokimi zmianami klimatu, które skutkują lub wkrótce będą skutkowały lawinowym przyrostem kryzysów humanitarnych. Upał, powodzie i pożary pociągną za sobą wojny, niedożywienie, malarię, stres cieplny i ostre biegunki, które z kolei przełożą się na globalny wzrost śmiertelności. Zgodnie z szacunkami ekspertek, jeśli nic nie zmienimy, to w 2030 roku, więc już za sześć lat, z przyczyn powiązanych ze zmianami klimatu zacznie umierać rocznie dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi, którzy mogliby przeżyć, gdybyśmy teraz wzięły za ich zdrowie odpowiedzialność. Podobnie jak za niezliczone gatunki roślin i zwierząt, które masowo wymierają. Giną niezauważone, tak jak niezauważone żyły.

Świat się przegrzewa, wysusza, zalewa. Umiera z głodu, nierówności, gorąca, zimna i pragnienia. Również na polskiej granicy, w tej samej Puszczy Białowieskiej, którą przywłaszczyliśmy od jej ludzkich i nieludzkich mieszkańców i związaliśmy z historią naszego państwa, wpisując ją w poczet dziedzicznych, królewskich dóbr stołowych, jakby należała tylko do Polaków i nie karmiła także innych kultur, nie przechodziła przez wieki z rąk do rąk.

Taka zaborczość jest historycznie i kulturowo dość typowa. Szczególnie w krajach kolonizowanych. Szczególnie w krajach kolonizujących. Ten sam romantyzm, który budował mesjańskie mity niepodległego narodu, wzdychał do stepów i opowiadał o niezwykłości chłopskich rytuałów i ojczystej przyrody, wyrastał z wieków bezwzględnej eksploatacji środowisk Litwy i Ukrainy. Chłopskich, żydowskich i romskich ciał i opowieści.

Polskie elity intelektualne i gospodarcze, jak podkreśla Janion, zamiast Dzikiego Zachodu miały Dziki Wschód. To dlatego tak trudno nam dziś przytoczyć ukraińskie wierzenia ludowe czy nazwy rodzimych dla tego kraju roślin, choć wszyscy śpiewaliśmy w podstawówkach: „Wina, wina, wina, wina dajcie, a jak umrę, pochowajcie, na Zielonej Ukrainie, przy kochanej mej dziewczynie!”. To dlatego dopiero wobec rosyjskiej inwazji zaczęliśmy myśleć o kulturach i środowiskach regionu jako połączonych i wzajemnie się karmiących organizmach, które zasługują na podmiotowość prawną i wspólną ochronę. To dlatego łatwiej nam uczyć się magii z zachodnich poradników do samorozwoju i na brytyjskich seminariach naukowych. Opowiadać o żubrówce w języku Potawatomi.

Naprawdę potrzebujemy innych pieśni, innych modlitw, innych opowieści: kobiecych, niebinarnych, ukraińskich, romskich, żydowskich, śląskich, kurdyjskich, syryjskich, chłopskich. Bzyczących i trzepoczących skrzydłami jak wymierające trzmiele. Wiecznie rozrastających się jak grzybnia i motających w swe sieci kolejne istnienia i sposoby życia. Chlupiących się w brudzie jak gołębie w parkingowej kałuży. Tańczących w rytm grawitacji i ruchu księżyca jak mięta z eksperymentów Urszuli Zajączkowskiej i Petera Barlowa. Stałych i losowych, powracających i zmiennych. Jak pory roku wynaturzone przez zmiany klimatu. Albo jak rozkład tarota.

Cudowna herezja

Zaczęłam go stawiać gdzieś pomiędzy pierwszym pocałunkiem z dziewczyną a kursem do bierzmowania, z którego wyleciałam z hukiem. Po latach spędzonych w duszpasterstwach, scholach i na kuciu po nocach do klasówek z Pisma Świętego tarot wydał mi się cudownie heretycki, ekscytująco niebezpieczny, nieczysty. Mój własny. Bałam się go i pragnęłam tak samo, jak mojego nastoletniego ciała. Jak ciał moich kolegów i koleżanek, którym rozkładałam karty pod kołdrą lub przy piwie, zawsze potajemnie, intymnie, w tajemnicy przed księdzem i dorosłymi. A potem wmówiłam sobie, że z tego wszystkiego wyrosłam, i wymieniłam karty na równie wielowątkowe i wielopoziomowe rozkłady z książek akademickich i rozmów z terapeutką.

Kiedy po latach wróciłam do mojej starej talii, wiedziona depresją poporodową, lękiem o przyszłość moich dzieci i kojącymi opowieściami Ani Kameckiej i Mileny Soporowskiej z „Tarotiady” w Radiu Kapitał, odkryłam, że tarot zmienił się wraz ze mną. I wraz ze światem. Niebinarny, queerowy i postantropocentryczny, stał się na nowo tym, czym był od zawsze – wspaniałym narzędziem do układania opowieści o nadziei, empatii, wierze i międzygatunkowej współpracy. Gęstym od widmowych znaczeń pretekstem do rozmów, żartów i czułych, ucieleśnionych spotkań. Do wspólnego śnienia, które z każdym kolejnym rozkładem jak w kalejdoskopie transformuje nasz znany, zastany, zniszczony świat w coś zupełnie innego. To nie przypadek, że w moich tekstach jest tyle cytatów, fragmentów cudzego języka i dygresji.

Charlie Claire Burgess, „The Fifth Spirit Tarot” Charlie Claire Burgess, „The Fifth Spirit Tarot”

Nic dziwnego, że we współczesnych taliach – takich jak „The Mushroom Tarot” Chrisa Adamsa, „Rust Belt Arcana” Matta Stansberry’ego i Davida Wilsona, „The Queer Tarot” Ashley Molesso i Chess Needham, „Herbcrafter’s Tarot” Latishy Guthrie i Joanny Powell Colbert czy „The Fifth Spirit Tarot” Charlie Claire Burgess – europejskie archetypy Głupca, Maga, Cesarzowej czy Papieżycy przybierają postać Karli Miller, będącej płynną płciowo osobą na wózku, która zajmuje się popularyzacją poliamorii i aktywizmem na rzecz osób z niepełnosprawnością. Albo Juliany Taveras, osoby tworzącej ogrody i sztuki teatralne, w których opowiada o własnej niebinarności, rdzenności i tożsamości Afroamerykanki. Albo zasłonka fioletowego, mniszka lekarskiego, cykorii podróżnik, motyla monarchy, żubrówki.

Jak pisze w swojej książce „A Walk through the Forest of Souls” Rachel Pollack – pisarka fantasy, trans aktywistka i matka współczesnego, radykalnego tarotoznawstwa – tasując karty, każda osoba wyobraża tarota od nowa. W praktyce. I to właśnie odróżnia go od wszelkich świętych ksiąg czy kanonu lektur psychologicznych: „Choć karty tarota ukazują obrazy, to czytanie Tarota zawsze dotyczy języka. (…) języka instynktu, zachwytu i zdziwienia, połączonego z przepływami energii i przyjemności w ciele i przyrodzie. Ten język jest jak przebłysk węża, sunącego po brudnej ziemi. Tworzącego w niej ślad ruchu. Czytanie w takim języku zazwyczaj przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. (…) to narzędzie poznania i wyrażania tego, co zapisane w nas i w kulturze”.

A także w środowisku. Także tym najbardziej codziennym. Najbardziej pospolitym. Najbliższym. I wciąż niezwykłym. Kiedy wyobrażam sobie tarota, który mógłby o nim opowiedzieć, widzę obrazy przeczarowane przez Małgorzatę Mirgę-Tas ze skrawków romskiej historii i zużytych ubrań. Wynurzające się z wody na 788. kilometrze Wisły wprost w czułe objęcia Elżbiety Jabłońskiej. Namalowane na drewnie i zanurzone w rzece przez Cecylię Malik. Wyrzeźbione na plaży przez Agnieszkę Brzeżańską. Porastające Zakole Wawerskie. Wyhodowane na warszawskich nieużytkach przez spółdzielnię MOST. Wytańczone przez Alkę Nauman, Danę Hirsch i inne cudowne queerowe istoty magiczne. Ugotowane w mojej kuchni z dziećmi z pokserowanych, odręcznych przepisów mojej babci.

Byłaby z nich piękna wystawa. Albo niezwykła książka. Albo inny, bardziej poręczny i dostępny zbiór opowieści, obrazów i rytuałów, które każda kolejna osoba mogłaby wchłonąć, przetrawić, rozłożyć i przemienić: w życiodajną energię, w ucieleśnioną wiarę, w nadzieję zakorzenioną w tym, co najbliższe, nieczyste, wymemłane. A potem przekazać ją dalej. Takiego tarota można by sprzedawać na poczcie, za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt, obok „Ziół siostry Marii” i ajurwedyjskiej „Smakoterapii” Iwony Zasuwy.

Autorka z babcią Stenią i prababcią Jasią (Szumnarską)Autorka z babcią Stenią i prababcią Jasią (Szumnarską)

Nadszedł listopad. Czas dziadów. Zaduszek. Zababuszek. Zabobonów. To dobry moment, żeby zatrzymać się i otworzyć na głosy z naszej wspólnej przyszłości, niesione przez świst wiatru, smród błota i szelest liści, które proszą nas, żebyśmy miały odwagę wyobrazić sobie świat, w którym za pięćdziesiąt, sto czy dwieście lat ktoś inny od nas, ale w swej kruchości wciąż nam przecież bliski, nadal będzie chciał i mógł spokojnie żyć.