Ludzie z księżyca
Kopalnia Bełchatów, 1984 / NAC, Archiwum Lecha Zielaskowskiego

14 minut czytania

/ Ziemia

Ludzie z księżyca

Marta Tomczok

W 1960 roku w rejonie Radomska i Bełchatowa odkryto jedno z największych złóż węgla brunatnego w Europie. Mieszkańców okolicznych wiosek nikt nie pytał, czy można niszczyć ich pola z kartoflami i żwirowe drogi

Jeszcze 4 minuty czytania

Masyw wynurzający się z mgieł nad autostradą w kierunku Bełchatowa w niczym nie przypomina hałdy. Jego długi, płaski, obsiany drzewami grzbiet wygląda jak grzbiet wielkiego śpiącego niedźwiedzia. Nagie brązowe pnie drzew niczym futro poprzetykane są zielonymi szpilkami. Tylne łapy góry leżą przed zjazdem na Kamieńsk, ogon nurza się w okalających teren mokradłach i błotach, a poruszająca się w rytmie chrapania głowa, na której czubku pracuje kilkanaście wiatraków, zwraca się w stronę Łodzi. Niedźwiedź nie jest stary. Śpi czterdzieści lat, więc jak na górę – niedługo. Na czym leży? Co ukrywa? Czyje obudzą go dzieci?

Może będą to dzieci z Ruszczyna, z klasy trzeciej Marka Alamy, pozujące nieznanemu fotografowi do zdjęcia na tle lasu? A może Irenka Chojka i Wiesia Sabaturska, idące z przodu szkolnej wycieczki w nieznane? Może Basia i Waleria, rozmawiające codziennie o Ruszczynie, każda z innego miejsca Bełchatowa? A jeśli będzie to kilkuletnia Małgosia z Piasków, która siedziała z krowami i końmi sama w domu bez światła, gdy jej rodzice przenosili się do sąsiedniej wsi, by układać życie od nowa? Albo Zosia i Helenka z Woli Grzymaliny, które biegały po polu dziadziusia, za co dostały lanie? Albo Ryś, który poprzewracał ule, ganiając za Tadeuszem, i mała Danusia wpatrzona w ojca sołtysa? Czterdzieści lat temu dzieci, dziś mają siedemdziesiąt kilka lat, niektóre są młodsze, inne całkiem sędziwe.

Jest ich trzydzieścioro, może więcej. Spotykają się w pobliżu rodzinnych wsi pożartych przez kopalnię, z nadzieją, że krajobraz dzieciństwa kiedyś tu wróci. Chodzą odważnie niczym stada lwów po grzbietach odkrywki, biegają mimo wieku po górze Kamieńsk, znajdują swoje domy, pola, łąki i lasy w miejscach powywracanych do góry nogami.

Okolice Woli Grzymaliny, fot. Marta TomczokOkolice Woli Grzymaliny, fot. Marta Tomczok

Jarek, pokazując ręką morze popiołów z elektrowni Bełchatów, widzi na horyzoncie dom rodziców w Woli. Zosia, odwiedzając teren pola górniczego, znajduje nietkniętą gruszę ze swojego sadu. Rysiu za Dąbrową odkrywa las, który kiedyś był jego łąką. Zbyszek należy do zespołu ludowego Rajka i co roku w Dzień Świętego Jana puszcza wianki do Widawki. Basia Sabaturska przyjeżdża na górę Ruszczyn w wieku dziewięćdziesięciu lat, żeby powiedzieć wszystkim słowa, bez których nie sposób pojąć, gdzie się jest i co się tu stało. „Góra Kamieńsk Ruszczyn pochowała”. Jesteśmy na wielkiej zbiorowej mogile. Na księżycu. To, co było martwe, stało się żywe, a co żyło, trzeba było uśpić na kilkadziesiąt lat.

Wiercenie

Poszukiwania ropy naftowej w rejonie Radomska, Bełchatowa, Piotrkowa i Tuszyna ruszyły jeszcze przed wojną. Pod koniec lat pięćdziesiątych w Piaskach odkryto rozległą anomalię siły ciężkości, która w badaniach z 1960 roku okazała się jednym z największych złóż węgla brunatnego w Europie. Kilka lat później wykonano ponad trzysta odwiertów – wszystkie w celu potwierdzenia gigantycznego odkrycia, jednej z największych inwestycji PRL-u.

„W Polsce lat siedemdziesiątych poczęły się dziać rzeczy wielkie, ich nazwy: Port Północny, Huta Katowice, a dla ich stworzenia trzeba było powołać mnóstwo zakładów pomocniczych i okazało się, że nasza sieć energii elektrycznej zaczyna być za skromna w stosunku do rozmachu, z jakim rozwija się gospodarka” – pisał Jerzy Urbankiewicz w 1980 roku. Na polach Piasków i Łękińska stanęły dziesiątki wieżyczek, pod którymi wiercono otwory aż do miocenu. „Jak strachy w szczerym polu” – podsumowywał ich widok reporter „Odgłosów”, „wieże z warkotem diesla” – dodawał w powieści „Złotook” Urbankiewicz.

Gazety rozpisywały się o piaszczystych, nieurodzajnych ziemiach i biednych mieszkańcach, a we wsiach pojawili się „wiertacze”, by kłuć, pruć i rozrywać ziemię. Wszędzie piętrzyły się kable i rury, a wiejskie drogi rozjeżdżały długie sznury ciężarówek. „Pierwsze krople złotego deszczu na te wysuszone i nad wyraz ubogie ziemie pospadały. Na wielki deszcz trzeba jeszcze zaczekać. Wielki złoty deszcz. Spadnie wtedy, gdy ruszy tu wielka, przyszłościowa, wielomiliardowa inwestycja” – komentował ironicznie dziennikarz.

Góra Kamieńsk, w tle elektrownia Bełchatów, fot. Marta TomczokElektrownia Bełchatów, fot. Marta Tomczok

Sześćdziesiąt lat później, podczas spotkania w lesie w Dąbrowie, na niewielkim cypelku, którego nie zdążyła zjeść kopalnia, mieszkańcy przypominają sobie, że nikt ich nie pytał, czy można niszczyć pola z kartoflami i żwirowe drogi. W dwutomowej monografii „Bełchatów. Wykorzystana szansa” z 1986 roku, wydanej tuż po tym, jak w Woli Grzymalinie skończyły się ostatnie wysiedlenia, pojawiło się zdjęcie rozlatującej się chałupy krytej słomą. Pod spodem znalazła się uwaga: „Zabudowa charakterystyczna dla rejonu wkopu udostępniającego odkrywki Bełchatów”. W rzeczywistości domy w Woli były budowane z cegły wyrabianej przez mieszkańców, więc można je było przenieść, kawałek po kawałku, do sąsiednich wsi.

Z wiertaczami pojawiła się we wsi praca – ojciec Heleny nosił im wodę, matka gotowała obiady, a dzieci miały za co pójść do szkoły. A chciały się kształcić – w Woli Grzymalinie, która znalazła się pod wkopem, przynajmniej jedna trzecia mieszkańców to byli młodzi ludzie, którym marzyła się praca w mieście i normalna edukacja. Marzyły o niej szczególnie kobiety. Helenie rodzice nie pozwalali pójść do szkoły plastycznej do Częstochowy, więc przez rok nie chodziła do podstawówki, Zosia wyjechała na Śląsk do szkoły policealnej, Basia z Ruszczyna skończyła szkołę gastronomiczną w Łodzi, a Małgosia z Piasków – politologię. Obie zostaną radnymi – każda w innym czasie, obie będzie pasjonować praca dla ludzi.

Wysiedlanie

Najgorszym słowem dla mieszkańców zasypanych podbełchatowskich wsi są wysiedlenia. Kopalnia prowadziła je z wyprzedzeniem, na kilka lat przed przekopaniem terenu. Mieszkańcy nie musieli więc patrzeć, jak buldożery przewracały ich domy, ale chętnie wracali, by zebrać z sadu ostatnie jabłka, zerwać sprzed domu kwiaty, popatrzeć na drzewa i płoty, których za chwilę nie będzie. Niekiedy było to bolesne pragnienie.

Zosia opowiada o bracie Heńku, który przywiózł mamie z ganku kwiatki warszawianki, żółte, malutkie, zgrabne, niepozorne. Nie wiadomo, kto i po co je tak ponazywał. Mama płakała przez dwa dni. Helena wspomina brata, który w roku przeprowadzki zasiał zboże, żeby móc je jeszcze zebrać i zdążyć przed wkopem. Pamięta też ojca, który w dniu podpisywania aktu notarialnego w Bełchatowie przyszedł do niej, by się wypłakać. To był widok, który położył się na jej życiu cieniem. Nie było jej z ojcem w dniu wysiedlenia, był jej brat. Tata zszedł z traktora, pocałował pole i powiedział: „Każdego kawałka ziemi będziecie bardzo pragnąć. Żaden samochód, nic, tylko ziemia jest najważniejsza dla człowieka. Jeszcze zobaczycie, jak będziecie płakać za każdym kawałkiem tej ziemi”. Później wsiadł na traktor, a gdy odjeżdżał, koparka zaczęła rozwalać jego dom. Był to pierwszy przypadek tak okrutnego obejścia się z uczuciami wysiedlanych. Ojciec Heleny wyjechał do Bełchatowa, ale nie potrafił się zaadaptować. Nie mógł znieść zamknięcia w bloku. Zmarł w wieku siedemdziesięciu dwu lat.

W lipcu, w rocznicę śmierci ojca, Zosia i jej rodzeństwo odwiedzają ojcowiznę w Woli. „Ojcowizna” to dobre słowo, budzi lepsze wspomnienia, tęsknotę, ale i żal, bo ziemi już nie ma, zostało tylko to, czego kopalnia nie wzięła. W 1987 roku jadą nad wkop i stają nad przepaścią. Żadne nie wypowiada słowa, wracają w milczeniu. Zosia nazywa przeżycie przesiedlenia traumą, choć nieraz podkreśla, że nie było jej wtedy z rodzicami. Jej ojca w końcu nie wysiedlono. Zaparł się, zaniemówił i krótko przed przeprowadzką zmarł. Takich ludzi w wysiedlanych wsiach było wielu. Rysiu opowiada o mieszkance Kamienia, która nie chciała się wyprowadzić, ze trzy razy ją zabierali, a ona uciekała i wracała. Jego wujek także uciekał. Ilekroć córka przywiozła go do Bełchatowa, wracał z powrotem, z miejskiego, jak mówił, chlewika, aż wreszcie rozebrano mu dom.

Osuszanie

Nie chodzi tylko o łąki i pola. Przez Piaski, wieś, w której odkryto węgiel, płynęła Widawka. 115 kilometrów pięknej rzeki, łączącej się po drodze do Rembieszowa z Rakówką, Pilsią, Grabią, Krasawą i Niecieczą. Zagradzała drogę do wkopu, dlatego trzeba ją było przenieść i wpuścić do nowego koryta. Górnictwo często ingeruje w rzeczny bieg, nie licząc się z wodą i jej otoczeniem.

Gdy pisarz Tadeusz Papier stanął w sierpniu 1974 roku nad brzegiem Widawki, rzeka była jeszcze nietknięta. Kopalnia pompowała do niej już wodę, ale wciąż były ryby i raki. Papier nie krył wzruszenia: „Woda w rzece jest czysta, przeglądają się w niej drzewa, odbijają chmury […]. Rzeki w tym miejscu nie będzie, lasu, który rysuje się przed nami, także nie będzie, zostanie wycięty, drzewo powędruje do tartaków. Przyjadą ludzie z piłami, ciągnikami, na buldożerach i koparkach, zrównają teren, oczyszczą go z drzew i wody. Pojawi się krajobraz inny, smutniejszy, ktoś powie: księżycowy”. W 1985 roku, na podstawie własnych doświadczeń, Ryszard Binkowski wydał w Łodzi zaskakująco trafną powieść „Eksmisja” poświęconą Piaskom i przebudowie Widawki. Widok akcji stał się traumą dla ludzi, którzy zobaczyli w rzece swoją przyszłość w obcym mieście.

Oto słowo ciałem się stało: zaledwie przed godziną dwa spychacze w odległości dwóch kilometrów na południe od zabudowań przegrodziły zwałami ziemi stare koryto, koparka wsunęła zębatą łyżkę w groblę na prawym brzegu, przerwała ją za trzecim podejściem i spieniona, żółtawa woda runęła w nowe łożysko, proste jak strzelił, o gładkich cementowych brzegach, z martwym dnem wyłożonym folią i betonem. Ludzie stali w odrętwieniu, urzeczeni grozą niezwykłego zjawiska, i poruszając niemo wargami, oceniali każdy centymetr ubytku, liczyli na palcach wyłaniające się z nurtu czyste wypukłości piaszczystych łach.

Jeden z bohaterów, Zguba, próbował pomóc rybom, kaczkom i rakom, wyciągając je z błota, inni krzyczeli „nie będzie rzeki, nie będzie i nas”. Przenoszenie Widawki kosztowało życie setki ryb. Stanisław do dziś pamięta ludzi z wiadrami pełnymi martwych zwierząt, których mięso mieszkańcy ratowali przed zgniciem.

Puszczanie wianków na rzece Widawce / fot. Marta TomczokPuszczanie wianków na rzece Widawce / fot. Marta Tomczok

Z wysiedlonych wsi uciekały całe gromady zwierząt. Szczególnie szczury, które przemieszczały się od wsi do wsi, szukając schronienia przed wchodzącymi maszynami. Myszy grupowały się w starych, nieużywanych budynkach. Najgorsze stały się dla nich wyburzenia. Rzeczy można było sprzedać lub rozdać, krowy i świnie też, ale psy czy koty nie. Jeśli ktoś dbał o zwierzę, to starał się, by psa czy kota wzięła ciotka z sąsiedniej wsi. A jeśli nie, puszczał je wolno. Wiele z takich psów przygarnęli później pracownicy kopalni, wiele z nich zostało w pojedynczych oddziałach.

Jedynie bociany nie chciały odlecieć z Ruszczyna, zadomawiając się na wyłączonych z sieci słupach elektrycznych. Marek Alama zrobił im zdjęcie i przekazał mamie, która haftem krzyżykowym zachowała ich widok na wieczność i zawiesiła na ścianie.

Lądowanie na księżycu

Zasłużony dla ratowania historii regionu Urbankiewicz napisał w książce „Śledztwo w sprawie Geo-2a” przykrą i niesprawiedliwą uwagę: „Wsie tamtejsze są tak anachroniczne, że trudno sobie wyobrazić ich egzystencję w niedalekiej nawet przyszłości. Ten węgiel wylazł spod ziemi w bardzo stosownym momencie”. Już wtedy, w 1980 roku, wiedziano, że węgiel kiedyś się skończy i pojawi się problem, co robić z odkrywkami. Czy uda się zwrócić ludziom ich miejsca urodzenia? „Będzie to na maleńkim skrawku istny koniec świata” – straszył reporter „Świata Młodych”.

Ludzie tych miejsc jednak nie porzucili. Wprawdzie musieli opuścić je jako teren zamieszkania, ale często odwiedzali je, chociażby dzięki związkom z kopalnią. „Można żyć w obcych stronach, ale kwiat przesadzony do cudzej ziemi przez jakiś czas rozwija się, a potem więdnie i umiera” – pisał Binkowski. Wielu mieszkańców nie przeżyło wysiedleń. Nie było ani jednej książki, ani jednego artykułu, ani jednego spisanego wspomnienia, które oddawałoby sprawiedliwość temu, co przeżyli. Nazywanie ich milionerami, szczęściarzami czy wymazywanie ich istnienia z pewnością sprawiedliwe nie było – tak jak życie szczurów, raków czy bocianów, które skończyło się krótko po tym, gdy opustoszały wsie.

Gdy wraz z Jarkiem i Zbyszkiem wędrujemy na szczyt góry Kamieńsk, w kierunku pomnika Wojciecha Krzaklewskiego, który zaprojektował jej rekultywację, zastanawiam się, dlaczego nie ma pomnika Ruszczyna, Piasków, Widawki, ludzi i zwierząt, którzy zniknęli stąd czterdzieści lat temu. Po pewnym czasie zaczynam rozumieć, że zachowali swoją pamięć inaczej, niż można by się spodziewać. Wkop tej pamięci nie tylko nie przeorał. Przeciwnie, po kilkudziesięciu latach milczenia, w 2016 roku ludzie z Woli Grzymaliny założyli blog i powoli zaczęli sobie przypominać swoje miejsca urodzenia, dokopując się do korzeni swoich i pokoleń, które żyły przed nimi.

W 2019 roku Helena wróciła do Woli zobaczyć swój rodzinny dom. Znalazła zarośnięte, nierówne ustronie i starą gruszę. Nazwała je piękną doliną księżycową i zrobiła kilka zdjęć.

fot. Helena Bęczkowskafot. Helena Bęczkowska

Gdy czterdzieści lat temu do Piasków, Woli, Ruszczyna, Kucowa, Folwarku, Faustynowa, Żłobnicy i wielu innych miejsc przyjechały buldożery, żeby zmiażdżyć życie, które tliło się w tych wsiach, nie udało się im usunąć wszystkich korzeni. Dziś oglądam na zdjęciach zmineralizowane szczątki węgla brunatnego, znane jako ksylity, i wyobrażam sobie, że tak właśnie wyglądały te korzenie – jak tajemniczy, częściowo jeszcze żywy węgiel z miocenu, do którego dokopywano się przynajmniej dziesięć lat, zdejmując z niego tyle piasków, iłów i nadkładu, ile trzeba zdjąć dzisiaj z ludzkiej pamięci, by wrócić do wspomnień sprzed czterdziestu lat.

Partnerem działu Ziemia w „Dwutygodniku” jest Goethe Institut.

Goethe Institut