ALFABET NOWEJ KULTURY:
Ł jak łączność

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Jeszcze 2 minuty czytania

Opowieść o łączności można rozpocząć anegdotycznie – od historii nieudanych połączeń i technologicznych wpadek. Pierwsze połączenie w sieci ARPANet, która z czasem ewoluowała w internet, zakończyło się zawieszeniem systemu podczas wpisywania litery G ze słowa „LOGIN”. Była to kolejna z długiego ciągu łącznościowych katastrof. Alexander Graham Bell podczas pierwszej w historii rozmowy telefonicznej wzywał do laboratorium swojego asystenta, bo potrzebował pomocy – przygotowując się do eksperymentu, wylał na siebie kwas. Samuel Morse, jakby nie do końca wierząc w sprawne działanie swojego telegrafu, a równocześnie niejako kwestionując jego przydatność, jako pierwszą depeszę wystukał „kto czeka cierpliwe, nie jest nieudacznikiem”. Tendencyjnie można szukać dalej, być może docierając do losu posłańca, który przyniósł do Aten informację o zwycięstwie Greków pod Maratonem. Ale wszystkie te historie świadczą o jednym: o desperackim pragnieniu nawiązywania i usprawniania łączności.

Komunikaty krążące między ludźmi składają się na ich wspólną kulturę – i to ją traktujemy zazwyczaj jako siłę, która trzyma ludzi razem. Wspólna kultura, wspólna tożsamość. Ale istnieje prostszy poziom, na którym wspólnotę wytycza sam fakt nawiązania kontaktu – płynąca następnie informacja może być niemal żadna: „ok”. Albo żadna – przecież w wielu sytuacjach brak odpowiedzi też stanowi komunikat. Takie kontakty są dziś (to truizm) coraz częściej zapośredniczone przez media – żeby się połączyć, najpierw musimy się podłączyć. Stąd coraz bardziej wszechobecna potrzeba, by bez przerwy być „online”, w zasięgu naszej społecznej sieci. Nie tylko internetowej. Dobrze widać to chociażby po zmianie telefonicznego savoir-vivre’u – kiedyś wyłączaliśmy „komórki”, dziś je tylko ściszamy.

W zmediatyzowanych czasach trudno określić, czym jest społeczeństwo. Niektórzy, jak John Urry, twierdzą, że nauki społeczne muszą sobie poradzić bez tego pojęcia. Alternatywą może być dużo prostsze śledzenie powiązań i połączeń. Nie tylko ludzi ze sobą, ale też ludzi z przedmiotami i przedmiotów ze sobą. Kupując gazetę – by nawiązać ponownie kontakt ze światem – wchodzimy w przelotny związek także z papierem, który nosimy pod pachą, oraz z ekspedientką, która nam go sprzedała. A kod kreskowy wydrukowany na płachcie gazety wchodzi w (jeszcze bardziej efemeryczny) kontakt ze sklepowym czynnikiem. Otacza nas gęsta siatka połączeń – „społeczeństwo” można dzisiaj równie dobrze nazywać „łącznością”.

W czasach kultury 2.0 skala łączności rośnie co najmniej w dwójnasób. Wzmocniona łączność wpływa na nasze relacje z bliskimi; na możliwość kontaktu z obcymi oraz na poczucie tożsamości i własnego miejsca w świecie. Źródłem zmiany są – jak to zazwyczaj w naszym alfabecie bywa – technologie cyfrowe: światłowodowe kable międzykontynentalne, satelity, komórki, komputery, GPS-y, no i oczywiście internet. Alexander Galloway nazwał ten ostatni źródłem grawitacji współczesnego świata – można go też porównać do wielkiego kubła z klejem, z którego wszyscy korzystamy. To dzięki specyficznej architekturze tego medium, opartej na zasadzie „koniec-z-końcem”, bo internet został zaprojektowany tak, by umożliwić tak skuteczną, a przy tym tanią, komunikację między dwoma dowolnymi punktami końcowymi sieci, z pominięciem wszelkich filtrów i pośredników. Oznacza to, że każdy użytkownik może wysyłać w sieć dowolne treści, ale też udostępnić nowe formy komunikacji oparte o infrastrukturę internetu. A każda treść jest niczym pułapka zdolna schwytać użytkownika; każda usługa niczym nowy rodzaj spoiwa, którym ludzie mogą się połączyć.

Lista łączników, które każdy z nas ma na podorędziu, jest więc niezmiernie długa: od archaicznej już poczty elektronicznej, przez zapomniany już niemal IRC czy spowszedniałe już czaty, przez komunikatory i serwisy społecznościowe, aż po aktualny hit, mikroblogi (choć coś nowego pewno czai się już na horyzoncie). W efekcie mamy do czynienia z eksplozją połączeń, eksplozją łączności. „Globalna wioska” McLuhana oraz „mały świat” Millgrama (w którym wszyscy mieszkańcy globu są oddaleni od siebie o nie więcej niż sześć pośredniczących znajomych) to wizje wyświechtane właśnie dlatego, że się ziściły.

Po pierwsze, wszyscy staliśmy się niczym filateliści lub członkowie ruchu mail-art: zdolni zignorować przestrzeń i w skali globalnej odnajdywać ludzi o podobnych zainteresowaniach („grający na ukulele wszystkich krajów, łączcie się!” – albo też informatycy odnajdujący w sieci bratnie dusze, zainteresowane np. pisaniem dużych, bardzo skomplikowanych programów). Po drugie, krążąc po świecie, ciągniemy wszędzie za sobą łańcuch połączeń – podpięci do miejsc zamieszkania i bliskich nam osób przez podłączone do sieci laptopy, działające w globalnym roamingu komórki, a w najgorszym wypadku z pomocą kafejek internetowych, wypatrywanych niczym oazy na pustyni. Oczywiście ta ciągła łączność ma też swoją mniej atrakcyjną stronę – przesunięcie granicy tego co prywatne, zniesienie podziału na czas pracy i czas wolny. Wszystkie technologie, które usprawniają nam komunikowanie się z innymi, to przecież także – jak nazywa je Brian Holmes – „przenośne narzędzia kontroli”. I w tym kontekście chyba pozostaje się cieszyć, że czasem się psują. Jak poczta elektroniczna, która sprawiła, że ten tekst, podróżując między autorami, zagubił się w sieci na kilkadziesiąt godzin, na co najpierw zareagowaliśmy zdenerwowaniem, a później rozbawieniem. Bo przecież żaden posłaniec nie umarł z wycieńczenia, a nawet nikt nie oblał sobie spodni kwasem. Zawodna technologia sprawiła za to, że przez chwilę – nie do końca zdając sobie z tego sprawę – straciliśmy łączność. To w dzisiejszych czasach luksus, na który stać nielicznych.


Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.