Energia i anarchia
Måneskin (Włochy), fot. EBU / Thomas Hanses

15 minut czytania

/ Muzyka

Energia i anarchia

Marcin Bogucki

Trendy tegorocznego konkursu Eurowizji: silna kobiecość i nietoksyczna męskość. Pod względem wizualnym był to pojedynek srebrnych sukienek, synchronicznych układów tanecznych i neonowych napisów w wizualizacjach, a pod względem muzycznym instrumentów dętych oraz wysokich głosów

Jeszcze 4 minuty czytania

„Otwórz się” – to hasło miało patronować zeszłorocznemu Konkursowi Piosenki Eurowizji. Trudno byłoby znaleźć bardziej groteskowe motto w roku ZOZO. Pandemia zagrała na nosie Europejskiej Unii Nadawców (EBU) i po raz pierwszy w historii Eurowizja musiała zostać odwołana. Zamiast finału w maju 2020 roku EBU wyprodukowała eurowizyjny ersatz, który był jednym z najsmutniejszych telewizyjnych show głębokiego lockdownu – wspólną zoomową żałobą z promyczkiem nadziei: w finale uczestnicy konkursu ze swoich domów włączyli się do śpiewania dawnego przeboju „Love Shine a Light” zespołu Katrina and The Waves. Po ustabilizowaniu się sytuacji pandemicznej postanowiono, że konkurs odbędzie się na pewno za rok – z występami uczestników przed publicznością lub jedynie z transmisjami z poszczególnych krajów. Szczęśliwie edycja 2021 doszła do skutku w wersji na żywo, choć nie wszystkim udało się wykonać swoje utwory w tej formie. 

Nie zmieniło się hasło ani miejsce konkursu – po wygranej w 2019 roku Duncana Laurence’a Eurowizję zorganizowała Holandia. EBU nie pozwoliła jednak na udział zgłoszonych wcześniej piosenek, zgodnie z zapisami regulaminu, który mówi o konieczności zaprezentowania nowego utworu, wypuszczonego na kilka miesięcy przed finałem. Nie zagwarantowała także, że wybrani wcześniej artyści pojawią w Rotterdamie, pozostawiając tę decyzję lokalnym nadawcom. Większość krajów kontynuowała współpracę z tymi samymi muzykami, tylko niektóre postanowiły zorganizować tradycyjne narodowe eliminacje lub wybrały zupełnie nową piosenkę i nowego wykonawcę (ten ostatni przypadek dotyczy m.in. Polski). Edycja 2021 zmieniła się w konkurs różnicy i powtórzenia – starzy artyści próbowali nieco przerobić swoje wcześniejsze pomysły, nowe piosenki zdecydowanie odbiegały stylistycznie od swoich poprzedniczek. Na odwołaniu Eurowizji straciły kraje, które były typowane do zwycięstwa: nerdowo-funkowa Islandia (Daði og Gagnamagnið) oraz mroczno-popowa Litwa (The Roop). Ich tegoroczne piosenki bazowały na sprawdzonych patentach, ale miały nieco mniejszą siłę przebicia.  

Daði og Gagnamagnið, fot. EBU / Thomas HansesDaði og Gagnamagnið (Islandia), fot. Thomas Hanses / EBU 

Hasło „Otwórz się” dużo lepiej pasowało do tegorocznej edycji. Europa zdecydowanie patrzy już w stronę końca pandemii, co potwierdzają zgłoszone piosenki. W ostatnich latach na Eurowizji dominowały ballady, w 2021 roku utwory raczej biły się o tytuł najlepszego kawałka tanecznego. Na największy hit imprez – przynajmniej gejowskich – typuję piosenkę „El Diablo” z Cypru łączącą w sobie „Alejandro” i „Bad Romance”. Elenie Tsagrinou nie udało się powtórzyć efektu „Fuego” z 2018 roku, kiedy kraj miał szansę wygrać konkurs, i utwór ostatecznie przepadł w głosowaniu, do czego przyczyniła się swoim wokalem sama piosenkarka. Bezpośrednich covidowych odwołań było w tym roku niewiele, poza hiszpańską balladą napisaną po stracie babci („Voy a quedarme”, czyli „Zostaję”) i Litwinami śpiewającymi o zamianie domowego parkietu na taneczny („Discoteque”, tytuł pisany celowo z błędem).

Eurowizja 2021Eurowizja 2021Silna kobiecość i nietoksyczna męskość – to trendy tegorocznego konkursu, w które jednak nie wpisywali się zwycięzcy, ale o nich na końcu, zgodnie ze złotą eurowizyjną zasadą stopniowania napięcia. Feministyczny wydźwięk, kampowy lub poważny, miały m.in. piosenki Azerbejdżanu („Mata Hari” Efendi), Rosji („Russian Woman” Maniży) i Malty („Je me casse” Destiny). Pod względem wizualnym Eurowizja 2021 była pojedynkiem srebrnych sukienek, synchronicznych układów tanecznych i neonowych napisów w wizualizacjach, pod względem muzycznym zaś instrumentów dętych, od fletu po trąbkę (na nich opierały się najbardziej Malta i Wielka Brytania) oraz wysokich głosów – męskich (Szwajcaria i Hiszpania), jak i żeńskich (Eden Alene z Izraela zaprezentowała się jako wyznawczyni kościoła rejestru gwizdkowego, któremu patronują św. Mariah i św. Ariana, wykonując najwyższy dźwięk w historii konkursu).

Manizha, fot. Thomas Hanses / EBUManiża (Rosja), fot. Thomas Hanses / EBU

W związku z niepewną sytuacją pandemiczną przygotowania do Eurowizji szły opornie. Większość piosenek ukazała się na krótko przed marcowym deadline’em, wtedy dopiero w eurowizyjnym kotle zaczęło wrzeć, do czego przyczyniła się także polityka. Przy corocznych sprawozdaniach z Eurowizji przypominam, że sam konkurs jawi się jako apolityczny, co znaczy tyle, że skrywa swoją polityczną naturę. W 2021 roku wzięło w nim udział 39 krajów. Ze względu na wojnę z Azerbejdżanem z rozgrywek wycofała się Armenia. Piosenkarka Efendi została zaś oskarżona o łamanie zasady apolityczności, gdyż wspierała działania wojenne Azerbejdżanu, ale incydent ten nie spowodował żadnych reperkusji. Inaczej było w przypadku Białorusi – zespół Hałasy ZMiesta został zdyskwalifikowany za propagandowy wymiar tekstu piosenki „Ja nauczu tiebia!” odnoszącej się do niedawnych protestów w kraju. Konserwatywny backlash dał o sobie znać w Rosji i na Cyprze. O najwyższe władze Federacji Rosyjskiej otarła się sprawa wygranej Maniży, a afera miała także podtekst narodowy (chodziło nie tylko o wymowę piosenki „Russian Woman”, lecz także tadżyckie pochodzenie wokalistki). Przy okazji okazało się, że Cypryjski Kościół Prawosławny nie wie, czym jest metafora, i że w piosence o diable nie musi chodzić o szatana, lecz złego faceta, w którym przypadkiem się zakochaliśmy.

Proporcje między sceną a widownią w Ahoy Arenie zostały całkowicie odwrócone. Większą jej część zajmowała przestrzeń dla wykonawców oraz tzw. green room, czyli miejsce przeznaczone dla uczestników konkursu. Widownia była wypełniona w minimalnym stopniu (zaledwie 3,5 tysiąca osób oglądających na żywo). Mimo wprowadzenia reżimu sanitarnego nie udało się wyeliminować zakażeń. Ze względu na pozytywne wyniki testów Islandię oraz Duncana Laurence’a można było oglądać jedynie z nagrania.

Pozwiedzajmy doły tabeli. W tym roku aż cztery kraje otrzymały zero punktów w głosowaniu widzów: Wielka Brytania, Niemcy, Hiszpania i Holandia. Najsmutniejszy jest pierwszy przypadek, gdyż James Newman nie dostał ani jednego głosu także od jurorów. Piosenkę „Embers” można by spokojnie usłyszeć w radiu RMF. Ot, niewyróżniający się dance-pop. Problematyczny był jednak występ Newmana – jego ubiór ma szansę zdobyć w tym roku nagrodę fanów im. Baraby Dex za najbardziej kontrowersyjny modowo strój. Trudno odnaleźć ideę stojącą za zestawieniem ze sobą długiej skórzanej kurtki z poziomymi pasami suwaków, czarnych spodni, czarnych butów, białych skarpetek i wielkiego złotego łańcucha na szyi. Groteskowo wyglądała także scenografia (wielkie trąbki) i choreografia występu (radosne potrząsanie dęciakami przez tancerzy). Piosenkarzowi nie pomógł z pewnością również tegoroczny brexit i Wielka Brytania tradycyjnie wylądowała na dnie, ale tak słabo nie było nigdy.

Niemcy to mój tegoroczny antyfaworyt. Jeśli masz negatywny stosunek do piosenki pt. „I Don’t Feel Hate”, to chyba nie jest dobrze. Na jej przykładzie można uczyć, czym jest toksyczna pozytywność. Nie dość, że Jendrik śpiewa z towarzyszeniem ukulele, to jeszcze pogwizduje, wykonując prościutką piosenkę o tym, że nie przejmuje się hejtem. Może nie wszyscy zauważyli łańcuszek, który nosił, ale widniejący na nim napis „Annoying” nie miał dla mnie wymiaru ironicznego.


Hiszpanii trudno ostatnimi czasy przebić się do pierwszej połowy tabeli. Utwór Blasa Cantó to typowa ballada z fortepianem i smyczkami mająca rozdzierać serce. Została jednak zaśpiewana niezbyt czysto, do tego zaś nie wytrzymała porównania z innymi wolnymi kompozycjami, choćby Szwajcarii.

Przerywnik między występami a głosowaniem był urozmaicony, ale niezbyt pomysłowy. Jego główną część stanowiły transmisje występów zwycięzców poprzednich Eurowizji rozsianych po dachach Rotterdamu. Poradnik, jak z godnością przetrwać fazę głosowania, stworzyła NikkieTutorials, gwiazda mediów społecznościowych i jedna z czterech osób prowadzących konkurs. Najgorszym elementem przerywnika był teledysk wyglądający jak reklama komunikacji miejskiej – historia nastoletniej miłości w magicznym eurowizyjnym tramwaju wypełnionym orkiestrą symfoniczną i DJ-em.

Barbara Pravi (Francja)Efendi (Azerbejdżan)Blas Cantó (Hiszpania)Jendrik (Niemcy)
fot. Thomas Hanses / EBU


Przejdźmy na szczyt tabeli. Zastaniemy tam sytuację niezwykłą. W tym roku w TOP3 znalazły się dwie piosenki śpiewane po francusku i jedna po włosku. Trzecie miejsce zajął Gjon’s Tears – młody wokalista ze Szwajcarii. Jego utwór „Tout l’univers” to ballada flirtująca nieco z radioheadowymi harmoniami w refrenie wykonywana eterycznym, ale jednocześnie mocnym falsetem. Rozczarowywała jednak strona wizualna występu – spodnie z wysokim stanem i za duża koszula – oraz choreografia sprowadzająca się do niezrozumiałego wymachiwania rękami. Wyraźnie zapomniano, że chłopiec przy fortepianie ma szansę wygrać konkurs (producent zwycięskiej w 2019 roku piosenki Duncana „Arcade” maczał palce także przy utworze Szwajcara).

Francja w tym roku bazowała na stereotypie. „Voilà” to hołd złożony starej francuskiej piosence – wystarczy podmienić słowa kołowrotkowego motywu w refrenie na „Padam” Edith Piaf. Rozumiem, że to statement Babary Pravi, którą przemysł muzyczny – jak opowiadała w wywiadach – wciskał w rolę nowej muzycznej Lolity, ale wydaje mi się, że rozwiązaniem nie jest w tym przypadku zamknięcie się w innym stereotypie. Z dwóch francuskich piosenek zdecydowanie wyróżniała się ta szwajcarska: oszczędna muzycznie i oryginalna pod względem wokalnym.

„Ktoś na to zagłosuje?” – myślałem, patrząc, jak Włochy utrzymują się w czołówce eurowizyjnych zakładów. Bukmacherzy z reguły trafnie typują zwycięzcę, ja zaś byłem przekonany, że to ciałopozytywna Destiny z Malty uplasuje się na pierwszym miejscu, osiągając – nico innymi środkami – efekt Netty z 2018 roku. Musiałem jednak posypać głowę popiołem. Zespół Måneskin okazał się zdecydowanym faworytem widzów – dzięki ich głosom skoczył z czwartego miejsca na pierwsze. To zdecydowanie nietypowy zwycięzca Eurowizji – zespół grający cięższego rocka, ale prezentujący się w estetyce glamrockowej. Z czarnym makijażem, połyskującymi strojami, butami na wysokim obcasie i odsłoniętymi sutkami wyglądali, jakby urwali się z planu filmu „Velvet Goldmine”.


To nie pierwszy raz, gdy wygrywa zupełnie niespodziewany kandydat – wystarczy przypomnieć metalowe potwory z Lordi (zwycięstwo Finlandii w 2006 roku). Oba występy podważały dominującą estetykę eurowizyjną, ale jednocześnie wpisywały się jakoś w format konkursu: grały ze stereotypami płciowymi i wykorzystywały bogatą oprawę, z pirotechniką włącznie. Mam nadzieję, że ich zwycięstwa nie przysłoni skandalik z rzekomym wciąganiem kreski przez Damiano Davida, który miała niby uchwycić kamera. W występie Måneskin najważniejsza wydaje mi się queerowa, ale nie kampowa, energia, którą udało się uzyskać dzięki glamrockowemu przebraniu.

Moim faworytem w tym roku była jednak Ukraina z turbofolkowym utworem „Szum” zespołu Go_A, który nie spodobał się jurorom, ale znalazł się na drugim miejscu w głosowaniu widzów i wylądował ostatecznie na piątej pozycji. Biały głos wokalistki i instrumenty ludowe (drumla, sopiłka) skąpane są tu w mrocznej elektronice. Ich utwór to przeróbka wiośnianki – tradycyjnej ukraińskiej pieśni żegnającej zimę. Utwór kończący się ekstatycznym przyspieszeniem wydawał mi się ciekawie korespondować z sytuacją wymęczonej pandemią Europy czekającej na powrót normalności.

Zamiast piosenki Alicji Szemplińskiej, bondowskiej ballady o kruchości porządku świata („Empires”), Polska wysłała na konkurs „The Ride”, grając na innej nucie: retromanii. Piosenka z ejtisowym vibe’em mogąca się kojarzyć z The Weeknd została wyprodukowana w Szwecji i miała wziąć udział w tamtejszych eliminacjach. Ostatecznie jednak trafiła do Polski, która chciała pokazać swoją nowoczesną stronę. Niestety aspiracje te zderzyły się z rzeczywistością. Dawno temu Jacek Kurski zachwalał wykonawcę piosenki, czyli Rafała Brzozowskiego, jako swojskiego chłopaka, który potrafi także zabłysnąć w dobrze skrojonym garniturze. Rafał jest Justinem Timberlakiem na miarę Polski, ale niestety nie Europy. Przepadł w drugim – łatwiejszym – półfinale, a przed sromotną klęską uratowało go jury z San Marino, przyznając piosence 12 punktów. Kurski po konkursie oskarżał Polaków o „niesprawiedliwy hejt” względem wokalisty, ja nazwałby to zjawisko inaczej – był on katalizatorem ulubionego sportu Polaków, czyli samobiczowania. Wybór Rafała sprawił, że kraj zamienił się w narodową spółdzielnię memiarską produkującą wizualne żarty o naszym reprezentancie („daj więcej autotune’a – Brzozowski wytrzyma”). Jako że Telewizja Polska jest mistrzem świata w czarowaniu rzeczywistości, po przegranej Rafała po prostu nie poinformowała o tym, jak potraktowano wokalistę, zdjęła także z ramówki film „Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga”. Granie na emocjach, chociaż negatywnych, mimo wszystko się opłaciło, co pokazuje oglądalność drugiego półfinału utrzymująca się na poziomie 2,5 miliona widzów.

RAFAŁ (Polska), fot. Thomas Hanses / EBURAFAŁ (Polska), fot. Thomas Hanses / EBU

Na ten rok przypadły dwie ważne zmiany w eurowizyjnym uniwersum. Jona Olę Sanda w roli producenta wykonawczego Eurowizji zastąpił Martin Österdahl, zaś na naszym polskim poletku skończyła się era Artura Orzecha w TVP. Niektórzy nie wyobrażają sobie konkursu bez jego głosu, inni przywitali tę zmianę z radością, pamiętając protekcjonalny ton i piętnowanie przez niego eurowizyjnych przaśności. Po wyrzuceniu prezentera z pracy konkurs skomentowali Marek Sierocki i Aleksander Sikora, choć Orzech nie poddawał się. Zorganizowanie wspólnego oglądania konkursu na łące obok jego domu w tym roku się nie powiodło, ale transmitował on komentarz live na swoim kanale.

Wykonując drugi raz piosenkę, już po wygranej, Måneskin powrócili do oryginalnego tekstu piosenki „Zitti e buoni” z wulgaryzmami, które musieli usunąć z oficjalnej wersji pod naciskiem organizatorów. W tym roku na Eurowizji wygrała energia i anarchiczna wolność, zaś zespół potwierdził, że jest godnym laureatem pandemicznej edycji. Tegoroczni wykonawcy Eurowizji prezentowali bardzo wysoki poziom, i nie jest to tylko kwestia głodu konkursowego. Niewiele było fałszujących występów, ale jeśli się pojawiały, to spektakularne (Natalia Gordienko z Mołdawii, w skądinąd chwytliwej piosence „Sugar”, ze zjawiskową ostatnią wysoką nutą, której bliżej było do wycia niż śpiewania). Mimo niezbyt udanych przerywników muzycznych, Holandii udało się stworzyć dynamiczne show. W pojedynku tytanów w zeszłym roku wygrała pandemia, w tym roku – zdecydowanie Eurowizja, dzięki której można było poczuć ponownie wielkie emocje: wzruszenie mieszało się z ekscytacją i niedowierzaniem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)