Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię
J. Rivolta

30 minut czytania

/ Literatura

Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię

David Foster Wallace

W dniach 11–18 marca 1995, dobrowolnie i za pieniądze odbyłem Siedmionocny Rajd Karaibski (7NK) na pokładzie jednostki „Zenit”3, 47,255-tonowego statku należącego do Celebrity Cruises Inc.

Jeszcze 8 minut czytania

1

Jest sobota osiemnastego marca, siedzę w przepełnionej kawiarni lotniska Fort Lauderdale i mam cztery godziny pomiędzy zejściem z liniowca a lotem do Chicago, więc dla zabicia czasu przywołuję hipnotyczny zmysłowy kolaż wszystkiego, co słyszałem i robiłem podczas dziennikarskiej delegacji, która właśnie dobiegła końca.

Widziałem białe jak cukier plaże i jaskrawoniebieską wodę. Widziałem czerwony garnitur z szerokimi klapami. Wąchałem emulsję do opalania rozprowadzoną po dziesięciu tysiącach kilogramów gorącego ciała. W trzech krajach zwracano się do mnie per „Mon”. Oglądałem pięciuset nadzianych Amerykanów tańczących electric slide. Widziałem zachody słońca jak z Photoshopa i tropikalny księżyc, przypominający obscenicznie wielką, dyndającą cytrynę – całkiem inny niż stary dobry kamienisty księżyc amerykański, do którego przywykłem.

Dołączyłem (na bardzo krótko) do węża Conga Line.

Muszę powiedzieć, że czułem się w tej delegacji jak Piotruś Pan. Wzięte czasopismo ze Wschodniego Wybrzeża było zadowolone z wysłania mnie w ubiegłym roku na poczciwe stanowe targi rolne, żebym z nich napisał dowolny esej. A teraz z tą samą swobodą ofiarują mi ten tropikalny rarytas. Tym razem jednak doznaję nowego uczucia presji: całkowity koszt mojego wyjazdu na targi stanowe wyniósł dwadzieścia siedem dolarów, wliczając gry losowe. Tym razem „Harper's” wysupłał ponad trzy tysiące dolarów, zanim dostał ode mnie chociaż słowo. Powtarzają mi – przez telefon, z wielką cierpliwością – żebym się z tym nie spieszył. Podejrzewam, że ci ludzie z pisma są naiwni. Mówią, że chcą ode mnie wielkiej pocztówki z opisem doświadczeń – jedź, przepłyń stylowo Karaiby, wróć i opisz, co widziałeś.

Widziałem wiele ogromnych białych statków. Widziałem ławice małych rybek o świecących płetwach. Widziałem tupecik na głowie trzynastoletniego chłopca. (Świecące rybki lubią się roić pomiędzy naszą ładownią a betonowym molem, ilekroć przybijamy do brzegu). Widziałem północne wybrzeże Jamajki. Widziałem i wąchałem sto czterdzieści pięć kotów w rezydencji Ernesta Hemingwaya na Key West, na Florydzie. Poznałem różnicę między zwykłym Bingo a Prize O, wiem, co to znaczy, kiedy kasa Bingo „sypie śniegiem”. Widziałem kamery wideo wymagające wózków operatorskich; widziałem fluorescencyjne walizki i fluorescencyjne okulary słoneczne, i fluorescencyjne pince-nez, i ponad dwadzieścia różnych marek klapek japonek. Słyszałem stalowe bębny, jadłem smażone małże i obserwowałem kobietę w srebrnej lamie rzygającą w szklanej windzie. Wskazywałem rytmicznie na sufit do wtóru dwutaktowej muzyki disco, przy której nie znosiłem wskazywać na sufit w roku 1977.

Dowiedziałem się, że istnieją intensywności błękitu poza bardzo, bardzo jaskrawym błękitem. Najadłem się więcej i z większą klasą niż kiedykolwiek w życiu, między „bujaniem” po wzburzonym morzu a „nurkowaniem” we wzburzonym morzu. Słyszałem, jak zawodowy komik mówi ludziom bez ironii: „Ależ poważnie!”. Widziałem kombinezony barwy fuksji i menstruacyjnie różowe kurtki sportowe, a także bordowo-fioletowe ocieplacze i białe tenisówki noszone bez skarpetek. Widziałem zawodowych graczy w blackjacka, tak pięknych, że chciało się podbiec do ich stolika i wydać ostatniego dziesiątaka na tę grę. Słyszałem, jak nadziani dorośli obywatele Stanów Zjednoczonych pytali w recepcji, czy nurkując w masce, trzeba się zamoczyć, czy strzelanie do rzutków odbędzie się na zewnątrz, czy załoga sypia na pokładzie i o której otwierają Bufet o Północy. Znam już dokładną różnicę pomiędzy Śliskim Sutkiem a Włochatym Pępkiem. Wiem, co to jest Coco Loco. W jednym tygodniu byłem obiektem ponad tysiąca pięciuset zawodowych uśmiechów. Dwa razy się spaliłem i dwa razy złaziła mi skóra. Strzelałem do rzutków na morzu. Czy to wystarczy? Mnie się tak nie wydawało. Poczułem kocowate ciepło subtropikalnego nieba. Tuzin razy podskoczyłem na dźwięk przejmującej, basowej syreny liniowca. Poznałem podstawy gry w madżonga, obejrzałem (częściowo) dwudniowy rober kontraktowego brydża, nauczyłem się wkładać kamizelkę ratunkową na smoking i przegrałem w szachy z dziewięcioletnią dziewczynką.

(Przypominało to strzelanie do rzutków na morzu).

Targowałem się o pamiątki z wcieleniami niedożywionych dzieci. Poznałem wszelką możliwą motywację i wymówkę dla wydania ponad trzech tysięcy dolarów na wycieczkę statkiem na Karaiby. Zagryzłem wargi i odmówiłem jamajskiej marihuany od prawdziwego Jamajczyka.

Widziałem – raz i z górnego pokładu – płetwę rekina otumanionego spienionym jak Niagara szlakiem wodnym za turbiną naszej prawej burty.

Już wiem, jak brzmi – nie jestem w stanie tego opisać – reggae w windzie. Dowiedziałem się, co znaczy bać się własnej toalety. Nabyłem „marynarskiego chodu”, który teraz chciałbym zgubić. Próbowałem kawioru i zgodziłem się z siedzącym obok mnie dzieckiem, że jest on oBLEEEśny.

Wiem też, co znaczy „wolnocłowy”.

Wiem, jaką maksymalną prędkość w węzłach rozwija liniowiec1. Jadłem ślimaki, kaczkę, Pieczoną Alaskę, łososia z fenkułem, marcepanowego pelikana i omlet z (podobno) śladową ilością etruskich trufli. Słyszałem, jak ludzie na pokładzie całkiem serio przekonywali się, że to raczej wilgotność niż upał. Byłem – doszczętnie, profesjonalnie i zgodnie z obietnicą – rozpieszczany. W dniach gorszego nastroju widywałem wszelkie postacie rumienia, keratynozy, czerniaka, plam wątrobowych, egzemy, czyraków, cyst grudkowatych, wzdęć, cellulitu, żylaków, kolagenozy i silikonozy, źle ufarbowanych włosów, nieudanych przeszczepów włosów – innymi słowy: oglądałem prawie nago mnóstwo ludzi, których wolałbym nie oglądać prawie nago. Ponury jak nigdy od czasów adolescencji, zapisałem prawie trzy notesy Mead, próbując dociec, czy to Oni, czy tylko Ja. Nabawiłem się potencjalnie dożywotniej niechęci wobec Dyrektora Hotelu naszego statku – który miał na nazwisko Dermatis i którego ochrzciłem panem Dermatitisem2, graniczącego z czcią szacunku wobec mojego kelnera i dzikiej chętki na stewardesę mojej części Pokładu Dziesiątego, Petrę, z dołeczkami w policzkach i jasnym czołem, która zawsze chodziła w wykrochmalonym stroju pielęgniarki i szeleszczących bielach, pachniała norweskim cedrem, którym odkażała łazienki, i co najmniej dziesięć razy na dzień sprzątała moją kabinę, ale nigdy nie przyłapałem jej w trakcie sprzątania – miała w sobie magiczny, nieodparty czar i z pewnością zasługuje na oddzielną pocztówkę.

2

Kilka szczegółów: w dniach 11–18 marca 1995, dobrowolnie i za pieniądze odbyłem Siedmionocny Rajd Karaibski (7NK) na pokładzie jednostki „Zenit”3, 47,255-tonowego statku należącego do Celebrity Cruises Inc., jednej z przeszło dwudziestu linii rejsowych działających obecnie w południowej Florydzie4. Statek i jego wyposażenie były, wedle standardów, które zdążyłem poznać, absolutnie pierwszorzędne. Jedzenie super, obsługa bez zarzutu, wycieczki na brzeg i zajęcia na pokładzie były zaplanowane w każdym szczególe i zorganizowane dla maksymalnej stymulacji. Statek był tak czysty i biały, że wyglądał jak wygotowany. Zachodniokaraibski błękit wahał się od koloru dziecięcego kocyka po ostry neon; niebo tak samo. Powietrze miało temperaturę ludzkiego ciała. Samo słońce zdawało się świecić dla naszej wygody. Stosunek załogi do pasażerów wynosił 1,2 do 2. To był Rejs Luksusowy.

Pomijając kilka pomniejszych wariacji, luksusowy statek rejsowy 7NK jest w zasadzie typowy. Wszystkie megalinie oferują ten sam podstawowy produkt. Nie jest on usługą ani pakietem usług. Nie jest nim nawet mile spędzony czas (chociaż szybko staje się jasne, że jednym z priorytetowych zadań Kierownika Rejsu i jego personelu jest zapewnianie wszystkich, że mile spędzają czas). To bardziej coś jak uczucie. Które jest także bona fide produktem – ma zostać wyprodukowane w tobie: melanż relaksu i stymulacji, bezstresowej łagodności i nerwowej turystyki, ten szczególny miks służalczości i wzgardy, który sprzedaje się pod hasłami z czasownikiem „rozpieszczać”. Broszury megalinii są tym czasownikiem utkane: „…jak jeszcze nigdy nie byłeś rozpieszczany”, „porozpieszczasz się w naszych jacuzzi i saunach”, „pozwól się porozpieszczać”, „porozpieszczaj się w ciepłych zefirkach Bahamów”.

To, że współcześni Amerykanie mają skłonność do kojarzenia słowa „rozpieszczać” z pewnym innym produktem konsumenckim, nie jest kwestią przypadku, a konotacja ta nie uchodzi uwagi masowego rynku megalinii i ich reklamotwórców. Mają oni dobry powód, żeby pisać to słowo kursywą i boldem.

3

Pewien incydent wybił się na pierwsze strony chicagowskich gazet. Parę tygodni przed moim własnym Luksusowym Rejsem szesnastolatek skoczył z pokładu megastatku – jednostki linii Carnival czy może Crystal – i popełnił samobójstwo. W gazetach pisano, że to z nieszczęśliwej młodzieńczej miłości, nie wyszedł mu rejsowy romans itp. Ale mnie się wydaje, że to musiało być po części coś innego, coś, czego nie ujmuje gazetowy reportaż.

W masowo sprzedawanych Luksusowych Rejsach jest coś nieznośnie smutnego. Jak większość nieznośnie smutnych rzeczy, i ta zdaje się niewiarygodnie ulotna i złożona w swych przyczynach i skutkach: na pokładzie „Nadiru” – zwłaszcza nocą, gdy cichnie wesoły gwar zorganizowanych rozrywek – doznawałem rozpaczy. Słowo to – „rozpacz” – jest dziś nadużywane i brzmi banalnie, ale jest to słowo poważne i ja używam go poważnie. Dla mnie oznacza ono prostą zbitkę dziwnego pragnienia śmierci i przytłaczającego poczucia własnej małości i płonności, przejawiającej się jako lęk przed śmiercią. Najbliższe temu, o czym mówi się dread lub angst. Ale nie jest do końca żadną z tych rzeczy. Bardziej tak, jakby człowiek chciał umrzeć, aby uniknąć nieznośnego uczucia uświadamiania sobie, że jest mały, słaby i samolubny i że bez wątpienia kiedyś umrze. Jest to chęć wykonania skoku przez burtę.

Podejrzewam, że redaktor wytnie mi ten fragment, ale muszę nakreślić pewne tło. Ja, który przed tym rejsem nigdy nie byłem na oceanie, zawsze kojarzyłem go z lękiem i śmiercią. Jako małe dziecko gromadziłem w pamięci dane o śmiertelnych atakach rekinów. Nie tylko atakach, lecz śmiertelnych wypadkach. Śmiertelny wypadek Alberta Koglera na Baker's Beach w Kalifornii, rok 1959 (Wielki Biały Rekin). Wypadek amerykańskiego statku „Indianapolis” w okolicy Filipin, rok 1945 (wiele wersji, władze sądzą, że atakowały głównie rekiny tygrysie i niebieskie)5; najwięcej śmiertelnych ofiar pojedynczego rekina odnotowano w okolicy Matawan/Spring Lake w stanie New Jersey, w roku 1916 (znowu Wielki Biały Rekin; tym razem złapali carchariasa w zatoce Raritan, w New Jersey, i znaleźli in gastro ludzkie szczątki (wiem które i czyje)). W szkole napisałem trzy różne wypracowania o rozdziale „Rozbitek” z „Moby Dicka”, rozdziale, w którym chłopiec kabinowy Pip wypada za burtę i szaleje z powodu pustego bezmiaru, w którym się znalazł. Teraz, gdy uczę w szkole, zawsze robię lekcję z przerażającego opowiadania „Szalupa” Crane’a i skręca mnie, gdy dzieciaki uważają je za nudne albo głupio przygodowe: chcę, żeby poczuły ten sam przejmujący do szpiku lęk oceanu, który ja zawsze odczuwałem, aby doznały intuicji morza jako pradawnej nada, bezdennej głębi zamieszkanej przez zębate stwory, wznoszące się ku człowiekowi w tempie spadającego piórka. W każdym razie stąd wziął się atawistyczny lęk przed rekinem, który, muszę wyznać, dopadł mnie z powrotem ze zdwojoną siłą podczas Luksusowego Rejsu6, i dlatego narobiłem tyle wrzasku na widok jednej (przypuszczalnej) płetwy grzbietowej, którą dostrzegłem z prawej burty, aż mój towarzysz przy stole poprosił mnie, z zachowaniem wszelkiego taktu, abym zamknął się wreszcie na temat płetwy.

To chyba nie przypadek, że Luksusowy Rejs 7NK działa przede wszystkim na wyobraźnię starszych ludzi. Nie mam na myśli zgrzybiałych staruszków, lecz ludzi w wieku pięćdziesiąt plus, dla których własna moralność to coś więcej niż abstrakcja. Większość obnażonych ciał, które za dnia oglądało się na „Nadirze”, zdradzało rozmaite stadia dezintegracji. A sam ocean (który, stwierdziłem, jest słony jak diabli i przypomina w smaku sole do płukania gardła, a jego bryzgi są tak korodogenne, że chyba będę musiał wymienić oprawki okularów) okazuje się jednym wielkim motorem rozkładu. Morska woda koroduje statki w niesamowitym tempie – pokrywa je rdzą, zdziera farbę i lakier, sprawia, że części błyszczące matowieją, pokrywa dno statku skorupiakami i bliżej nieokreślonym morskim śluzem, który wygląda jak wcielenie śmierci. Naoglądaliśmy się horrorów w portach, miejscowych łódek, które wyglądały jak unurzane w kwasie i szambie, przeżarte rdzą i guanem, zmarnowane przez to, w czym pływają.

Inaczej jest ze statkami megalinii. To nie przypadek, że są one wszystkie białe i czyste, ponieważ wszystkie mają dowodzić kalwińskiego triumfu kapitału i przedsiębiorczości nad odwiecznym rozkładającym działaniem morza. Na „Nadirze” służył cały batalion żylastych małych facecików z Trzeciego Świata, których zadaniem było chodzić po statku w granatowych kombinezonach i wypatrywać oznak rozkładu, które usuwali. Pisarz Frank Conroy, autor małego eseju na początku broszury Celebrity Cruises 7KN, opowiada, jak: „Stało się dla mnie osobistym wyzwaniem znalezienie niewypolerowanego kawałka mosiądzu, obitej z farby barierki, plamki na pokładzie, luźno wiszącego kabla czy czegokolwiek, co nie byłoby perfekcyjnie zadbane. Wreszcie, pod sam koniec rejsu, znalazłem kabestan7 z plamką rdzy o średnicy półdolarówki od strony morza. Moją radość z powodu tego niedociągnięcia przerwał przybyły natychmiast członek załogi, uzbrojony w wałek malarski i kubeł białej farby. Patrzyłem, jak nakłada na cały kabestan świeżą warstwę farby, po czym oddalił się ze zdawkowym ukłonem pod moim adresem”.

O to właśnie chodzi. Wakacje to odpoczynek od rzeczy niemiłych, a ponieważ świadomość śmierci i rozkładu jest niemiła, może się wydać dziwne, że wymarzone amerykańskie wakacje to pobyt w czeluściach pradawnej machiny śmierci i rozkładu. Za to na luksusowym liniowcu 7NK jesteśmy zręcznie wspomagani w tworzeniu fantazji o triumfie nad śmiercią i rozkładem. Jedna z dróg do tego triumfu prowadzi przez rygory samodoskonalenia; a amfetaminiczna dbałość załogi o „Nadir” stanowi mało subtelną analogię do osobistej elegancji, połączonej z dietą, gimnastyką, suplementami witaminowymi, chirurgią kosmetyczną, seminariami Franklina Questa o gospodarowaniu czasem itp.

Jest także inna droga przeciwko śmierci. Nie przesadna dbałość, lecz miłe podniecenie. Zamiast ciężkiej pracy, ciężka zabawa. Nieustanna aktywność na 7NK, bankiety, festyny, śmiech i śpiew; adrenalina, ekscytacja, stymulacja. To sprawia, że człowiek czuje się rozwibrowany, żywy. Sprawia, że egzystencja zatraca poczucie przypadkowości8. Opcja ciężkiej zabawy obiecuje nie tyle transcendencję lęku śmierci, ile zagłuszenie go: „Śmiejąc się z przyjaciółmi9 w salonie po kolacji, zerkasz na zegarek i napomykasz, że już prawie czas na kabaret… Gdy kurtyna opada po owacji na stojąco, w rozmowie z kompanami10 pada pytanie: «I co teraz?». Może wizyta w kasynie albo mały dansing w dyskotece? Może spokojny drink przy barze z pianinem albo spacer po pokładzie pod gwiazdami? Po przedyskutowaniu wszystkich opcji dochodzicie do wniosku: «Zróbmy wszystko!»”.

Dante to nie jest, niemniej broszura Celebrity Cruises 7NK stanowi potężny i genialny kawał reklamy. Broszura ma rozmiary kolorowego pisma, jest pięknie wydana, ozdobiona artystycznymi zdjęciami opalonych twarzy nadzianych par11, utrwalonych w spazmie rozkoszy. Wszystkie megalinie wykładają broszury, którymi w zasadzie mogłyby się wymieniać. Środkowa część takiej broszury zawiera listę wszystkich pakietów i tras. Klasyczni klienci 7NK płyną na Karaiby Zachodnie (Jamajka, Wielki Kajman, Cozumel) albo na Karaiby Wschodnie (Puerto Rico, Wyspy Dziewicze), ewentualnie na coś, co się nazywa Głębokie Karaiby (Martynika, Barbados, Mayreau). Są też 10- i 11-Nocne Super Pakiety Karaibskie; wtedy liniowiec zawija do prawie wszystkich egzotycznych brzegów pomiędzy Miami a Kanałem Panamskim. Końcowe rozdziały broszur podają ceny12, informacje paszportowe, przepisy celne, ostrzeżenia.

Jednak tak naprawdę porywający jest pierwszy rozdział broszury, ze zdjęciami opatrzonymi podpisami kursywą z Fodor's Cruises lub Berlitza, którym towarzyszy bajkowa sceneria i zapierająca dech w piersiach proza. Zwłaszcza broszura dla celebrytów sprawia, że ślinka cieknie. Znajdziemy w niej wydrukowane na złoto maksymy w rodzaju: POBŁAŻANIE SOBIE STAJE SIĘ ŁATWE albo RELAKS STAJE SIĘ TWOJĄ DRUGĄ NATURĄ, albo STRES STAJE SIĘ BLADYM WSPOMNIENIEM. A wszystkie te obietnice wskazują trzecią drogę przekroczenia lęku przed śmiercią, jaką oferuje „Nadir”: droga ta nie wymaga ani pracy, ani zabawy, czyli tego, co stanowi kij i marchewkę 7NK.

4

„Samo wyglądanie na morze z relingu statku ma niezwykle kojący efekt. Gdy dryfujemy niczym chmura po wodzie, ciężar codziennego życia zostaje z nas magicznie zdjęty i zdajemy się unosić na morzu uśmiechów. Uśmiechów nie tylko na twarzach innych gości, ale też na obliczach obsługi statku. Gdy steward z radością przynosi ci drinki, wspominasz mu o uśmiechniętej załodze. Steward tłumaczy, że personel Celebrity znajduje przyjemność w staraniach, aby rejs był dla ciebie doświadczeniem beztroskim, i w traktowaniu cię jak gościa honorowego13. Poza tym, dodaje, to jest ich ulubione miejsce. Spoglądając na morze, trudno się z tym nie zgodzić”.

Tekst pochodzi z książki Davida Fostera Wallace'a „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię. Eseje i rozważania”, która ukaże się 28 września 2016 r. w Wydawnictwie W.A.B. w przekładzie Jolanty Kozak.Tekst pochodzi z książki Davida Fostera Wallace'a „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię. Eseje i rozważania”, która w przekładzie Jolanty Kozak ukaże się 28 września 2016 w wydawnictwie W.A.B. 

Broszura Celebrity 7NK posługuje się wyłącznie zaimkiem drugiej osoby liczby pojedynczej. Jest to nad wyraz stosowne. Ponieważ w scenariuszu broszury doświadczenie 7NK jest nie opisywane, a ewokowane. Broszura nie uwodzi zaproszeniem do snucia fantazji, tylko fantazję tę konstruuje. Jest to reklama, ale reklama z pazurem apodyktyczności. W typowej rynkowej reklamie dla dorosłych ładni ludzie pokazani są w trakcie doznawania występnej wręcz przyjemności wokół jakiegoś produktu, więc widz zostaje zaproszony do fantazjowania, czy sam mógłby się wkręcić w doskonały świat reklamy za sprawą zakupienia danego produktu. W typowej reklamie, która płaci trybut wolności wyboru, zakup jest warunkiem fantazji; w istocie sprzedaje się fantazję, a nie dosłowne przeniesienie w świat reklamy. Nie mamy poczucia, że coś nam konkretnie obiecano. To sprawia, że konwencjonalne reklamy dla dorosłych są z gruntu chłodne.

Z chłodem tym kontrastuje temperatura reklam broszury 7NK: stosowanie zaimka drugiej osoby liczby pojedynczej, specyficzność detalu obejmująca nawet to, co powiesz (powiesz „Zgadzam się w całej rozciągłości” albo „Zróbmy to wszystko!”). W reklamach rejsowych broszur daruje ci się wymyślanie fantazji. Reklamy robią to za ciebie. Nie schlebiają zatem twojej wolności wyboru, a wręcz ją ignorują – wypierają.

To właśnie jest reklamowanie apodyktyczne – niemal rodzicielskie – zawierające bardzo szczególną obietnicę, diabolicznie uwodzicielską obietnicę, która w zasadzie bliska jest uczciwości, ponieważ zobowiązuje wykonawcę Luksusowego Rejsu. Nie obiecuje ci się, że możesz doświadczyć wielkiej przyjemności, tylko że jej doświadczysz. Oni już o to zadbają. Będą nadzorować co do joty twoją opcję przyjemnościową, tak żeby żadna korozyjna siła twojej dorosłej świadomości i lęku nie spieprzyła ci uciechy. Kłopotliwe zdolności do dokonywania wyboru, popełniania błędów, uczucia żalu, niezadowolenia i rozpaczy zostaną usunięte z równania. Reklamy obiecują, że będziesz mógł – wreszcie, chociaż raz – naprawdę się odprężyć i dobrze zabawić, gdyż nie będziesz miał innego wyjścia, jak dobrze się bawić14.

Mam dziś trzydzieści trzy lata i odnoszę wrażenie, że dużo czasu już minęło i mija z każdym dniem coraz szybciej. Z dnia na dzień muszę dokonywać rozmaitych wyborów, decydować, co jest dobre, ważne i zabawne, a potem muszę żyć ze świadomością, że sam zamknąłem sobie wszystkie pozostałe opcje. Zaczynam też dostrzegać, że przychodzi czas, gdy moje wybory się zawężą, a wykluczenia wzrosną w postępie geometrycznym, tak że w końcu dojdzie do tego, że wyląduję na jednej cienkiej gałązce bujnie rozgałęzionego drzewa możliwości i pozostanę na niej uwięziony, a czas będzie mnie popędzał przez okresy stagnacji, atrofii i rozkładu, aż spadnę po raz trzeci, bezapelacyjnie zatopiony przez czas. To przerażające. Ale ponieważ uwiężą mnie moje własne wybory, wydaje się to nieuniknione – jeśli chcę być dorosły, muszę dokonywać wyborów, żałować niewykorzystanych możliwości i jakoś z tym żyć.

Inaczej jest na luksusowym, nieskazitelnym „Nadirze”. Na Luksusowym Rejsie 7NK płacę za przywilej oddania się w ręce wyszkolonych profesjonalistów, odpowiedzialnych nie tylko za moje doznania, ale też za moją interpretację owych doznań – czyli przyjemność. Moja przyjemność jest efektywnie zarządzana przez siedem nocy i sześć i pół dnia – tak jak to obiecały reklamy firmy – a nawet więcej: jak to się już stało w reklamach, z ich drugoosobowym trybem rozkazującym, który z nich czyni nie obietnice, lecz przepowiednie. Na pokładzie „Nadiru”, tak jak to zostało przepowiedziane w broszurze na stronie 23, robię (złotymi literami) „…to, czego od bardzo dawna nie robiłeś: Absolutnie Nic”.

Od jak dawna nie robiłeś Absolutnie Nic? Ja wiem to dokładnie. Wiem dokładnie, ile czasu minęło, odkąd wszystkie moje potrzeby były spełniane przez kogoś z zewnątrz, i to tak, że nawet nie musiałem ich wyrażać. W owym czasie też unosiłem się na płynie, a był to płyn słony, ciepły, lecz nie zanadto, i – o ile byłem świadomy – na pewno nie czułem strachu i było mi naprawdę dobrze, tak że chętnie byłbym wysłał do wszystkich pocztówki „Szkoda, że cię tu nie ma”.


1 (chociaż nie ustaliłem, co to jest węzeł)

2 Ubzdurał sobie, że jestem dziennikarzem śledczym i odmówił pokazania mi kambuza, mostka kapitańskiego, pokładów dla personelu, w ogóle czegokolwiek, zabraniając jednocześnie załodze udzielania mi wywiadów, a poza tym nosił we wnętrzach ciemne okulary, i epolety, i godzinami gadał przez telefon po grecku, gdy przychodziłem do jego gabinetu, po tym jak zrezygnowałem z półfinału karaoke w Sali Rendez-Vous, żeby się z nim umówić. Źle mu życzę.

3 Chyba nikt nie oparłby się pokusie przechrzczenia tego statku na „Nadir” na widok głupiej nazwy „Zenit” w broszurze agencji, więc niech i mnie będzie wolno to uczynić, zwłaszcza że nie mam nic przeciwko samemu statkowi.

4 Są jeszcze Windstar i Silversea, Tall Ship Adventures i Windjammer Barefoot Cruises, lecz te są strasznie ekskluzywne i mniejsze. Dwadzieścia parę linii rejsowych, o których mówię, ma „megastatki”, pływające torty weselne na czterocyfrową liczbę pasażerów, z propellerami silnikowymi wielkości małych banków. W pd. Florydzie działają linie: Commodore, Costa, Majesty, Regal, Dolphin, Princess, Royal Caribbean, Celebrity, Renaissance, Royal Cruise Line, Holland, Holland America, Cunard, Cunard Crown, Cunard Royal Viking, Norwegian Cruise Line, Crystal, Regency Cruises. Wal-Martem przemysłu rejsowego jest Carnival, które inne linie nazywają czasem „Carnivorem”. Nie przypominam sobie, w której linii pływa „The Love Boat’s Pacific Princess” (zdaje się, że kursował między Kalifornią a Hawajami, chociaż widywałem te statki wszędzie), ale teraz imię zapożyczyły Princess Cruises, które wykorzystują nieszczęsnego staruszka Gavina MacLeoda w pełnych regaliach w reklamach telewizyjnych.
Liniowy megastatek 7NK jest typem jednostki pływającej, jak niszczyciel. Każda megalinia ma więcej niż jeden statek. Przemysł wywodzi się ze starych patrycjuszowskich firm transatlantyckich, łączących zamożność z ideą dopłynięcia gdzieś – przykładami „Tytanic” albo „Normandie”. Obecne liczne nisze Rejsów Karaibskich – Single, Emeryci, Temat, Specjalna Atrakcja, Korporacje, Party, Rodzina, Masowy Rynek, Luksus, Absurdalny Luksus, Groteskowy Luksus – są już ustalone i trwa o nie zajadłe współzawodnictwo (poufnie dowiedziałem się o Carnival versus Princess takich rzeczy, które zjeżyłyby ci włos na głowie). Megastatki są na ogół projektowane w Stanach, budowane w Niemczech, rejestrowane w Liberii, w Monrowii, a ich kapitanami i właścicielami są z reguły Skandynawowie i Grecy, co jest ciekawe, gdyż te same dwie nacje od dawna zdominowały podróże morskie. Celebrity Cruises należy do grupy Chandris; wielkie X na kominach ich trzech statków to, okazuje się, nie „iks”, tylko greckie chi, inicjał Chandris, greckiej rodziny armatorów, tak starej i potężnej, że podobno Onasisa uważali za chłystka.

5 Przytaczam to z pamięci. Nie potrzebuję notatek. Do dziś jestem w stanie nazwać po imieniu każdą udokumentowaną śmiertelną ofiarę z „Indianapolis”, dodając pewne numery seryjne i miasta, skąd pochodziły. (Zginęły setki ludzi, 7‒10 sierpnia 1945; „Indianapolis” dowiozła właśnie bombę Little Boy na wyspę Tinian, skąd miano ją dostarczyć do Hiroszimy, na co zwracają uwagę ironiści. Robert Shaw jako Quint odtworzył całe zdarzenie w filmie „Szczęki” z roku 1975 – filmie, który, jak możesz sobie wyobrazić, był dla mnie, trzynastolatka, jak pornofetysz).

6 Przyznaję też, że pierwszej nocy rejsu zapytałem kogoś z personelu pięciogwiazdkowej restauracji „Nadiru”, czy mógłbym dostać kubeł resztek, żeby zaprzyjaźnić się z rekinami z tylnego relingu najwyższego pokładu. Moje pytanie uderzyło wszystkich i zostało uznane, począwszy od szefa kuchni, za niepokojące, a może nawet świadczące o zaburzeniu, więc okazało się dziennikarskim faux pas, gdyż jestem pewien, że szef kuchni zdradził je panu Dermatitisowi i właśnie dlatego nie zezwolono mi na dostęp do takich miejsc jak kuchnia pokładowa, zubażając tym samym zmysłowy zasięg tego artykułu. (Przy okazji wydało się, jak mało zdaję sobie sprawę z samych rozmiarów „Nadiru”: dwanaście pokładów sięgających wysokości pięćdziesięciu metrów, z których rzygowiny rozbryzgują się jak woda kolońska, zanim sięgną powierzchni oceanu, z koncentracją niewystarczającą do zwabienia poważnego rekina. Którego płetwa z tej wysokości wyglądałaby jak pinezka).

7 (chyba coś jak dźwigar okrętowy, coś w rodzaju wielokrążka na sterydach)

8 Na każdym pokładzie „Nadiru” wiszą setki przekrojowych planów statku, wiszą one też w windach i na międzypokładach, każdy z czerwoną kropką TU JESTEŚ – po niedługim czasie staje się jasne, że służą one nie tyle orientacji, ile pokrzepieniu ducha.

9 Nagminne wzmianki o „przyjaciołach” w tekście broszury: obietnica ucieczki przed lękiem śmierci bazuje między innymi na zapewnieniu, że żaden rejsowicz nie jest sam.

10 Widzisz?

11 W broszurach występują wyłącznie pary, a na każdym zdjęciu grupowym – grupy par. Nie miałem nigdy w ręku broszury rejsu dla singli, a tak chciałbym. W pierwszą sobotnią noc na „Nadirze” leżała broszura „Single, łączcie się!”, zachęcająca do odwiedzenia Scorpio Disco na ósmym pokładzie, gdzie po godzinie autohipnozy i świadomego oddychania zdecydowałem się udać, ale nawet na Łączcie Się siedemdziesiąt pięć procent stanowiły stałe pary, a my, nieliczni single poniżej siedemdziesiątki, siedzieliśmy z ponurymi minami, i cała impreza przypominała rytualne podcinanie żył, więc wycofałem się z niej po półgodzinie, bo w telewizji miał lecieć „Park Jurajski”, a nie przejrzawszy jeszcze całego programu telewizyjnego, nie wiedziałem, że „Park Jurajski” nadadzą kilkadziesiąt razy w ciągu przyszłego tygodnia.

12 Od 2500 do 4000 dolarów za rejs typowym megastatkiem, jak „Nadir”, chyba że wybierasz Apartament Prezydencki ze świetlikiem, barkiem, automatycznymi wachlarzami z palmy itd. – w którym to przypadku cena ulega podwojeniu.

13 W odpowiedzi jakiemuś żurnaliście rzecznik prasowy Celebrity (urocza Debra Winger, zwana Panią Wiessen) dała takie wyjaśnienie radości załogi: „Ludzie z pokładu – nasz personel – stanowią w istocie jedną wielką rodzinę – zapewne zauważył pan to, będąc na statku. Kochają swoją pracę i usługiwanie ludziom, zwracają uwagę na wszystkie zachcianki i potrzeby”.
Nie to zaobserwowałem osobiście. Osobiście zaobserwowałem, że „Nadir” jest statkiem wielce rygorystycznym, kierowanym przez elitarną kadrę surowych greckich oficerów i nadzorców, i że personel żyje w śmiertelnym strachu przed greckimi bossami, którzy go ustawicznie obserwują. Załoga pracuje niemal tak ciężko, jak bohaterowie Dickensa, zbyt ciężko, żeby odczuwać z tego powodu prawdziwą radość. Miałem wrażenie, że Radość, Sprawność i Usłużność figurują w dokumentach, które greccy szefowie wciąż uzupełniają: gdy myśleli, że nikt z gości im się nie przygląda, pracownicy wyglądali smętnie jak każda źle opłacana służba – a do tego lęk. Miałem wrażenie, że załogant może zostać wylany z pracy za drobne potknięcie jednym kopniakiem wyświeconego greckiego buta, zakończonym długą drogą wpław.
Zaobserwowałem, że niektórzy członkowie personelu darzą sympatią pasażerów, ale była to sympatia względna – nawet najabsurdalniejsze żądanie wymagającego pasażera wydawało się uprzejme i wyrozumiałe w porównaniu z bezwzględnością Greków, za co załoga zdawała się być nam szczerze wdzięczna w taki sposób, w jaki wzrusza nas czysto ludzka przyzwoitość spotykana w Nowym Jorku czy Bostonie.

14 TWOJA PRZYJEMNOŚĆ – brzmi slogan kilku megalinii – TO NASZ INTERES. Co w typowej reklamie ma podwójną konotację, tutaj ma potrójną – ZAJMIJ SIĘ SWOIMI CHOLERNYMI SPRAWAMI I POZWÓL NAM, PROFESJONALISTOM, MARTWIĆ SIĘ O TWOJĄ PRZYJEMNOŚĆ, NA LITOŚĆ BOSKĄ.