WIEŚ: Powrót jest niemożliwy
Rafal Zych / CC BY-NC 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

WIEŚ: Powrót jest niemożliwy

Rozmowa z Martą Szarejko i Piotrem Nesterowiczem

Miliony ludzi przeniosły się ze wsi do miast, co nie znaczy jednak, że stały się kimś innym. Nie zostawiły na rogatkach miast całego doświadczenia kulturowego

Jeszcze 5 minut czytania

KRZYSZTOF CIEŚLIK: W latach 1946–1960 ze wsi do miast przyjechało 3 miliony młodych ludzi. Migracje ze wsi po roku 1989 wyglądały podobnie, choć według raportu GUS sprzed pięciu lat w 2035 roku większość dużych miast (z wyjątkiem Krakowa i Warszawy) się wyludni. Dlaczego wyjeżdżali bohaterowie „Każdy został człowiekiem”, a dlaczego ci z „Zaduchu”?
PIOTR NESTEROWICZ: Z przyczyn ekonomicznych. Szukali lepszego miejsca do życia, możliwości zdobycia wykształcenia i pracy. Chcieli wyrwać się z zapóźnionej cywilizacyjnie i biednej wsi. Myślę, że głównym powodem był awans społeczny, cywilizacyjny i ekonomiczny. Równocześnie był to także czas nasilonej propagandy komunistycznej, która stymulowała do przenosin. A przy tym ludzie byli w miastach potrzebni, choćby na budowach, więc można powiedzieć, że istniały popyt i podaż.

MARTA SZAREJKO: Bohaterowie mojej książki wyjeżdżają z podobnych powodów, może z wyjątkiem ekonomicznego. W „Zaduchu” przyglądałam się konkretnej grupie: tej, która wyjechała ze wsi i w mieście jej się udało, a mimo to ma kompleksy. Ci ludzie wyjechali głównie dlatego, że chcieli się rozwijać, a na wsi nie mieli takiej możliwości. Ktoś interesuje się literaturą, ale w jego domu nie czyta się książek, ktoś inny chciałby trenować MMA, ale w swoim miasteczku może ćwiczyć co najwyżej breakdance.

W „Każdy został człowiekiem” niektórzy bohaterowie wracają na wieś. Albo im się nie udaje, albo po prostu chcą wrócić. Czy bohaterowie „Zaduchu” mogliby zostać na wsi?
MS: Nie bardzo, bo nie mogliby się tam rozwijać. Po kilkunastu latach w Warszawie, świetnie wykształceni, z aspiracjami, raczej zamożni, dawno stracili wspólny język z rodzicami i znajomymi, którzy tam zostali. Poza tym, nawet gdyby bardzo chcieli, nie mieliby szans na znalezienie jakiejkolwiek pracy – a co dopiero takiej, która ich satysfakcjonuje. Doskonale to rozumiem, jestem jedną z nich i nie wyobrażam sobie powrotu do popegeerowskiej miejscowości, bo co mogłabym w niej robić? Powrót jest niemożliwy. Bohaterowie książki Piotra patrzą na to inaczej. Pamiętam, że jedna z kobiet mówi, że osoby, które zdobyły wykształcenie, powinny wracać na wieś.

PN: Ale to była taka „siłaczka”. Regina miała właśnie taką wizję, choć sama w końcu ze wsi uciekła. Wylądowała w Szczecinku, więc mieście niedużym, ale jednak powiatowym.

Marta Szarejko

ur. 1983, reportażystka, studiowała kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Kulturze Miasta”, „Nowych Książkach”, „op. cit.”, „Chimerze”. Przez cztery lata (2008–2012) pisała reportaże, recenzje i robiła wywiady do magazynu kulturalnego „Bluszcz”. Autorka książki o bezdomnych „Nie ma o czym mówić” (2010), za którą została nominowana do Literackiej Nagrody Angelus, współautorka zbioru reportaży „Odwaga jest kobietą” (2014). Jej ostatnia książka reporterska to poświęcony migracji z prowincji do Warszawy „Zaduch”.

Zaskakuje mnie trochę liczba bohaterów prosto z Żeromskiego w twojej książce. Wiem, że pamiętnikom, na których się opierałeś (zebranych w dziewięciu tomach „Młodego pokolenia wsi Polski Ludowej”), przyświecały cele propagandowe i że w związku z tym były cenzurowane. Ale wydaje mi się, że przynajmniej troje bohaterów głęboko wierzy w to, że można zbudować lepszą, socjalistyczną przyszłość.
PN: Częściowo wynika to na pewno z autoselekcji, bo osoby, które pisały na konkurs, były w dużej mierze zaangażowane społecznie. Ale ludziom dorastającym w latach 50. propaganda komunistyczna bardzo wiele obiecywała. Wychodzili z biedy i od razu widzieli namacalną poprawę sytuacji w kraju: kończyli podstawówki, szkoły średnie, wyjeżdżali do miast, znajdowali zatrudnienie. To musiało być porywające. Propaganda była przy tym niezwykle intensywna. Choć ci ludzie dostrzegali cienie stalinizmu, to po pierwsze opresje nie dotykały ich wprost, a po drugie racjonalizowali je – wypierali bądź tłumaczyli sobie, że to koszty, które trzeba ponieść, wierzyli na przykład w to, że kułacy, którzy nie chcieli oddawać zboża, byli słusznie prześladowani. Stąd brało się zaangażowanie społeczne i wiara w ideę.

Jak w przypadku bohaterów waszych książek wygląda zderzenie marzeń z rzeczywistością?
MS: Moi bohaterowie spełniają w mieście swoje marzenia, rozwijają się. Nawet jeżeli kupują mieszkanie na kredyt, to patrzą na ten kredyt inaczej niż osoby z Warszawy, które akurat nie dziedziczą mieszkań. Tak bardzo nie chcą wracać na wieś, że wszystko, co osiągają w mieście, wydaje im się podwójnie korzystne. Oczywiście ma to też bardziej mroczną stronę – nie mogą sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Jeśli stracą pracę, nie zamieszkają jak warszawiacy w mieszkaniu dziadków, jeśli zdecydują się na dziecko, będą musieli mieć pieniądze na nianię, bo ich rodziców nie ma blisko. To sprawia, że ciągle muszą trzymać rękę na pulsie.

PN: Wydaje mi się, że rozczarowanie moich bohaterów wiąże się z tym, czego trochę brak w przypadku bohaterów Marty – z ideologią, w którą bardzo mocno wierzyli. Pod koniec lat 50. okazało się, że nie wszystko wygląda tak, jak miało. Nie jest to rozczarowanie z powodu braku awansu społecznego ani powrotu na – już zelektryfikowaną, inną – wieś.

WIEŚ

Nowy jesienny cykl tekstów i wywiadów w dwutygodnik.com. Jaka jest współczesna polska wieś? Jaka jest jej historia i kultura? W ostatnich latach rozmowa o polskiej kulturze zdaje się traktować ją coraz poważniej. Czy tak daleko z miasta do wsi? A co jeśli przenikają się one znacznie bardziej, niż chcielibyśmy sądzić?

To chyba główna różnica między waszymi książkami. W „Każdy został człowiekiem” celem migracji jest lepsza przyszłość kolektywna, w „Zaduchu” chodzi o indywidualne dążenia.
PN: Na początku lat 90. też pojawiła się pewna obietnica lepszego życia, liberalnej drogi. Jak będziesz ciężko pracować, to osiągniesz sukces i dobrobyt, te wszystkie rzeczy, które kilka lat wcześniej można było zobaczyć wtedy, gdy jechało się do Berlina Zachodniego na wycieczkę handlową. Oczywiście, upadek komunizmu nie oznaczał nowej propagandy, ale wydaje mi się, że ludzie zostali w podobny sposób uwiedzeni. Dopiero teraz, po 25 latach, pojawia się refleksja, że przyszłość nie była wcale zero-jedynkowa.

Powiedziałbym nawet, że ta przyszłość nie wyszła. Albo wyszła dość dramatycznie. W latach 50. PGR-y okazują się niewypałem m.in. dlatego, że chłopi nie wierzą w kolektywną własność, chcą robić na swoim. Natomiast ich likwidacja w latach 90. oznacza powtórną katastrofę, która kończy tę pegeerowską „małą stabilizację”.
MS: Dlatego ludzie na wsi wciąż z rozrzewnieniem wspominają PGR-y. Kilka razy moi znajomi z SGH i kulturoznawstwa, dziś ludzie wysoko postawieni w korporacjach albo artyści, zderzyli się z moimi rodzicami i ich sąsiadami. Ci drudzy opowiadali, że może nie było bogato, ale przynajmniej bezpiecznie, ci pierwsi wytrzeszczali oczy i dziwili się, jak można tęsknić za takim życiem! Dla nich to oczywiste, że teraz jest lepiej, bo świat stoi przed nimi otworem, nie stoi natomiast przed przeciętnym mieszkańcem Bezled.

Piotr Nesterowicz

ur. 1971, doktor nauk ekonomicznych, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Autor esejów, reportaży oraz powieści i opowiadań fantastycznych. W 2015 roku za książkę „Cudowna” otrzymał Nagrodę Literacką Prezydenta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego, nominację do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki oraz nominację do Literackiej Nagrody Nike. Niedawno ukazała się jego książka „Każdy został człowiekiem” o migracjach ze wsi do miast w latach 1946–1960.

W „Każdy został człowiekiem” prowincja jest w pewnej mierze beneficjentem przemian.
MS: A u mnie jest pogrążona, porzucona i pogardzana. Nikt się tymi ludźmi nie interesuje. Nie mogą znieść zdań w rodzaju: „Jak będziesz pracował, to osiągniesz więcej”.

Wieś za stalinizmu jest bardzo tradycyjna. Centralną postacią jest ksiądz.
MS: Ksiądz, który w książce Piotra zawsze ma „siostrę”, czyli nieoficjalną partnerkę, zabieraną choćby na wesela.

Ale też ma posłuch. Czy dziś na prowincji nadal jest ktoś taki?
MS: Oczywiście, nic się w tej kwestii nie zmieniło. Moja mama na przykład wie, że od kilkunastu lat nie chodzę do kościoła, ale jeśli w Wigilię nie pójdę z nią na pasterkę, to ona po prostu się tego wstydzi. Jeden z moich bohaterów przywołuje historię księdza, który ma romans z chłopakiem ze wsi, młodym mężem i ojcem. Cała wieś o tym wie. Chłopak w końcu tego nie wytrzymuje i popełnia samobójstwo, a księdza przenoszą trzy wsie dalej. I tyle.

PN: Paradoksalnie teraz jest to jeszcze wyraźniejsze. Wtedy władze intensywnie walczyły z Kościołem. Dobrym przykładem jest Marian, jeden z bohaterów mojej książki. Tacy ludzie jak on byli systemowo wspomagani przez organizacje młodzieżowe, partyjne, przez cały ten aparat władzy. Później nastąpił odwrót, który wynikał zresztą częściowo z potrzeby odreagowania komunizmu i roli Kościoła w walce z systemem. Sądzę, że dziś znaczenie Kościoła na wsi, która wszędzie jest siłą rzeczy konserwatywna, wręcz się umacnia. „Lewactwo” zdarza się na wsi dużo rzadziej.

MS: Z drugiej strony mam wrażenie, że na wsi przebiega to bardzo dwutorowo. Kościół sobie, a poglądy sobie. Zaczęłam niedawno zbierać materiał do książki o gejach i lesbijkach mieszkających na wsi. Spodziewałam się dramatów i traum, tymczasem odwiedziłam kolejną parę, która żyje absolutnie normalnie, jest zadowolona i nie chce wyjeżdżać z tej małej miejscowości. Wszyscy widzą, że 38-letni mężczyźni pracują razem, mieszkają, mają jedną sypialnię, ale nigdy nie zostało to nazwane wprost. Podobnie jest z dziećmi z in vitro.

Taki fasadowy konserwatyzm. Może został osłabiony właśnie przez takich ludzi jak Marian, zetempowiec z misją?
PN: Częściowo tak, ale też przez postęp cywilizacyjny, który poszerza horyzonty. Choć z drugiej strony opresyjność stalinizmu powodowała, że ludzie się okopywali na swoich pozycjach, a Kościół ich konsolidował. Wydaje mi się zresztą, że ta nasza ludowa religijność po prostu taka jest – bardzo żarliwa, ale powierzchowna, bezrefleksyjna. Podwójna moralność funkcjonuje na wsi w różnych sprawach.

„Każdy został człowiekiem” to w pewnej mierze książka opisująca proces inżynierii społecznej, zaplanowanej modernizacji kraju. Czy awans społeczny z lat 1946–1960 się powiódł? Czy udało się stworzyć „nowego człowieka”? Czy błyskawiczny awans i modernizacja się ze sobą nie kłóciły?
PN: Nie sądzę, żeby się kłóciły. Natomiast nie udało się wykuć nowego człowieka, którego oczekiwano, co udawało się w pewnej mierze jedynie w bardziej opresyjnych systemach.

Człowieka radzieckiego udało się jednak stworzyć.
PN: Ale w Związku Radzieckim trwało to dłużej i ten prawdziwie opresyjny system stalinowski trwał tam ponad 30 lat. Widać to w „Czasach secondhand” Swietłany Aleksijewicz. Nawet ludzie, którzy przeżyli represje, tęsknią za komunizmem. U nas tego nie było, bo stalinizm funkcjonował przez siedem–osiem lat. Skończył się około 1955 roku. Nadal istniała totalitarna dyktatura, ale trudno porównywać ją z czasami stalinizmu. Powiedziałbym więc, że stworzenie „nowego człowieka” się nie powiodło, udała się zaś sama modernizacja. Miliony ludzi przeniosły się ze wsi do miast, co nie znaczy jednak, że stały się kimś innym. Nie zostawiły na rogatkach miast całego doświadczenia kulturowego. Później próbowały się go wypierać, bo wiejskość – podobnie jak teraz – była wówczas wstydliwa. Pochodzenie chłopskie miało być hołubione, ale w praktyce nikt się do niego nie chciał przyznawać. Ludzie ze wsi starali się być bardziej miejscy od mieszczan. I to chyba bliskie jest tym współczesnym „słoikom”.

Czy po 1989 roku był jakiś podobny, może nie do końca uświadomiony, projekt modernizacyjny? Taki, który zakładał, że ludzie z prowincji muszą się wykształcić i „wejść do Europy”?
MS: Myślę, że tak. Stąd ten wysyp różnych przedziwnych wyższych szkół i mnóstwo wykształconych osób, które nie potrafią nic.

PN: Te zawody techniczne były passé, wykształcenie można było zdobywać masowo, pojawiła się wiara, że to da lepszą przyszłość.

MS: Miałam takie przyjaciółki, które jeździły przemycać papierosy i alkohol do Obwodu Kaliningradzkiego i jednocześnie studiowały zaocznie coś w Olecku w nadziei, że to pozwoli im wyrwać się stamtąd i rzucić to zajęcie. Pamiętam, że były strasznie chude, jeździły poobklejane tymi papierosami i potem wszędzie, gdzie wystają kości, miały siniaki od paczek, a później w weekendy miały zjazdy w Olecku. Oczywiście zostały w moich stronach, mają pewnie szóstkę dzieci. Studia nie pomogły im w wydostaniu się stamtąd, co jest trochę straszne. Mam wrażenie, że ta wizja Polski po 1989 roku była oszukańcza.

Jacy mieli być nowi ludzie w komunizmie, to wiadomo – przede wszystkim świadomi klasowo. A kim mieli się stać ci, którzy przybywali do Warszawy w ostatnich latach?
MS: Mieli być wykształceni, znać języki, jeździć raz w roku na wakacje, mieć w domu oliwę truflową i mieszkania jak z „Magdy M.”.

PN: Przedsiębiorczy, samodzielni, światowi, otwarci. Na pewno nie mogli mieć nic wspólnego z PGR-em. W latach 90. ludzi z prowincji postrzegano jako nieudaczników.Piotr Nesterowicz, „Każdy został człowiekiem”. Czarne, 240 strony, w księgarniach od maja 2016Piotr Nesterowicz, „Każdy został człowiekiem”. Czarne, 240 stron, w księgarniach od maja 2016

„Arizona”.
PN: Tak, to było tragikomiczne, ale takie wyobrażenia dominowały. Panowało przekonanie, że ci, którym się nie udało, nie chcieli, żeby im się udało. Nie starali się, nie walczyli.

W latach 90. wszystkim miało się udać. Tak jak w czasach, o których opowiada „Każdy został człowiekiem”.
PN: Inny był mechanizm, ale w obu wypadkach pojawiło się podobne zachłyśnięcie ideologią i możliwościami.

Czy kultura wsi bądź prowincji odtwarzała się i odtwarza w jakiejś mierze w miastach?
PN: Wydaje mi się, że trudno porzucić z dnia na dzień poglądy i sposób myślenia. Dziś wieś chyba mniej różni się od miasta niż wtedy. Stasiuk pisze o tym odtwarzaniu we „Wschodzie”: o uprawie ziemniaków na Grochowie czy o tym, jak przed wyjściem na miasto jego matka skrapiała się zapachem „Biały bez”, a potem brała ten „Biały bez” na palec i małego Andrzeja jakby namaszczała. Zabijała w ten sposób swój chłopski zapach. Wszyscy aspirujący do tej miejskości robili podobnie.

MS: Bohaterowie „Zaduchu” wyjeżdżali do Warszawy kilkanaście lat temu – wtedy ta wieś była bliżej Stasiuka niż dzisiejszej prowincji, na której dzieci mają podobne zabawki do tych w mieście. Jeden z moich bohaterów, Michał, wspomina scenę podobną do tej z książki Stasiuka: w dzieciństwie nie znosił, gdy matka wracała z obory i przynosiła jej zapach do domu. Teraz, gdy wraca do domu i matka akurat wychodzi z obory, odsuwa go od siebie, żeby nie zbliżać się do niego z tym zapachem. Wita się z nim dopiero, gdy się przebierze i weźmie kąpiel. Moi bohaterowie uciekają od tej wiejskiej kultury najdalej jak się da, nie chcą niczego przenosić do miasta.

PN: Ale te przenosiny nie są świadome. Wiejskość jest wypierana, jest czymś niepożądanym, sądzę jednak, że w jakiejś mierze pozostaje.

MS: Na pewno bardzo trudno wyprzeć się Kościoła. Po tym, jak chodziło się do Kościoła przez 18 lat i żyło wśród rytuałów, nie da się tego wyrzucić z głowy i nagle stać się buddystą. Ludzie nie mogą zmienić swojego sposobu myślenia, choć bardzo by chcieli.

Inna rzecz, że miejskość u nas nie bardzo miała kiedy się wykształcić.
PN: Większość ludzi jest w miastach od pokolenia albo dwóch. Dlatego też tak bardzo się od wsi odcinają.

MS: U nas chyba przeważa tęsknota za inteligencją, a nie za mieszczaństwem.

„Z nikim ze wsi nie potrafię znaleźć wspólnego języka” – zapisuje Marian w pamiętniku przytaczanym w „Każdy został człowiekiem”. To zdanie mogłoby się pojawić i w „Zaduchu”.
MS: Właściwie to się pojawia – u Dominiki, która mówi, że straciła możliwość porozumienia z rodzicami na każdym poziomie. Na tym najprostszym, bo zwyczajnie używają innych słów, ona na przykład musi się pilnować, żeby nie mówić do nich językiem „Gazety Wyborczej”. I tym bardziej skomplikowanym: nie śmieszą jej już żarty ojca, dopiero teraz w całej okazałości widzi, jak bardzo są rasistowskie i homofobiczne.

Z drugiej strony rodzice, którzy odwiedzają dzieci w mieście, też mają inne oczekiwania. Jedna z dziewczyn opowiadała mi, jak zawsze się sili i zabiera matkę do teatru, kina i galerii, a ta matka ani nie ma z tego przyjemności, ani niczego się tam nie dowiaduje! Znacznie bardziej wolałaby pójść na jakiś kwiatowy targ. Albo zostać w domu i pomóc swojej córce w sprzątaniu, pomyć jej okna. Córka jednak upiera się przy tym, żeby ją ukulturalnić.

To trochę ta nasza tęsknota za inteligencją.
PN: I chęć pokazania, że się dorobiłeś, że jest inaczej, wszedłeś do lepszego świata. Dopiero drugie–trzecie pokolenie migrantów ma do tego większy dystans, pozbywa się czasem tych pretensji.

Wspomnieliśmy trochę o kompleksach. One są bardzo widoczne wśród współczesnych bohaterów „Zaduchu”, ale w „Każdy został człowiekiem” prawie ich nie ma. Wyjątkiem jest bieda.
PN: Kompleks biedy był powszechny, na przykład Marian miał kompleks kułaków, ludzi z bogatszych rodzin, którym chciał dowieść, że będzie od nich lepszy. Ale pewnie to wynika z tego, że czasy powojenne były zupełnie inne. Miasta jeszcze nie okrzepły, migracje wywiały mnóstwo ludzi. I jak jechałeś do Nowej Huty, do kopalni czy na budowę, to spotykałeś głównie takich samych ludzi jak ty.

Kiedyś były „wsioki” czy „wsiury”, dziś są „słoiki”.
MS: Wyobrażam sobie gorsze słowa niż „słoik”, ale i tak go nie lubię. Wydaje mi się, że próby nadania mu żartobliwej wymowy jednak się nie powiodły, za dużo w nim pogardy.

Wszystkie te określenia są pogardliwe.
PN: Myślę, że większość ludzi, którzy dziś mówią o „słoikach”, to potomkowie bohaterów mojej książki, którzy migrowali 50 lat temu, mają nieprzepracowany kompleks pochodzenia, są już miastowi, ale nie czują się do końca pewnie. To taka obrona przez atak.Marta Szarejko, „Zaduch. Reportaże o obcości”. PWN, 184 stron, w księgarniach od września 2015Marta Szarejko, „Zaduch. Reportaże o obcości”. PWN, 184 strony, w księgarniach od września 2015

Ale jeszcze kilka lat temu tych „słoików” nie było, nie używało się raczej tego określenia.
MS: Pojawiło się stosunkowo niedawno, choć same podziały zawsze były trochę odczuwalne. Ludzie z Warszawy rzadko zapraszają innych do domu, traktują go jak twierdzę. Dla ludzi ze wsi dom to jedyna towarzyska przestrzeń, bo na wsi nie ma kawiarni, kina ani klubów.

O tym, jak się odbiera dzisiejszych prowincjuszy w Warszawie, wiadomo sporo (oczywiście różnie, choć – jak to zwykle bywa – głośniej wybrzmiewają reakcje pogardliwe). A jak przyjmowano migrantów powojennych?
PN: Z racji skali było inaczej. W ciągu ostatnich 20 lat przyjechało tu wielu ludzi, ale wtedy był to ruch masowy, a poza tym było to miasto zniszczone, biedne…

MS: I nie wszyscy przyjeżdżali na studia, więc nie mieli nagle bezpośredniego kontaktu z inteligencją. Nie porównywali się z tubylcami.

PN: To pomagało oswajać miasto i unikać otwartego konfliktu.

Zastanawiałem się jeszcze, co łączy bohaterów waszych książek. Myślę, że przede wszystkim niezrozumienie ambicji ze strony bliskich.
MS: U Piotra, czyli tuż po wojnie, ambicje uchodzą za dziwactwo.

PN: W „Zaduchu” też, kiedy rodzice myślą albo czują, że dzieci próbują im udowodnić, że są od nich lepsze. Matka czuje, że syn należy do innego porządku, dlatego idzie się umyć, zanim się z nim przywita.

MS: Dużo dziewczyn mówiło mi, że najstraszniejsze zdanie, jakie może paść z ust ich matek, brzmi: „Zmieniłaś się”. To jest gwóźdź do trumny. To znaczy: „Widzę, że jesteś mądrzejsza, wykształcona, ale w ogóle nie należysz już do mojego świata”.

PN: A z drugiej strony jest ta potrzeba wyparcia wiejskości. Odcinanie korzeni boli.

Myślicie, że te światy równoległe są możliwe? Da się przebywać w obydwu jednocześnie?
MS: Ja nie potrafię. Wiem, że w Warszawie nie jestem u siebie, bo nie mam pamięci tego miasta, nie ma tu mojej rodziny, nie urodziłam się tu po prostu. Ale do wsi teraz mi jeszcze dalej. Rozmawiając z kilkudziesięcioma osobami, czekałam, aż ktoś powie, że tęskni za prowincją. Na przykład za przyrodą albo jakimiś rytuałami. Ale tego w ogóle nie było. Wszyscy mówili wprost, że ich dzieci wychowają się w mieście, więc zamiast zrywać jabłka z drzew, będą miały lepsze kompetencje kulturowe. I że dla nich to wielka ulga.

PN: To pewnie kwestia czasu. Są w fazie odcięcia od korzeni. Muszą jakoś uzasadnić swoje wyrzeczenia, tutejszą asymilację, która ich wiele kosztowała.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.