Mapa chaosu
grzes98 / CC BY 2.0

15 minut czytania

/ Literatura

Mapa chaosu

Krzysztof Cieślik

Polski rynek wydawniczy jest niezrozumiały i przypadkowy, a czytelnik skazany jest na poruszanie się wśród księgarskich półek po omacku. Problem leży jednak nie tylko w samym nadmiarze czy komercjalizacji, lecz również w polityce oficyn

Jeszcze 4 minuty czytania

Chaos wydawniczy rozpętał się w latach 90. i trwa do dzisiaj. Oczywiście, książki piratuje się już tylko w wersji elektronicznej, wydawców państwowych zastąpiły oficyny prywatne i korporacje, pojawiły się mniej i bardziej ambitne nisze, niewątpliwie jednak trudno doszukać się w tym wszystkim ładu. Aktywną działalność prowadzi dziś około 2000–2500 wydawców, którzy muszą się podzielić dość skromnym tortem – w raporcie Instytutu Książki z 2014 roku przychody szacowane są na niecałe 2,5 miliarda złotych. Oznacza to, że spadły aż o 7,5% w porównaniu z rokiem 2013. A choć publikuje się coraz więcej książek, to wciąż spada średni nakład – i to wyraźnie, teraz bowiem to już tylko 3236 egzemplarzy (spadek o 14,5%!).

Trudno sobie wyobrazić, że przy takiej liczbie wydawnictw i zalewie publikacji (około 36 tys. pozycji w 2014 roku) znikających z księgarskich półek po trzech – czterech miesiącach, czytelnik będzie miał taki komfort jak przed laty, gdy w ciemno mógł sięgać po serię prozy iberoamerykańskiej Wydawnictwa Literackiego, „Nike” Czytelnika czy „Bibliotekę Prozy Światowej” PIW-u. Problem leży jednak nie tylko w samym nadmiarze, rozwarstwieniu czy komercjalizacji, lecz bardzo często również w polityce wydawniczej oficyn.

Książki wybitne prezentuje się jak romansidła, a przeciętną produkcję literacką obleka się w szaty godne arcydzieł, co, zważywszy na zmniejszającą się rolę krytyki (o ile o jakiejkolwiek roli można jeszcze mówić), ma ogromne znaczenie dla czytelnika. Wielka literatura trafia w ręce przeciętnych redaktorów i tłumaczy, rzadko bywa promowana, a na dodatek publikowana jest tak, jakby miała za chwilę stracić datę ważności. Na polskich debiutantów stawia coraz mniej oficyn, a lansujące dawniej świetnych autorów wydawnictwa podupadły. Ale po kolei.

Dyktat tabelki z Excela, czyli jak działają giganci

Nie ma nic złego w tym, że rynek wydawniczy jest rynkiem właśnie. Już w początkach ery Gutenberga – jak twierdzą Febvre i Martin w „Narodzinach książki” – książka była towarem wytwarzanym w celach zarobkowych. Nic złego nie kryje się też zapewne w excelowych tabelkach. Przynajmniej do chwili, kiedy zły pieniądz nie zaczyna wypierać dobrego. A tak właśnie dzieje się na naszych oczach.

Najlepiej będzie, jeśli przyjrzymy się temu na przykładach. Sprawa dotyczyć będzie dwojga pisarzy na literę F: Eleny Ferrante i Jonathana Franzena, których książki wydała Sonia Draga. Państwo F. są autorami z absolutnego światowego topu – to ten rzadki przypadek, gdy sukces komercyjny idzie w parze z niemal jednomyślnymi pochwałami z ust krytyków. W Polsce ich książki ukazują się w dużej oficynie, która ma na swym koncie wielkie komercyjne hity, choćby te autorstwa E.L. James czy Dana Browna. Można by więc przypuszczać, że wydawca, który zarabia krocie na popularnych autorach, będzie w stanie spopularyzować, a przynajmniej wydać jak należy, książki z górnej półki. Nic bardziej mylnego.

Franzen nieprzypadkowo uchodzi za jednego z najważniejszych prozaików amerykańskich swojego pokolenia. Wciąż pozostaje ostatnim pisarzem, który pojawił się na okładce „Time’a”. W Polsce jego ważna, choć nieudana książka ukazała się ledwie półtora miesiąca po premierze oryginału. „Bez skazy” wydano w ewidentnym pośpiechu – byle zdążyć przed wizytą Franzena na Festiwalu Conrada. Udało się. Tłumacz, Zbigniew Kościuk, z reguły przekładający literaturę popularną i biografie i właściwie niezajmujący się literaturą wysoką, musiał zapewne pracować w zastraszającym tempie (to niemal 700 stron!), redaktor zresztą też. Na drugą redakcję zabrakło czasu lub było go tylko tyle, że udało się wychwycić bardziej rażące błędy. Szczęśliwie ucierpiała na tym najsłabsza powieść Franzena od jego debiutu. O ile można jeszcze zrozumieć pośpiech w wydawaniu Amerykanina (wizyta w Polsce, gorący temat, szansa na zysk), o tyle w przypadku Eleny Ferrante nie sposób zrozumieć nic.

Czterotomowa saga neapolitańska to największe wydarzenie w literaturze pięknej na świecie od czasu boomu na Knausgaarda. W Polsce pierwszy tom ukazał się w przekładzie innej tłumaczki niż tomy drugi i trzeci. Odmienna była również szata graficzna. Wszystkie trzy odsłony prezentują się zresztą raczej jak romanse niż pozycje z górnej półki. Dopiero przy trzecim tomie aktywniej zadziałała promocja. Największy jednak problem to tłumaczenie i redakcja: zdarzają się tu nie tylko niespójności między tomami (jeden z istotnych terminów w pierwszym tomie oddany jest niezgrabnie jako „wykonturowanie”, w drugim i trzecim mowa o „zacieraniu się konturów”), ale i wygibasy składniowe czy nawet błędy ortograficzne! Być może ktoś w wydawnictwie zorientował się, że przekład pierwszego tomu kuleje. Na szczęście tłumaczce tomów drugiego i trzeciego zarzucić można niewiele. Szkoda jednak, że zabrakło konsekwencji w przypadku redakcji. Trudno pojąć dlaczego, skoro wydawca i tak nie postawił na wielką promocję, najwyraźniej nie spodziewając się, że „Genialna przyjaciółka” albo „Historia ucieczki” zyska status bestsellera. Wyjaśnieniem może być jedynie konieczność uzyskania szybkiego zwrotu pieniędzy zainwestowanych w koszty praw autorskich, przekładu i wydania. Skoro założono, że Ferrante musi wyjść w styczniu, to musi wyjść w styczniu, bo w innym razie zacznie przynosić straty.

To wszystko zadziwia, bo Sonia Draga nie jest wydawnictwem, które nie może pozwolić sobie na zatrudnienie uznanego tłumacza i sprawnego redaktora. Dobra literatura najzwyczajniej w świecie tego wymaga. Co ciekawe, kiedy Draga wydaje przekłady z języka hiszpańskiego, zwykle zleca je świetnym tłumaczom. Javier Marias, jeden z poważnych kandydatów do Nobla, uniknął szczęśliwie losu Włoszki. Czy postrzegalibyśmy Mariasa jako wybitnego pisarza, gdyby nie przełożyła go tak świetna tłumaczka jak Ewa Zaleska? Dlaczego nie można by podążyć tą samą drogą w przypadku Ferrante i Franzena?

Przeciętne tłumaczenia, brak redakcji i korekty na wysokim poziomie to niestety zmora dużych wydawnictw. Zdarza się to nawet w tak cenionych oficynach jak Znak (raczej na poziomie korekty), Świat Książki (zły przekład doskonałej pozycji George’a Packera „Kryzys wolnego rynku? Ameryki portret wewnętrzny”), Albatros („W sieci” Pynchona kuleje na każdym polu) czy PWN („Kanada” Richarda Forda). Nie chodzi oczywiście o to, że w tekście trafiają się pojedyncze błędy. Kiedy wydawnictwo zmienia się w fabrykę i książkami zajmują się ludzie, którzy równie dobrze mogliby sprzedawać marchewkę, problemy pojawiają się niestety na każdej ze wspomnianych płaszczyzn. Bierze się to przede wszystkim z niepotrzebnych oszczędności – różnica między dobrym a słabym przekładem przy trzystu stronach to nie więcej niż dwa tysiące złotych, a świetny redaktor, który potrafi uratować tłumaczenie, to dodatkowe dwieście złotych – oraz nieznajomości materii. Rynek książki to biznes, ale to jeszcze nie znaczy, że książka nie może być towarem wysokiej klasy.

Zarobić na jakości

Jak powinno się wydawać autorów pokroju Franzena czy Ferrante? Cóż, najprościej zerknąć na to, co robią Wydawnictwo Literackie, Czarne albo W.A.B. Wydawnictwo Czarne to w polskich realiach wzorzec z Sèvres. Fanom reportażu nie trzeba o tym mówić, ale warto podkreślić, że niemal nie trafiają się tam słabe pozycje. W.A.B. wciąż wydaje mnóstwo dobrej literatury obcej, przybliżając polskim czytelnikom choćby takich autorów jak David Foster Wallace, wprowadzając świetną serię historyczną, a także próbując inwestować w debiuty.

Najciekawszy jest jednak przypadek Wydawnictwa Literackiego. Potrafi ono wylansować dobrą literaturę obcą, co udało się choćby z tłumaczonymi przez niezrównanego Macieja Świerkockiego Eleanor Catton i Richardem Flanaganem. Kolejna powieść nagrodzona Bookerem również ukaże się w krakowskiej oficynie i już dziś można być spokojnym o to, że będzie to dobry przekład i – co ważne – spore wydarzenie. Sukcesem była również „Moja walka”, którą można zestawić z książkami Ferrante. Wszystkie tomy powieści Knausgaarda tłumaczy Iwona Zimnicka, ukazują się w stałym rytmie, są dostrzegane i przez krytyków, i przez czytelników. Formie wydania też nie można nic zarzucić. Wydawnictwo Literackie potrafi również postawić na polskiego autora. Wydaje się, że dziś to właśnie publikacja w WL-u nobilituje najbardziej. Nie jest sztuką dobrze sprzedać Olgę Tokarczuk, ale już sukcesy Szczepana Twardocha czy Andrzeja Muszyńskiego (głośne „Podkrzywdzie”) wynikają w pewnej mierze z marki samej oficyny.

Oczywiście i Wydawnictwo Literackie nie jest bez grzechu, choć nie chodzi o grzechy główne. Zapewne wielu pamięta bitwę na arcydzieła, którą dwa lata temu WL wytoczyło Znakowi. „Ostatnie rozdanie” Wiesława Myśliwskiego (Znak) wydawca okrzyknął – przyznać trzeba: dość odważnie – „dziełem totalnym”, ale to nic przy „zachwycającym i przerażającym arcydziele, którego nie da się porównać z niczym w historii polskiej prozy”. Dziś  chyba nikt by nie zgadł, o jakiej książce mowa. Chodzi o „Osobnika” Mariana Pilota (WL), czyli powieść, o której nie rozpisywała się nawet „Gazeta Wyborcza”, mimo że jej autor został wyróżniony Nagrodą Nike.

Prawdziwym majstersztykiem promocji Wydawnictwa Literackiego był jednak „Kronos”, czyli wyszperany po latach dziennik Gombrowicza. Wydawca zapowiadał „największe wydarzenie literackie XXI wieku”. Cudu nie było. Jak po większości książek wygrzebanych z dna szuflady (ostatni trend rynkowy, by wspomnieć dzieła Hłaski, Szymborskiej, Iwaszkiewicza czy Miłosza), i po tej nie pozostanie ślad.

Szczęśliwie wydawcy zrezygnowali z promocji książek za pomocą celebrytów. Blurby pisane przez grono wciąż tych samych autorów (poza dziennikarzami najczęściej na okładkach pojawiają się bodaj Olga Tokarczuk i Sylwia Chutnik; bawi szczególnie obecność tej pierwszej na kryminałach) nie są w końcu tak irytujące i nie psują rynku tak bardzo, jak „polecanki” ze strony „znanych i lubianych”. Widać jednak, że niewielu czytelników się na to nabiera, bo właściwie już z tej metody promocji zrezygnowano.

Perły nie do kupienia

Rynek tworzą jednak nie tylko – działający nierzadko chaotycznie lub nieprofesjonalnie – giganci, z których niektórzy udają, że wciąż robią kulturę wysoką, wciskając czytelnikom czytadła albo książki jutuberów, inni zaś wyraźnie podupadli (niewiele zostało z dawnego Świata Książki: nie ma już świetnej serii „Sfery”, za chwilę znikną „Mistrzowie Prozy”). Cieszyć może przede wszystkim rozkwit wydawnictw niszowych, jak doskonale już znany Karakter, założony przez trio z wielkim doświadczeniem w branży, które dba o wszystko – od okładki i papieru po jakość przekładów – czy wydające piękne książki dla dzieci Dwie Siostry i Zakamarki. Największym problemem niszowych wydawców, publikujących nierzadko dzięki dotacjom europejskim czy ministerialnym, jest przebicie się przez sieci sprzedaży. Szkoda, że pozycje Książkowych Klimatów, które wykorzystują lukę po zawieszonej serii Czarnego „Inna Europa, inna literatura”, są niemal niedostępne, ponieważ to rzeczy wartościowe w bardzo dobrych przekładach. Choć uruchomienie wydawnictwa nie wiąże się dziś z wysokimi kosztami, sprostanie wymaganiom sieci księgarskich nierzadko przerasta możliwości małych oficyn.

Największą lukę wydawniczą pozostawiły po sobie jednak obumierające wydawnictwa, które do niedawna lansowały gwiazdy polskiej literatury. W pierwszej dekadzie XXI wieku najciekawszych debiutantów wprowadzał na rynek Paweł Dunin-Wąsowicz w Lampie i Iskrze Bożej (m.in. Dorota Masłowska, Jakub Żulczyk, Małgorzata Rejmer) i Piotr Marecki w Ha!arcie (m.in. Michał Witkowski, Sławomir Shuty, Sylwia Chutnik). Niezależne oficyny pełniły funkcję odskoczni dla zdolnych autorów. W ostatnich latach jednak rola Lampy i Ha!artu (z wyjątkiem Ziemowita Szczerka w tym drugim przypadku) zmniejszyła się wyraźnie, wzrosła natomiast pozycja Niszy, której autorzy wyróżnieni byli m.in. Paszportem „Polityki” (Piotr Paziński) i Nagrodą Conrada (Liliana Hermetz).

Debiutantów próbują lansować nieśmiało duże wydawnictwa, które do tej pory specjalizowały się głównie w przechwytywaniu pisarzy z mniejszych oficyn. Znak w ubiegłym roku nie trafił z Żanną Słoniowską i Dominiką Słowik (choć udało mu się to w literaturze faktu z Magdą Grzebałkowską), Wydawnictwo Literackie i W.A.B. ryzykowały nieco mniej, publikując odpowiednio książki znanego reportera (Andrzej Muszyński) i cenionego tłumacza (Maciej Płaza). W przypadku debiutantów droga z małej oficyny do dużej prawdopodobnie będzie coraz rzadsza. Już teraz Czarne, W.A.B. czy Znak zaczynają odważniej stawiać na młodych autorów. To zresztą jeden z najbardziej pozytywnych sygnałów na rynku wydawniczym, choć nie można wykluczać, że coraz częściej będzie się działo tak, jak w przypadku Jakuba Wojtaszczyka, który pierwszą powieść wydał własnym nakładem i właściwie sam siebie wypromował, a już w marcu jego druga książka ukaże się w wydawnictwie Akurat (czyli imprincie Muzy).

Czy istnieje szansa, że polski rynek wydawniczy będzie wyglądał lepiej? Dziś przecież trudno oddzielić ziarno od plew, chaos wydaje się wszechobecny, o jakość dba tylko część wydawców, a nowych przekładów Pynchona czy Forda trudno się spodziewać. Nadzieja na lepszą przyszłość leży przede wszystkim w małych oficynach i w tym, że zwyciężą dobre wzorce. Dlaczego miałoby się tak stać? Sukcesy Eleanor Catton, Davida Fostera Wallace’a czy Richarda Flanagana pokazują, że warto stawiać na wartościowe rzeczy i oddawać je w ręce najlepszych fachowców. Zapewne nie powinniśmy liczyć na to, że jakiś rodzimy Gallimard będzie publikował swoje pięćdziesiąt serii, z których każda kierowana jest do ściśle określonego odbiorcy, ale musimy wymagać od wydawców, by dbali o standardy, bo od tego w dużej mierze zależy, jaką będziemy posługiwali się polszczyzną i – co być może najważniejsze – jak będziemy postrzegali pisarzy tej miary co Jonathan Franzen.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.