Teatr Doktora Dzioba
CC BY 4.0

11 minut czytania

/ Teatr

Teatr Doktora Dzioba

Małgorzata Ćwikła

Kasłania w teatrze zakazano podczas epidemii grypy hiszpanki. A teraz stało się. Epidemia wpisana jest w dzieje teatru jako instytucji

Jeszcze 3 minuty czytania

Wszyscy znamy z teatru ten dziwny mechanizm. Na widowni cisza, spektakl trwa, a jak zacznie kaszleć jedna osoba, nagle wtóruje jej kilka kolejnych. Może nawet i my sami, kuszeni na dodatek od czasu do czasu, by podświadomie podrapać się po brodzie paluchem brudnym od dotykania klamek, banknotów, komórek. Zresztą właśnie kasłania w teatrze zakazano podczas epidemii grypy hiszpanki. A teraz stało się. Bądźmy zgodni bez popadania w panikę: sytuacja jest nowa i dynamiczna, wymaga radykalnego sposobu zarządzania, a bycie wśród ludzi zwiększa szanse na zarażenie się nowym wirusem. Wybrano więc sprawdzony model Kazimierza Wielkiego z czasów jednej z licznych w przeszłości epidemii dżumy – działania prewencyjne na szeroką skalę, chronienie, a nie leczenie. Zamknięcie polskich instytucji kultury to nie jest zresztą teraz przykład odosobniony. W Pekinie niedostępne jest Zakazane Miasto, ważne targi sztuki Art Basel Hong Kong przesunięto na przyszły rok, a na Berlinale nie pojawili się chińscy filmowcy. To dopiero początek. 

Zarządzanie kryzysowe a permanentna awaria

Instytucje kultury na co dzień funkcjonują w organizacyjnej awarii: długi, znikające dotacje, brak zasobów, częste zmiany kadrowe (niekiedy na niejasnych zasadach), trudności w długoterminowym planowaniu nie mają charakteru sezonowego i nie dysponujemy chwilowo na nie szczepionką. Decyzja o czasowym uśpieniu kultury stanowi dodatkowy problem. Nie chodzi przy tym w perspektywie doraźnej o odbiorców. Oni sami znajdą swoją drogę: wsiąkną w Netflixa, przeczytają książkę, zasilą wyłaniającą się gałąź gospodarki stay at home albo pomyszkują na stronie Dream Adoption Society. Te dwa tygodnie (albo dłużej) to wyzwanie dla instytucji i współpracujących z nimi wolnych strzelców. Po ogłoszeniu decyzji pojawiły się, podobnie jak w przypadku żałoby narodowej w latach 2005 i 2010, głosy o stratach finansowych i braku odpowiedzialności za sytuację zdanych na umowy o dzieło artystów. Faktycznie, regulacji dotyczących zabezpieczeń socjalnych twórców w Polsce nie ma. Odwołanie każdego spektaklu czy wystawy to cios i pusty czas irytującego przeczekiwania, przede wszystkim zaś: brak dochodu. Równocześnie jednak każdy kryzys, choć nierzadko towarzyszą mu prawdziwe dramaty, to także szansa na rozwijanie nowatorskich rozwiązań i testowanie czegoś śmiałego. Instytucje kultury muszą szybko otrząsnąć się z szoku, by zostać w grze. Zmierzyć się z aktualnymi trudnościami i tymi, które dopiero przyjdą.

To właśnie najbliższe tygodnie mogą bowiem pokazać, w jakim stopniu instytucjom kultury uda się podołać wyzwaniom przyszłości. Przybiorą one różną postać, od zagrożeń klimatycznych i konieczności wdrożenia nowych modeli funkcjonowania po wychowywanie robotów na świadomych etycznie nie-ludzi, choć współobywateli. Póki co zadanie organicznego reagowania na problemy świata najlepiej wychodzi mediom społecznościowym, które jeszcze bardziej wzmocniły w ostatnim czasie swoją pozycję, kreując równoległą płaszczyznę interakcji. Pisał o tym kilka dni temu w „Dwutygodniku” Michał R. Wiśniewski. Nowe media nie tylko stanowią źródło informacji numer jeden (choć często rozsiewane są mity, plotki i domysły), ale też zawierają dużo performatyki, dostarczając może nie doznań artystycznych, ale na pewno rozrywki. Hitem na TikToku jest taneczne mycie rąk, nie wspominając już o popularnym wśród internautów wystąpieniu byłej już szefowej Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Słubicach, które – bez złośliwości – dużo miało w sobie elementów scenicznych, o czym przed chwilą pisała w „Dwutygodniku” Aldona Kopkiewicz. Internet jest dynamiczny, ale to właśnie instytucje kultury powinny mieć potencjał do elastycznego zarządzania, a także sprawdzone drogi działania w trybie sieciowym, zdalnym i tymczasowym. Nie raz zresztą konfrontowane były z koszmarem epidemii, podczas gdy dla świata wirtualnego w warunkach europejskich wirus to do tej pory głównie niewydolność peceta. 

Maska Doktora Dzioba

Epidemia wpisana jest w dzieje teatru jako instytucji. Podczas gdy rodził się teatr elżbietański, Londyn regularnie dręczony był przez epidemie dżumy. W latach, gdy premiery miały „Król Lear” i „Makbet” nakazywano odwołania spektakli, gdy w ciągu tygodnia ofiarą epidemii padnie minimum 30 osób. Ofiar było znacznie więcej, co jednak w zasadzie nie skłoniło kryjącego się przed chorobą Szekspira do wspominania o zarazie w swoich sztukach. Zrobili to jednak później z wielką skrupulatnością twórcy XX wieku.

Pierwsze skojarzenie to oczywiście Antonin Artaud i jego „Teatr i dżuma”, stanowiący egzemplifikację rozumienia teatru jako czegoś bolesnego, ale można też dodać inne tytułu: „Stan oblężenia” Alberta Camusa czy „Białą zarazę” Karela Čapka. Kontekst dla tych utworów stanowiły głównie wydarzenia pierwszej połowy ubiegłego wieku, co zmuszało do podkreślania politycznych aspektów zarazy. Od lat 80. za to w teatrze pojawił się wirus HIV, ilustrując zakres społecznych zmagań z epidemią. Biograficzna sztuka „Normalne serce” Larry’ego Kramera to interesujący zapis walki z nową chorobą w latach 1981–1984. Dziś jako materiał dokumentalny pokazuje na przykład, jak szybko obecnie postępują prace nad rozszyfrowaniem patogenu SARS-CoV-19, co zresztą na bieżąco śledzi cały świat, podczas gdy kilka dekad temu nieznana choroba automatycznie prowadziła do stygmatyzacji i przesądów. Inna sztuka z tego okresu, „As Is” Williama Hoffmana, pokazująca, jak epidemia wpływa na losy jednostek, blisko trzysta razy zagrana została na Broadwayu, przełamując tabu przynależności trudnych tematów do teatru niezależnego. Do najgłośniejszych sztuk tego rodzaju należą oczywiście „Anioły w Ameryce” Tony’ego Kushnera wystawione w 1991 roku.

W ostatnim czasie za to w kilku polskich miastach odbyły się pokazy spektaklu „An Ongoing Song” Szymona Adamczaka, opartego na własnym doświadczeniu diagnozy zarażenia HIV. Ten głos żyjącego w Holandii artysty wpisuje się w stosunkowo młode i niewielkie polskie dziedzictwo sztuki dotkniętej chorobą. Obecna sytuacja pandemii, obejmująca podszyty niepewnością strach, sama w sobie ma charakter społecznego performansu. Warto podkreślić, że nie jest to specyfika polska. Podczas gdy opisane w książce Dariusza Kosińskiego „Teatra Polskie. Rok Katastrofy” wydarzenia po wypadku smoleńskim miały lokalny charakter, doprowadzając do polsko-polskiej wojenki na symbole, resentymenty, a nawet kolory, teraz bierzemy udział w wydarzeniu światowym. Do zakodowanego w procedurach medycznych scenariusza dostosowują się kolejne kraje, a na ulicach pojawiły się ukryte w białych uniformach, kaloszach i szczelnych okularach postacie, wcielając się w rolę współczesnego Doktora Dzioba z Rzymu, którego maska zdążyła się zadomowić w mrocznych zakamarkach popkultury.

Na szczycie góry lodowej kryzys jest szansą 

Obecną fazę można za Zygmuntem Baumanem uznać za czas bezkrólewia. Nie wiadomo, kto tu rządzi: WHO, wirus, gorączkujące się o wartą miliardy szczepionkę koncerny farmaceutyczne, minister kultury, Amazon z własną misją szerzenia zdrowia publicznego, gdy szuka się żelu na zarazki. W kulturze trwa niepewność, a decyzje zapadają nagle. Przez kilka dni pod presją pracował zespół realizatorów „Poskromienia złośnicy” w reżyserii Eweliny Marciniak w Theater Freiburg. Do ostatniej chwili teatr zapewniał, że premiera się odbędzie, jednak w jej dniu na stronie pojawił się baner „Safety first!”. Odwołano w trybie natychmiastowym wszystkie spektakle do 20 kwietnia włącznie. Wszędzie teraz dużo jest komunikatów związanych z imprezami zbiorowymi, w których między słowami odczytać można bezradność, lęk, ale też próbę zachowania spokoju i kontroli. Dotyczy to również dyrektywy „zawieszenia działalności instytucji kultury”. Dopiero po licznych zapytaniach ministerstwo wyjaśniło, co ma na myśli – chodzi o zablokowanie kontaktów z odbiorcami kultury, ewentualnie korzystanie przez pracowników z modelu pracy zdalnej. Instytucje jednak powinny „jakoś” działać. Chcąc chronić siebie nawzajem, funkcjonujemy teraz w odmiennym trybie niż na co dzień, ale ten przymusowy slow down i przewrotny degrowth to też czas możliwości. Dróg jest kilka. Oprócz wersji stand by i czekania przez dwa tygodnie albo dłużej na powrót status quo niektóre teatry już teraz szukają alternatywnych dróg realizowania działań artystycznych. Przykładem jest berliński teatr Hebbel am Ufer, który nie przyjmuje widzów do 19 kwietnia, ale gra nadal przed pustą widownią, a transmisja wybranych przedstawień na żywo dostępna jest na kanale YouTube. Na podobny krok zdecydowała się Metropolitan Opera z Nowego Jorku, codziennie udostępniając archiwalne nagrania.

To paradoksalnie szansa na obejrzenie dobrych spektakli bez wychodzenia z domu, nawet jeśli w tle słychać chichot Romana Ingardena, że to nie to samo. Inna opcja to wykorzystać czas spowolnienia i w sposób konstruktywny przedefiniować ramy działania w czasach kryzysu – nie tylko doraźnego i nie tylko zdrowotnego. Nie od wczoraj nad ważną inicjatywą pracuje Teatr Powszechny w Warszawie, chcąc zaprojektować demokratyczne struktury współdziałania w obszarze sztuki. Teraz jest na to więcej czasu. Jak echo wraca też kwestia środowiska naturalnego, które właśnie ma szansę odpocząć. Zawieszone są wyjazdy artystów, stypendia, konferencje. Kultura jest uziemiona, ale to nie musi oznaczać podcięcia skrzydeł. Mówmy o instytucjonalnych cieniach, niedoskonałościach, pozbądźmy się jadu (z łaciny – wirusa), który rozlał się po kulturze w efekcie politycznych sporów i machinacji. Bądźmy też solidarni z artystami. Pojawiły się pomysły, żeby nie zwracać biletów na odwołane spektakle. W Niemczech obietnice uruchomienia mechanizmu finansowej pomocy dla twórców już są, nad rozwiązaniami pracuje też MKiDN. Co można jeszcze zrobić? Uruchomić zbiorową fantazję, wykorzystać bezkres narzędzi internetowych, znaleźć sposób na opłacanie ekspresji artystycznej w czasach kwarantanny. 

O głębszych stanach chorobowych niż CoViD19 pisał na łamach „The Guardian” Ai Weiwei. Problemy w teatrze i szerzej w kulturze istnieją, a fazy liminalne mogą być impulsem dla przedsiębiorczości i kreatywności, także w kwestii rozwiązań kadrowych, organizacyjnych i prawnych. Wiedzą o tym projektanci internetowych szkoleń, którzy w trymiga wypuścili na rynek produkty z zakresu pracy w czasie epidemii. Gdy wrócimy do teatrów na pewno docenimy fakt, że po prostu możemy do nich, kiedy chcemy, pójść. Wszystko wskazuje jednak na to, że obecną sytuację nadzwyczajną zapamiętamy w swoich wygodnych biografiach, od dawna wolnych od kryzysów, a na horyzoncie widać jeszcze kilka innych zagrożeń. To dziwny sprawdzian dla społeczeństwa. Stay the fuck home – ten hasztag przeczytają wszyscy, czyli nikt tak naprawdę nie jest odcięty od świata. Nie dajmy się wirusowi zawiesić.