Książki są ważniejsze

Jarosław Makowski

W niewielkiej, acz błyskotliwej książeczce „Zmierzch wiedzy. Przemiany uniwersytetu a rynek publikacji naukowych” Lindsay Waters dowodzi, że subtelni badacze sonetów Petrarki czy powieści Prousta uczestniczą w takim samym wyścigu szczurów jak menadżerowie korporacji w boju o fotel prezesa

Jeszcze 2 minuty czytania

1.


Humaniści od dłuższego już czasu nie schodzą z ławy oskarżonych. Każdego dnia słyszą, że są nieprzydatni. Trudno za przydatnego społecznie uznać kogoś, kto siedzi zamknięty w czterech ścianach biblioteki i dzieli włos na czworo. Jaki użytek może przynieść ludzkości kolejna książka na temat „Boskiej Komedii” Dantego?

Takie zarzuty najczęściej formułują ci, którzy zaliczają się do grona przedstawicieli tzw. nauk przyrodniczych. Jest jasne, że jak inżynier zbuduje most, to go widać i można po nim chodzić, i społeczeństwo jest zadowolone, gdyż ma wygodniejszy dojazd do centrów handlowych. Jeśli genetyk, zaszyty od świtu do nocy w laboratorium, odkryje skuteczną szczepionkę na groźny wirus, jest szansa, że otrzyma Nagrodę Nobla. Taki naukowiec od ręki zdobywa szacunek, nie mówiąc już o kasie, jaką mu wypłaci firma farmaceutyczna. Jego szkiełko i oko potrafi czynić cuda.

A jednak obelgi nie wytrącają humanistów z dobrego samopoczucia. Patrzą na przyziemnych zjadaczy chleba z nieskrywaną pogardą. Żyją w przekonaniu, że są wybrańcami, bożymi pomazańcami, którzy mają do wypełnienia dziejową misje. Dlatego budzą w nich obrzydzenie owe nieokrzesane hordy barbarzyńców, którzy kierowani dyletanctwem i pragmatyzmem ni w ząb nie pojmują tej subtelnej i delikatnej materii.

Mamy tu do czynienia z klasycznym dialogiem głuchych, a jedyne, co w tej kakofonii daje się posłyszeć, to obopólne skarżenia i obelgi.

2.

Lindsay Waters, „Zmierzch wiedzy.
Przemiany uniwersytetu a rynek publikacji naukowych”.
Tłum. Tomasz Bilczewski, Wydawnictwo Homini,
100 stron, Kraków 2009
Kiedy wydawało się, że role w sporze o status humanistyki są już dawno rozpisane i dobrze znane, a przeciwnicy mocno osadzeni na barykadach, niespodziewany cios humanistyce zadaje... humanista. Niewybaczalnej – jak utrzymują niektórzy – zdrady dopuścił się Lindsay Waters, pisząc niewielką, acz błyskotliwą książeczkę „Zmierzch wiedzy. Przemiany uniwersytetu a rynek publikacji naukowych”. Kim jest człowiek, który kala własne gniazdo? To szef Harvard University Press, odpowiedzialny za politykę wydawniczą książek humanistycznych. Dlaczego jego rozważania są tak ważne także dla kondycji humanistyki?

Po pierwsze, istnieje powszechne przekonanie, że nie można wyobrazić sobie lepszej placówki edukacyjnej niż amerykańska akademia. Sęk w tym, że najczęściej o wyższości amerykańskich uniwersytetów nad europejskimi poematy prozą piszą ci, którzy – co widać choćby w Polsce – otarli się o College w Buffalo, albo o stanowy Uniwersytet w Kansas. Waters, który zna najlepsze amerykańskie uniwersytety jak własną kieszeń, budzi z drzemki zaślepionych apologetów.

Myli się ten, kto sądzi, że humanista bezinteresownie szuka prawdy, praktykuje dobro, czy kontempluje piękno. Przeciwnie: wśród humanistów trwa brutalna walka o stopnie naukowe, katedry, profesury. Ci subtelni badacze sonetów Franciszka Petrarki czy powieści Marcela Prousta uczestniczą w takim samym wyścigu szczurów jak menadżerowie globalnych korporacji w boju o fotel prezesa spółki.

Dalej: książki czy artykuły naukowe pisze się dziś, by mieć tzw. dorobek, gdyż wtedy otrzymuje się profesorskie przywileje, ważniejsze funkcje i kasę na granty. „Humanistyka – notuje z goryczą Waters – znajduje się obecnie w kryzysie, ponieważ wiele założeń dotyczących tego, co się liczy – by nie rzec: co się oblicza – działa zdecydowanie na jej szkodę”. Czyż nie jest to także wypisz wymaluj obraz polskich uniwersytetów, o szkołach prywatnych nie wspominając, i polityki ich zacnych profesorów dzierżących ster wydziałów humanistycznych? Czyż o. Rydzyk nie obronił swego doktoratu na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego tylko po to, by móc zostać rektorem założonej przez siebie Wyższej Szkoły Społecznej i Medialnej?

Po drugie, żyjemy w świecie, w którym w obrębie humanistyki mamy do czynienia z nadprodukcją książek. Pisze się komentarz do książki, potem komentarz do komentarza itd. Każdego roku tylko w samej Ameryce broni się kilka przyzwoitych doktoratów na temat filozofii Platona. Zaraz po obronie lądują w bibliotece, gdzie pokrywa je kurz. Bo to, że nikt po nie sięgnie, jest pewne jak w banku, choć w żadnym razie nie może to być bank Lehman Brothers. „Książka staje się swoistym trofeum indywidualnych osiągnięć – niczym «sprawność» na mundurkach harcerza czy harcerki – skoro indywidualny sposób pracy nad nią, a następnie jej recepcja nie stanowią już kwestii pierwszoplanowej” – notuje celnie Waters.

Czy nie miał racji Freud, że żart dopiero wtedy staje się żartem, gdy śmieje się z niego jeszcze ktoś prócz opowiadającego? Czy jeśli w lesie zwali się drzewo, a w pobliżu nie ma nikogo, to narobi ono hałasu? Podobnie rzecz ma się z książkami: jaki sens ma pisanie książek, do których – o czym wszyscy mają świadomość od początku – pies z kulawą nogą nie zajrzy?

Po trzecie, Waters jest staromodny, co w tym przypadku nie jest zarzutem, ale komplementem. Gdy widzi, jak panoszą się menadżerowie od zarządzania, bo humanistyka ma się przecież sprzedawać tak, jak sprzedają się ziemniaki – to nóż otwiera mu się w kieszeni. Adwokaci rynku, jakby naczytali się Kartezjusza, ale nic z niego nie zrozumieli, mówią: „istnieje tylko to, co da się policzyć”. Dlatego tak dziś pożądana na wydziałach humanistyki obecność speców od kreatywnej księgowości to dla Watersa rodzaj profanacji.

Pisze: „My, badacze i wydawcy pozwoliliśmy bankierom wejść do świątyni. Winniśmy ograniczyć ich dzielność, jako że nie możemy wyrzucić ich tak, jak uczynił to Jezus. Oczywiście wiele uniwersytetów stanowi, w znacznej części, mechanizm finansowy. Trudno się dziwić. Podobnie rzecz się ma z wieloma naszymi kościołami. Wszelako uczelnie posiadają pieniądze, które muszą być odpowiednio zagospodarowane, tak, abyśmy nie zmarnowali naszych talentów. Ale przecież mamy także inne talenty wymagające pielęgnowania – duchowe, nie finansowe”. Czyż głos Watersa, z tym jego staroświeckim słownictwem odwołującym się do takich pojęć jak „świątynia” i „duch”, nie przypomina głosu wołającego na puszczy?

3.

Zaraz ktoś powie, że Waters przesadza, że jest histeryczny i krzyczy, że miasto płonie, a przecież wszyscy wiemy, że pada rzęsisty deszcz, więc nie ma się czym martwić. Czyż jednak jeremiady nie są jednym ze sposobów bicia na alarm, kiedy nikt nie dostrzega nadciągającej apokalipsy?

O Watersie można powiedzieć wiele, ale nie to, że wszystko mu obojętne, że praktykuje jedną z najpopularniejszą dziś „cnót” społecznych, jaką jest konformizm i oportunizm. Choć jako szef wydawnictwa działu humanistycznego Harvarda mógłby położyć po sobie ogon i kosić spokojnie, bagatela, jakieś 100 tys. dolarów rocznie.

A jednak – jak mówi Orhan Pamuk – „książki są ważniejsze od żołnierzy i duchownych”. Dodałbym – i bankowców.