Kody tradycji i nowoczesności

Marta Zgierska

Celem lubelskich „Kodów” jest zestawienie estetyki muzyki tradycyjnej i nawiązań folklorystycznych z muzyką współczesną, silnie improwizowaną i nowatorską

Jeszcze 2 minuty czytania


Wieczór inaugurujący tegoroczną edycję „Kodów” był pełną manifestacją idei tego festiwalu. Koncert rozpisany na cztery utwory – a tym samym na cztery niezależne grupy wykonawców – stanowił wewnętrznie różnorodną, ale jednocześnie niezwykle spójną i podporządkowaną głównemu tematowi całość. Celem „Kodów” jest bowiem zestawienie estetyki muzyki tradycyjnej i nawiązań folklorystycznych z muzyką współczesną, silnie improwizacyjną i nowatorską. Zderzenie, zdawałoby się, skrajnie różnych zjawisk, pokazuje, jak wiele współbrzmień można odnaleźć, gdy występują one obok siebie i ze sobą. Połączenie tradycji z awangardą daje możliwość dotarcia i przekazania pewnej pierwotnej siły, która drzemie w strukturach świata i może być wyrażona właśnie przez muzyczną ekspresję. To modne ostatnio i silnie eksploatowane podejście do muzyki; jest w nim jednak coś na tyle prawdziwego, że nie pozwala zaprzeczyć wartości obranej idei.

*

Zaprezentowane kompozycje były stworzone specjalnie na festiwal, a w ich kreację zaangażowani zostali także lokalni wykonawcy związani zarówno ze sztuką tradycyjnego śpiewu, jak i z dźwiękami awangardowymi, co na pewno przyczynia się do twórczego fermentu w Lublinie.

Joanna Duda / fot. Marta Zgierska

Na otwarcie zabrzmiały „Krzyki” Tadeusza Wieleckiego, rozpisane na trzy partie wokalne i odpowiadające im trzy sekcje instrumentalne. Śpiewaczki Anastazja Bernad i Klaudia Niemkiewicz, umieszczone na prawym balkonie filharmonii, rozpoczynały każdy akt utworu partiami czerpiącymi z muzyki archaicznej. Każda z tych fraz stawała się tematem dla instrumentalnej wariacji wykonanej przez Orkiestrę Muzyki Nowej (kolejno: dla niepokojących skrzypiec, subtelnych fletów i dynamicznej sekcji dętej). „Krzyki” miały być także zderzeniem śpiewu z tańcem. W krótkiej tanecznej improwizacji Wojciech Kaproń przełożył brzmienie na ruch. Tym samym nieme ciało, pobudzone dźwiękiem, zaklęło w sobie tytułowy krzyk. Niestety, zapowiadane połączenie muzyki i tańca było tylko minimalne. Przez warunki przestrzenne taniec nie został w ogóle wyeksponowany, a ci, którzy znają spektakle Lubelskiego Teatru Tańca bądź indywidualne choreografie Kapronia (np. „Kosmos”), mogli poczuć się mocno zawiedzeni.

„Pieśni Szelfu Kontynentalnego. Stacja I” Antanasa Kučinskasa pokazało zupełnie inne podejście do tematu scenicznej koegzystencji tradycji i awangardy. Kučinskas dokonywał na żywo komputerowych przetworzeń ludowych melodii prezentowanych przez Rytisa Ambrazeviciusa. Multiplikacja i nałożenia kolejnych warstw brzmieniowych stały się sposobem na rozbudowanie kompozycji będącej opowieścią o podwodnym świecie i stacjach badawczych lat 60. XX wieku.

Evelyn Glennie / fot. Marta Zgierska„W świetle zielonego słońca” Jagody Szmytki to z kolei muzyka silnie zakorzeniona w obrzędowości, jednocześnie wyważona i dyskursywna. Wprowadzenie do intelektualnego i dopracowanego pejzażu muzycznego było możliwe dzięki doskonałej grze Kwartludium oraz męskiej części Zespołu Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej, wykonującego tradycyjną konopielkę.

Te trzy utwory pokazały możliwy dialog między elementami muzyki archaicznej a nowatorskimi dźwiękami; rodzaj wzajemnej inspiracji, interpretacji i przetworzenia. Ostatnia kompozycja koncertu – „W” Joela Gripa, Pierre’a Borel’a oraz kr39 – była najbardziej dynamiczna i burzliwa, bazująca głównie na emocjach. Śpiew Moniki Mamińskiej i swobodna, improwizacyjna gra muzyków, stworzyły niespokojną polifonię, którą na obraz doskonale przełożył Kosma Ostrowski.

„W” / fot. Marta Zgierska

*

Właśnie obraz – łączony z muzyką – był silnym akcentem „Kodów”. Prawie połowie koncertów towarzyszyły wizualizacje, często tworzone na żywo. Wspomniane działania Kosmy Ostrowskiego były pod tym względem najciekawsze; obrazy powstałe przy użyciu atramentu stawały się emocjonalnym, nieco abstrakcyjnym mikrokosmosem, zgodnym z muzyką, dopełniającym jej nerwowość. W tym zestawieniu o wiele słabiej wypada Helge Lemberg – jego prace były zbyt jednoznaczne, bazujące na oczywistej symbolice, przez co banalne.

*Tegoroczne „Kody” to także otwarcie na różnorodność. Przykładem choćby kończący festiwal projekt „Mefista” (Susie Ibarra, Ikue Mori, Sylvie Courvoisier), czy koncert „Nieskończona”, gdzie tradycyjne, kajockie, żywiołowe skrzypce Ewy Grochowskiej spotkały się z eklektycznym i nowoczesnym stylem pianistki i kompozytorki Joanny Dudy.

Do występów prezentujących czyste, tradycyjne formy, zaliczyć można historię wyśpiewaną przez Oak Joo Moon przy rytmicznym, bębniarskim akompaniamencie Han In Seok w formie tradycyjnej koreańskiej Pansori (o oryginalnej i niepowtarzalnej melodyce). Bariera językowa sprawiła, że niezwykle emocjonalną, wokalną opowieść mogliśmy rozumieć tylko intuicyjnie, w oparciu o parawerbalne aspekty głosu i sceniczny, symboliczny gest. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że poszczególne strofy pieśni opowiadają przejmującą historię na temat ludzkiego życia.

Autentycznością ujął projekt „Folk Americana” Franka Fairfielda. To naprawdę niewiarygodne, jak artysta, który z pieśnią na ustach objechał cały świat, potrafi cieszyć się rdzenną muzyką Ameryki. Nie sposób nie ulec urokowi i nonszalancji Fairfielda. Muzyk opowiada nam o historii Ameryki, śpiewa drżącym tenorem, gra na przemian na skrzypcach, gitarze i banjo oraz w niezwykle charyzmatyczny sposób wybija stopami rytm.

„Zdziczały chór” Phila Mintona / fot. Marta Zgierska

Do eksperymentów zaliczyć trzeba „Zdziczały chór” Phila Mintona. Celem kilkudniowych warsztatów z ochotnikami jest chóralny występ, przy czym przy zgłoszeniach nie są istotne umiejętności wokalne. Zadaniem Mintona jest właśnie wydobycie z każdego człowieka odpowiednich dźwięków, przełamanie jego barier. W efekcie powstaje pełna ekspresji całość, która staje się zabawą ze znaczeniami, eksplorującą dźwięki codzienności (jak rozmowy, śmiech czy krzyki), natury oraz ową pierwotność, która tkwi w człowieku i jest nieustannie na nowo odkrywana. Całość ma także nie do końca określoną wartość terapeutyczną – zrzuca bowiem z człowieka przybrane konwencje i zachęca do nieskrępowanej, w innych warunkach wstydliwej ekspresji.

Podobny kłopot mam ze „Wspomnieniem Lian Nain” Xabiera Erkizia – ścieżką dźwiękową opartą na nagraniach terenowych z Timoru Wschodniego z lat 2008-2009. Poprzez zbiór dźwięków zaczerpniętych z otoczenia, fragmentów wywiadów, regionalnych i zakazanych pieśni, Erkizia pragnie przypomnieć o zbiorowej pamięci i znaczeniu przodków w naszym życiu. „Wspomnienie Lian Nain” – z wzniosłą i piękną ideą – był dość trudnym wyzwaniem dla publiczności, która w ferworze festiwalowych zdarzeń musiała wysłuchać długiego, obciążonego semantycznie nagrania przy pustej, tonącej w niebieskich odcieniach scenie.

*

Na koniec należy powiedzieć o przedostatnim dniu zaplanowanym jako główne wydarzenie – czyli o występach gwiazd festiwalu. Znane nazwiska przyciągnęły pełną salę widzów.

Na scenie pojawiło się najpierw charyzmatyczne trio Iva Bittová, Leszek Możdżer, Jacek Kochan (w projekcie „Ona I Oni”). Ton koncertowi nadawała Bittová. Najpierw więc Ona, potem Oni. Kochan z Możdżerem tworzyli (tylko?) muzyczne tło dla wokalnych popisów. Bo „Ona i Oni” to przede wszystkim sceniczna zabawa niezobowiązujących improwizacji, czasem nie do końca zgranych, upływających w ciepłej i przyjaznej atmosferze. Odprężająca i kojąca.

III Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej
„Kody”, Lublin, 14 – 21 maja 2011.
Następnie przyszedł czas na DJ Yodę i Evelyn Glennie z Philipem Smithem. Niestety, nieobecność pierwszego zburzyła główną ideę koncertu, podczas którego miało dojść do niecodziennej muzycznej konfrontacji. Choć Glennie i Smith perfekcyjnie wygrali swoje partie, w występie zabrakło choćby odrobinę swobody; na całości zaciążyło uczucie nieubłaganego podporządkowania. Słuchaliśmy zarówno subtelnych, miękkich dźwięków cymbał, jak i ostrego, marszowego rytmu werbla. Szeroka rozpiętość emocjonalna, wirtuozeria i kunszt Glennie oraz niezwykłe wyczucie muzyki mimo bariery słuchu są niepodważalne, jednak jedyne słowo, które przychodzi po wysłuchaniu duetu to perfekcja. Wrażenie to mogło nasilić się zwłaszcza w zestawieniu z frywolnym trio „Ona i Oni” oraz tłem dni poprzednich.

*

Trzecia edycja „Kodów” była różnorodna – zarówno pod względem estetyk, jak i sposobu podejścia do muzyki i do dzieła. W opozycji do piątkowego, wybitnie gwiazdorskiego wieczoru, znalazła się cała reszta festiwalu, w której dominowały formy eksperymentalne, podejmujące dialog z obrazem, tańcem, łączące awangardę z tradycją, a także próbujące interpretować i przekazywać poprzez muzykę konkretny temat społeczny bądź emocjonalny. Festiwal jako całość był dość hermetyczny; wrażenie to zostaje wzmocnione, kiedy weźmiemy pod uwagę miejsce prezentacji – w przeciwieństwie do poprzednich edycji, w tym roku „Kody” zamknęły się w Filharmonii i nie weszły w dialog z przestrzenią miasta.