Stoi młodzież i słucha
fot. Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki

Stoi młodzież i słucha

Dariusz Sośnicki

Dydaktyzm? Jak najbardziej, ale ta lekcja odbywa się na świeżym, mroźnym powietrzu. Rudnicki nie pada na twarz przed ołtarzem sztuki, często traktuje pisanie użytkowo, choć niejeden pięknoduch mógłby uczyć się od niego rzemiosła

Jeszcze 3 minuty czytania

„...bajka będzie długa. Był raz sobie Richard Wagner, co miał sieczkę w mózgu”. Rudnicki wie, jak zacząć. „Najwybitniejszy żyjący jeszcze polski pisarz”, jak sam siebie nazywa, musi to wiedzieć. I nieważne, czy zaczyna opowiadanie, recenzję, spotkanie autorskie czy rozmowę w towarzystwie. Literatura zrosła mu się z życiem, po bliznach nie ma już śladu, nie wiadomo, gdzie kończy się jedna, gdzie zaczyna drugie. Ale on jakby tego nie zauważył, przemienia się w psa i goni za tym życiem z wywalonym językiem, szarpie je za nogawkę, obszczekuje, łasi się do niego, a potem wskakuje mu na plecy. I gnają tak razem przez Polskę, Niemcy, przez Europę i świat, budząc zachwyt, wesołość i konsternację. Kula ziemska, a na niej jakaś przebierająca nogami postać. Aż dziw, że Ziemia kręci się tak wolno.

„Życiorysta” to dobry tytuł. Rudnicki tak naprawdę nie czyta biografii, choć stale do nich sięga i kiedy sobie przypomni, że zamówiono u niego recenzję, potrafi je rzeczowo ocenić. On widzi na przestrzał. Owszem, interesuje go kompozycja i dramaturgia, sprawdza, czy nie ma dłużyzn, czy jest dobry początek i koniec. Czy są napięcia i czy dobrze rozłożone. Ale w życiu, nie w książce. Te napięcia wydają się najważniejsze, zwłaszcza między wielkością i małością, wzlotami i upadkami. No i tło, ono też się liczy, najlepiej gdy jest nim historia i polityka XX wieku, zwłaszcza naszej części świata. Na drugim miejscu mamy obyczaj. W takich dekoracjach ewolucje jego bohaterów wypadają najefektowniej. Ich działalność zawodowa interesuje go raz mniej, raz bardziej, ale zwykle mniej. O Wagnerze napisze tak: „mnie jego twórczość kompozytorska, jego dramaty muzyczne i ich reżyseria nie obchodzą tu w ogóle. Jego publicystyka również. Z jednym istotnym wyjątkiem, którym będzie tekst spłodzony przez niego pod tytułem «Żydostwo w muzyce». Mnie obchodzi on sam i jego dzień powszedni, nawet okruchy tego dnia. Za którymi węszę po ośmiuset stronach «Ostatniego tytana» jak szczur”.

Janusz Rudnicki, „Życiorysta”. W.A.B.,
300 stron, w księgarniach od października 2014
Bohaterów głównej części „Życiorysty”, zatytułowanej „W stronę biografii”, jest trzynastu (braci Grimm, braci Ratzingerów i rodzinę Krupp liczę jako trzech bohaterów zbiorowych), książek o nich lub przez nich napisanych, z których korzysta Rudnicki, aż dwadzieścia pięć, a nawet więcej, bo niektóre ma w dwóch językach, po niemiecku i po polsku. Najlepsze efekty osiąga wtedy, gdy zestawia zmistyfikowaną autobiografię z demistyfikującą biografią. Obraz, który się z takiej lektury wyłania, nie musi być najpełniejszy, ale napięcia rozkładają się wzorowo, a rozpiętość między wzlotami a upadkami jest największa. Tak powstały teksty o Richardzie Wagnerze i Marcelu Reichu-Ranickim, ten drugi bodaj najlepszy w całej książce. Ale Rudnicki nie pogardzi także napięciami mniejszymi. „Czytam o nich, o Kruppach, dwie książki równocześnie, to praktyczne. Kiedy jedna, «Krupp. Niemiecka legenda i globalne przedsięwzięcie» Harolda Jamesa, mnie nuży, przerzucam się na drugą, kiedy druga, «Krupp. Niemiecka rodzina» Leona Fischera, mnie irytuje, wracam do pierwszej”. Dzięki temu akcja zmienia się jak w kalejdoskopie, ani sekundy nudy. A jeśli dwie książki nie zapewniają wystarczająco wiele atrakcji, Rudnicki sięga do trzeciej, choćby nie miała nic wspólnego z tematem, i naprędce nam ją recenzuje. Tak zrobił z „Włoskimi szpilkami” Magdaleny Tulli w tekście o Ratzingerach.

„Biografia, że zacytuję mojego ulubionego klasyka, czyli mnie, to coś jak podróż pociągiem czyjegoś życia”. Czytanie życiorysów przez Rudnickiego, żeby zacytować mojego ulubionego recenzenta, czyli mnie, to coś jak skakanie po dachach wagonów dwóch przynajmniej pociągów. Wszystkie zmierzają do tego samego celu, wiadomo, czasem jadą nawet równolegle, ale widoki z nich różne. I różne mają ładunki, nic dziwnego, że przeskakuje między nimi iskra. W recenzji z „Chamowa” Białoszewskiego zamieszczonej w drugiej części „Życiorysty” mamy taką scenę: Białoszewski ogląda przez okno mrówkowca księżyc, chce jechać do Śródmieścia, żeby popatrzeć na ten księżyc z balkonu dawnego mieszkania, ale rezygnuje, by nie zmieniać układu, w jakim znajdują się trzy elementy, ziemia, księżyc i on. „Zostaje więc na Chamowie, wychodzi z mieszkania, bo sam księżyc to przecież pojedynczość, a ta, jako taka, wiadomo, musi mieć «drugi element», bo «do księżyca musi być coś drugiego. Tak jak do wszystkiego». Wychodzi więc, żeby zobaczyć go w Wiśle i z tych dwóch elementów uzyskać trzeci, «odbicia, spięcia». Trochę tak, jakby był peregrynującą metaforą”.

Jak pisze Rudnicki? Tak jak zawsze. Czyli bardziej jak poeta niż jak prozaik. A najmniej jak recenzent, choćby pisał właśnie recenzję. Biegnie tam, gdzie go prowadzi język. Przygląda mu się, rytmizuje go i zagęszcza, piętrząc porównania i metafory, paradoksy, hiperbole i tautologie. Te ostatnie należą do jego ulubionych, nie ma to jak potruchtać sobie w miejscu. „Jej [Angeli Merkel] babcia od strony ojca była nie tylko babcią od strony ojca, ale także żoną jej dziadka od strony ojca, i jeśli dodamy, że wiadomo nawet, że miała na imię Margarethe, to jest to naprawdę dużo jak na wiedzę o kobiecie z pierwszej połowy XX wieku. Wiadomo, że o dziadku wiadomo więcej”. Logika jego wywodu też jest poetycka. A to jakiś dźwięk pociągnie go za sobą, a to paralelizm składniowy, a to rekwizyt, mniejsza wtedy o resztę. Jak w tekście o Reichu-Ranickim, gdzie pisze o identyfikacji Żydów w okupowanej Warszawie. „Spodnie, spodnie na dół i już widać, obrzezane toto czy nie. A co z kobietami? Też majtki w dół i szmata z nich, Niemcy sami mieli sobie sprzątać gmachy?”. A do tego kolokwialność, czy raczej hiperkolokwialność, w gruncie rzeczy to ona rządzi stylem Rudnickiego.

Imputując autorowi „Życiorysty” metodę poetycką, trzeba się jednak mieć na baczności, wiersz wierszowi nie równy. W recenzji „Pamiątkowych rupieci” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej znajdziemy sugestywne wyznanie. Poezja Szymborskiej? „Nieco za wykwintna. To deser, ptasie mleczko, człowiek się nim częstuje i to smakuje, człowiek jest ukontentowany. Ja wolę jednak taką, która jak kawał surowego, oddychającego mięsa, dostaję nią z główki, aż jucha leci. Dobrze, niech biegną sobie sarny przez napisany las, to też świetne, wolę jednak konie, które pędzą przez przerażone miasto z łbami czerwonymi od krwi, bo wyskoczyły ze stajni przez zamknięte okna”.

Oj, pędzą te konie u Rudnickiego, dopiero były w jednym mieście, już są w drugim. Pierwsze nazywało się Relacja, drugie nazywa się Konfabulacja. Czytelnik musi uważać, rzadko będzie mógł liczyć na to, że autor lojalnie przyzna się do wybryku. Zrobi to raz. Franz Kafka ulitował się kiedyś nad nieznajomą dziewczynką, która rozpaczała po zgubieniu lalki. Wpadł na pomysł, by pisać, a potem odczytywać dziecku listy, rzekomo od lalki, w których ta opisuje swoje szczęśliwe życie gdzieś daleko, i w ten sposób dziewczynkę pocieszyć. W pewnym momencie do listów zakrada się dramatyczny ton. Lalka donosi, że jest w szpitalu. Pobił ją mąż psychopata, „bo zupa była za słona”, a teraz, wykorzystując jej nieobecność w domu, gwałci ich pięcioletnią córkę. Wobec czego zdesperowana lalka postanawia zaraz po wyjściu ze szpitala otruć się gazem. Egzegeci Kafki uznali po latach wątek gazu za proroctwo.

Rudnicki lubi pojechać po bandzie. Wszelkie poprawności, z polityczną włącznie, wiszą mu ciężkim soplem, jakby to sam ujął. Trochę jak redaktorom niemieckiego „Titanica”, którzy po śmierci Hannelore Kohl umieścili na okładce zdjęcie Helmuta Kohla z napisem „Singiel roku” (nie zmyślił tego Rudnicki?). Wagner, jak już wiemy, „miał sieczkę w mózgu”, Lucian Freud „bywał żenującym idiotą”. Naszym też się dostaje. „«Dziady III»? Patos tak pretensjonalny, że jakby to ode mnie wtedy zależało, w sześćdziesiątym ósmym, to również ściągnąłbym je z afisza”. Widzą Państwo ten diabelski uśmiech na jego twarzy? Prowokacje rozsiane po „Życioryście” są jak ostra przyprawa, dodają potrawie smaku, ale zdarzają się i takie, które wywołują niestrawność. Na przykład opis selekcji więźniów do komór gazowych utrzymany w poetyce eliminacji do „X Faktora” (z tekstu o Reichu-Ranickim). Czyta się to z narastającym zażenowaniem, ale jednak czyta, i nagle następuje zmiana tonacji. Opis staje się dosłowny i naturalistyczny. Wstrząs. I zaraz kolejny zwrot. „I strach jest taki, że nikt nie panuje nad odbytem i pęcherzem, i jak się teraz czujesz, polski antysemito, jeśli to czytasz, błąka ci się po twarzy głupawy uśmiech?”. Rudnicki manipuluje czytelnikiem, a potem wali go po łbie, ryzykuje dużo, ale jednak przebija się z prawdą, która spowszedniała już na tyle, że w innych okolicznościach nie zrobiłaby takiego wrażenia.

 Dydaktyzm? Jak najbardziej, ale ta lekcja odbywa się na świeżym, mroźnym powietrzu. Czasami aż ciarki przechodzą. Rudnicki nie pada na twarz przed ołtarzem sztuki, nie lubi dymu z kadzidła, często traktuje pisanie użytkowo, choć niejeden pięknoduch mógłby uczyć się od niego rzemiosła. Jeśli już trafi do świątyni, to od razu przebiera się za księdza, wchodzi na ambonę i wygłasza bluźniercze kazanie, po którym musi salwować się ucieczką. Tłum oburzonych wiernych wybiega za nim z kościoła – i o to mu właśnie chodzi. Było parę takich scen w jego prozie. W opowieści o Robercie Walserze z najnowszej książki mamy fragment, który sporo nam powie o tym, jak Rudnicki widzi relację pisarz–czytelnik. „Za dużo sobie pozwalałem dla własnej przyjemności. Gdybym mógł zacząć jeszcze raz od początku, starałbym się konsekwentnie wyeliminować wszystko, co subiektywne, i zdziałać swoim pisaniem coś dobrego dla ludzi. Zanadto się wyemancypowałem” – mówi Walser, wyjaśniając, dlaczego jest obojętny czytelnikom. I Rudnicki chwali go za tę konstatację bez zastrzeżeń. Po raz pierwszy i ostatni.

Co może trochę dziwić, nauki Rudnickiego są na antypodach jego metody. To znaczy słuszne i oczywiste. Trzeba jednak pamiętać, że on głosi je od prawie trzydziestu lat. Przez dwadzieścia pierwszych nie musiał nawet używać mikrofonu, krąg słuchających był tylko trochę szerszy od kręgu redaktorów i czytelników „Twórczości”, choć debiutował Rudnicki akurat w paryskiej „Kulturze”. Drugie opowiadanie wysłane do Maisons-Laffitte trafiło jednak na mur w postaci Herlinga-Grudzińskiego, odbiło się od niego i Rudnicki przekierował przesyłkę na ulicę Wiejską w Warszawie. To był początek pięknej przyjaźni.

Rudnicki to demokrata i entuzjasta zjednoczonej Europy. Ma uczulenie na ksenofobię, stadne myślenie i plemienne rytuały, jest nieufny wobec polskiego katolicyzmu. Jest wyczulony na los kobiet, kto nie wierzy, niech przeczyta choćby monolog „Ja i moje pchły, czyli co mnie gryzie z Cholernego świata” (1994; powtórzony potem w „Męce kartoflanej” z roku 2000), opowieści o Danucie Wałęsowej, Hannelore Kohl czy początek recenzji „Chyba za nami nie traficie” Jacka Milewskiego z „Życiorysty”. Gorszą go zapędy lustracyjne i ludzki resentyment, o jednej z biografii Angeli Merkel napisze: „Książkę na odległość czuć denuncjacją, autorzy, o których nie chce mi się nawet zasięgnąć linku, świetnie się czują w szatach samozwańczych kontrolerów jej sumienia”. Jest piewcą lojalności i przyjaźni. Postuluje przyzwoitość w relacjach branżowych. W tekście „Ja i akredytacja” z tomu „Tam i z powrotem po tęczy” (1997) padają słowa: „Reżyserzy. Prywatnie jeszcze bardziej chyba nienawidzą się niż pisarze, choć trudno to sobie wyobrazić. Naturalnie, że mogą, mają prawo pluć nawet na filmy innych, mówić, że to «gówno» albo «żenada», zawstydzający jest jednak fakt, że czynią to publicznie, nie oglądając się na stojących z boku widzów. Powinienem być konsekwentny i pisać po nazwisku, ale zafunduję tu sobie luksus autocenzury. Stoi więc, było nie było, młodzież i słucha, jak to jeden «kolega» wyciera sobie gębę drugim”.

Zaskakująco konsekwentna jest ta peregrynująca metafora. Ta przeskakująca iskra. Ten Rudnicki. Skoro już zrobiliśmy parę wycieczek w przeszłość, zróbmy jeszcze jedną. Do tekstu o Brunonie Schulzu, po którego publikacji oburzony Jerzy Ficowski zerwał współpracę z „Twórczością”. To było dwadzieścia dwa lata temu. Nas jednak nie będzie interesował skandal, ale fragment niewinny jak baranek. Analizując technikę pisarską Schulza, Rudnicki przywołuje taki fragment z manifestów André Bretona: „Wartość obrazu zależy od piękności osiągniętej iskry, jest zatem funkcją różnicy napięcia między dwoma przewodnikami”. I dodaje: „Jak dalej, wiadomo; słaba różnica, brak iskry. Jeżeli podłożymy pod to «Filozofię metafory» (K. Stępniak, Wyd. Lubelskie, 1988), to pasowała ona będzie jak ulał; interakcja dwóch obrazów, z których jeden wyświetlany jest przez pryzmat drugiego i odwrotnie”. Proste, prawda? Ale działa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.