Wołyń nie potrzebuje metafory
„Wołyń”, reż. W. Smarzowski

21 minut czytania

/ Obyczaje

Wołyń nie potrzebuje metafory

Rozmowa z Witoldem Szabłowskim

Jeżeli Ukraińcy przyjmą do wiadomości wołyńską zbrodnię, a my zrozumiemy, że istnieje też inna, chlubna karta w historii UPA, jeżeli każdy spuści odrobinę z tonu, to będziemy w stanie się dogadać – mówi autor „Sprawiedliwych zdrajców”

Jeszcze 5 minut czytania

STANISŁAW ŁUBIEŃSKI: Muszę na początku wyznać, że będąc ukrainistą z wykształcenia, starałem się omijać temat Wołynia najszerszym łukiem. Wydawał mi się kłopotliwy, jątrzący i kojarzył z rewizjonistami i ukrainofobami. Dla swojej wygody chętnie przyjąłem optykę symetrii – Ukraińcy mścili się za wyrządzane im krzywdy. Wiem, że robiło tak wielu ludzi, którzy z całych sił kibicują niepodległej Ukrainie. Takie usprawiedliwianie jednak nie wytrzymuje konfrontacji z faktami, z ogromem okrucieństwa i skalą mordów. Pytanie kluczowe brzmi jednak: czy Wołyń powinien już zawsze kłaść się cieniem na naszych stosunkach? Twoja książka jest moim zdaniem szansą na otwarcie nowej dyskusji. Mówisz wprost o zbrodni, ale w tym koszmarze pokazujesz pozytywnych bohaterów, ludzi, którzy mieli odwagę zachować przyzwoitość w trudnych czasach. Ukraińskich sprawiedliwych, którzy ratowali polskich sąsiadów. Jak na to wpadłeś?
WITOLD SZABŁOWSKI: Zaczęło się od tego, że wracałem z Ukrainy inną drogą niż zwykle. Wołyń wcześniej mnie nie interesował. Może trochę go unikałem, bo staram się omijać miejsca nasycone polską martyrologią. Mordowali przecież nie tylko nas, każdy ma swoje traumy. Zdałem sobie wtedy sprawę, że niewiele o wydarzeniach na Wołyniu wiem, znam zarys, a nie kojarzę nawet żadnej nazwy miejscowości. Nie wiedziałbym nawet, gdzie jakąś lampkę zapalić. Zacząłem szukać w internecie i na czwartej czy piątej stronie znalazłem „Kresową księgę sprawiedliwych” Romualda Niedzielki z IPN-u. Opowiada ona o Ukraińcach, którzy z narażeniem życia ratowali swoich polskich sąsiadów od rzezi wołyńskiej. Te historie były niezwykle dramatyczne. Dwóch braci mordowało Polaków, a trzeci ratował. Albo: ojciec jest Ukraińcem, matka Polką, syn działa w UPA. Dostaje rozkaz, żeby zabić matkę, i kiedy idzie go wykonać, zabija go własny ojciec.

Społeczność polska i ukraińska żyły obok siebie, często splecione więzami rodzinnymi. Historie z tomu Niedzielki urywają się w 1943–44 roku, nie mówią nic o bohaterze, o jego motywacjach. Mnie interesowało to, co się działo z tymi ludźmi później. Wybrałem kilka takich relacji i postanowiłem sprawdzić, czy da się coś ustalić, potem znajdowałem kolejne. Szukałem historii uniwersalnych, które mówią jakąś prawdę o naturze ludzkiej, które mogły wydarzyć się w innych okolicznościach. W Ruandzie, Kambodży, Bangladeszu czy Iraku. Chciałem się dowiedzieć, co sprawiło, że moi bohaterowie potrafili zachować się po ludzku w nieludzkich czasach.

Dramatyzm decyzji dobrze chyba pokazuje tytuł „Sprawiedliwi zdrajcy”. Ludzie, którzy pomagali Polakom, odrzucili tę ciasną, etniczną solidarność z przedstawicielami swojego narodu. Stanęli po stronie bezbronnego człowieka.
Długo nosiłem w sobie tytuł „Karabiny i wiśnie”. Wiśnie mają krwisty kolor, a równocześnie przewijały się w wielu relacjach. Babcia Leona Popka, polskiego badacza rzezi wołyńskiej, uratowała się, bo zdążyła wspiąć się na wiśnię przed domem. Mała polska dziewczynka, Hanna Bojmistruk, została znaleziona pod wiśnią i przygarnięta przez ukraińską rodzinę. Ojciec Krzesimira Dębskiego, Włodzimierz Sławosz-Dębski do końca życia wspominał smak wiśni z Kisielina.

Tytuł „Sprawiedliwi zdrajcy” został uzgodniony z wydawcą. Nawiązuje do historii Nikifora Klimczuka i Sydora Olchowicza, dwóch Ukraińców, którzy uratowali polskie Przebraże. Na początku znaliśmy tylko nazwiska. Szukanie ich śladów to była archeologia pamięci, składanie pojedynczych słów i zdań. Żyjący świadkowie, którzy mogli ich pamiętać, byli już jedną nogą w carstwie niebieskim. Klimczuk i Olchowicz byli zdrajcami, bo poprowadzili polski oddział na ukraińską wieś Trościaniec, w której mieściły się koszary UPA. To było uderzenie wyprzedzające, banderowcy szykowali się do ataku na Przebraże, w którym schroniło się kilkanaście tysięcy Polaków.

Gorzko stwierdzasz, że ci bohaterscy ludzie nie doczekali się słowa podziękowania, jakiegokolwiek upamiętnienia i gestu ze strony polskich władz.
Klimczuk i Olchowicz nie doczekali nawet końca wojny, zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie wiadomo, co się stało z Klimczukiem, Olchowicz został zastrzelony w ostatnim dniu wojny, w Berlinie. Może ktoś wykorzystał zamieszanie związane z chaosem i frontem i ukarał go za pomoc Polakom.Witold Szabłowski, „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”.Witold Szabłowski, „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”. Znak, 352 strony, w księgarniach od września 2016

Mam na myśli również tych ludzi, których działania były mniej spektakularne, ale przecież heroiczne. Ludzi, którzy ratowali pojedynczych Polaków, ryzykując życie swoje i swoich rodzin.
Wierzę, że temat sprawiedliwych może być furtką do rozmowy z Ukraińcami o Wołyniu. Inne sposoby do tej pory zawodziły. Polacy od razu wyjeżdżają z pretensjami, mówią o barbarzyństwie, o tym obdzieraniu ze skóry, nabijaniu noworodków na sztachety. A wtedy Ukraińcy się wściekają: „A wyście nie nabijali? Może w 1943 faktycznie zabiliśmy was więcej, ale wyście ukraińskim chłopom uszy obcinali, a Piłsudski Petlurę zdradził!”. I zaczyna się takie przerzucanie – kto bardziej zawinił. Ukraińcy, którzy czytali moją książkę, mówili, że jest trudna, że budzi w nich jakiś sprzeciw, ale zostawia pole do rozmowy. Mam nadzieję, że w Polsce uspokoi nieco emocje wywołane filmem Smarzowskiego. Na Ukrainie „Sprawiedliwi zdrajcy” mają wyjść w maju i myślę, że będą pełnili funkcję edukacyjną. Świadomość tego, co wydarzyło się na Wołyniu, jest tam bardzo słaba.

Uważam, że nie jest za późno, żeby podziękować ukraińskim sprawiedliwym – jesteśmy im to winni jako ludzie, wymaga tego pragmatyzm polityczny. Można ufundować medal. Żyją dzieci, żyją wnuki tych ludzi i to jest piękny pretekst, żeby te historie opowiadać. Na przykład o pani Hani, znalezionej jako dwuletnie dziecko w morzu trupów. Ludzie, którzy się na nią natknęli, spierali się, czy ją zabrać, czy pozwolić umrzeć. Banderowcy mogli przyjść i spalić im wieś za karę. Dramatyczna decyzja. Uważam, że rodzina Jaszczuków, która ją uratowała, i Bojmistruków, która ją wychowała, powinny przynajmniej usłyszeć słowa podziękowania od Polaków. Wiem, że to bardzo ważne. Byłem u rodziny Ludwikowskich pod Opolem, pan Alojzy Ludwikowski ukrywał w czasie wojny trzydziestu Żydów. Ludwikowscy mogą pokazać swój dyplom Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Dziadek dostał medal, a proboszcz zawiózł go na Jasną Górę. A tym naszym sprawiedliwym Ukraińcom nikt nawet ręki nie uścisnął.

Twoje „Tańczące niedźwiedzie” były zbudowane na efektownej metaforze: ludzie po transformacji nie potrafią się odnaleźć i wykonują wyuczone ruchy. Jak tresowane niedźwiedzie. „Sprawiedliwi zdrajcy” wydają mi się na tym tle bardzo oszczędni, prawie surowi.
Krwawa rewolucja to ciekawy temat do opisania, a transformacja pokojowa, mozolna zmiana ustroju to nudziarstwo. Trzeba właśnie metafory, żeby ożywić mało chwytliwy temat. Z niedźwiedziami się udało, książkę kupiło wydawnictwo Penguin Random House. Dla nas to metafora losów Europy Środkowo-Wschodniej, osierocenia, pragnienia, by ktoś pokazał proste rozwiązania, zorganizował życie. A redaktor Penguina zobaczył w tej książce Amerykę, która być może wybierze Donalda Trumpa. Bardzo żałował, że nie zdąży jej wydać w tym roku. Do rzezi wołyńskiej nie ma co dodawać metafor, tu nie ma co zagęszczać. Historia jest na tyle mocna, na tyle trudna do pojęcia, że kombinowanie z formą jest niepotrzebne, a nawet jakoś niestosowne.

Mam poczucie, że to jest bardziej reportaż dokumentalny niż literacki.
Kiedy pisałem opowieść pastora Jelinka (wołyńskiego Czecha, który ratował Polaków), czytałem dużo Oty Pavla i wróciłem do Hrabala. Te fragmenty oparte są na autentycznych wspomnieniach Jelinka z czasów wojny. Zmieniłem czas przeszły na teraźniejszy, dodałem informacje o Kupiczowie, a tekst tłumaczyłem przez Hrabala i Pavla. Wbrew temu, co mówisz, mam wrażenie, że to jest najbardziej literacka z moich książek, ale bardzo się starałem, żeby język nie wychodził na pierwszy plan. Najważniejsze były opowieści i bohaterowie. Mówiono mi, że jeżeli przyłożyć ucho do ziemi w miejscach, w których stały polskie wsie, to słychać grającą orkiestrę. Konie ponoszą tam, gdzie Polaków mordowali. Jedna z moich rozmówczyń, pani Szura, mówiła, że tyle krwi niewinnej w ziemię wsiąkło, że trudno, żeby się cuda nie działy. Tu wyraźnie słyszałem Marqueza i zacząłem go znowu czytać.

Zwróciłem uwagę na tę ludową magię w twojej książce – wiara w to, że zbrodnia będzie ukarana, że sprawiedliwość dosięgnie złoczyńcę. Że dobry człowiek może spać spokojnie.
Rozmawiałem z różnymi ludźmi. Potomkowie tych, którzy ratowali, są zupełni inni niż potomkowie morderców. Nawet w drugim, trzecim pokoleniu. Ci, którzy ratowali, przekazali zupełnie inne wartości dzieciom. Pani Szura żyje otoczona ludźmi, którzy mają w domach bibeloty pochodzące z szabru. Mieszkają w domach po Polakach, mają ich kredensy, sam trzymałem w ręku siekierę z Ostrówek Wołyńskich, którą gospodarz do dziś bije świnie. Wydaje mi się, że ludzie muszą mieć różny system wartości, jeżeli wychowują się z przedmiotami, które należały do kogoś innego i nie można o tym rozmawiać. Kiedy pani Szura przyniosła do domu broszkę znalezioną w okolicach masowego grobu, matka kazała ją natychmiast odnieść, bo po zmarłych się rzeczy nie bierze. W Polsce też to znamy. U nas przecież do dziś jak się mówi o Żydach, to się niejeden dziadek potrafi przy obiedzie rosłem zadławić. I jak pogrzebiesz, to okazuje się, że był szmalcownikiem albo na szaberek chodził.

Ciekawy jest też motyw tych dwóch narracji – polskiej i ukraińskiej. Piszesz o Przebrażu, wsi, w której schroniło się tysiące uciekinierów i która zmieniła się w obóz warowny. Polska opowieść jest heroiczna i nieskazitelna. Tymczasem okoliczni Ukraińcy wspominają, że tamci Polacy ich okradali i gnębili. Czy to się da skleić?
Albo inna historia: wieś pani Szury, Sokół, leży obok wioski Połapy. Banderowcy przyjechali do cerkwi w Połapach w sierpniu, na odpust. Zaczęli obradować i opowiadać, że wymordują Polaków. Miejscowi posłuchali, a następnego dnia zablokowali drogę furmankami i z kosami w rękach poradzili banderowcom, żeby wypierdalali, bo z tej wsi nikt sąsiadów mordować nie będzie. Jednak kilku gospodarzy wzięło udział w rzezi Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, niektórzy przenieśli sobie polskie chałupy. Przez dwa tygodnie na polach gniły setki trupów, a zwłoki roznosiły po okolicy psy i lisy. To jest jakieś trzy kilometry od wsi, ale przed zapachem nie dało się uciec. Rok później, w ramach odwetu za wymordowanie przez banderowców polskich wsi, na Sokół napadł oddział porucznika „Jastrzębia” z bazy w Zasmykach. Spalili wioskę i zabili wielu mieszkańców. Trudno, żeby Polacy i Ukraińcy z tamtych stron mieli taką samą pamięć o tamtych wydarzeniach. Ludzie znają najwyżej historię wioski, a zwykle po prostu rodzinne opowieści. Nie wpisują tego w jakiś większy kontekst historyczny. Jeżeli spotkało ich coś dobrego od Polaków, to będą mówić o nich dobrze. Pastor Jelinek uratował stu kilkudziesięciu Polaków, ale mówił o nich jako o denerwujących szowinistach.

Witold Szabłowski

Dziennikarz, reportażysta, autor książek „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”, „Tańczące niedźwiedzie” oraz „Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem” (wraz z Izabelą Meyzą). Laureat m.in.: Nagrody Dziennikarskiej Parlamentu Europejskiego, Nagrody im. Anny Lindh i nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego. W 2016 ukazał się jego reportaż „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”.

David Rieff w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” wypowiedział taką myśl: „Społeczeństwa mające obsesję na punkcie historii uczą się z niej najmniej. Niektóre społeczeństwa na Bałkanach czy na Bliskim Wschodzie powinny zrozumieć, że pamięć jest dla nich toksyczna i znacznie bardziej korzystne byłoby dla nich zapomnienie”. Co jest w tej historii takiego, że ciągle budzi tak silne emocje?
Myślę, że potworna brutalność rzezi. Zdumiewająca nawet w kontekście tak bardzo przecież okrutnej II wojny światowej. Mówi się, że podobne rzeczy robili jeszcze chorwaccy ustasze, którzy, jak dowodzi Grzegorz Motyka, już przed wojną mieli kontakty z banderowcami. Może oni się jakoś nawzajem inspirowali? Polacy mają jednak ewidentną skłonność do upajania się cierpieniem. A przecież straszne rzeczy dzieją się na całym świecie. Ilu Polaków ma choćby świadomość skali Wielkiego Głodu na Ukrainie?

Przypomina mi się, jak byłem w Dubrowniku kilka lat po wojnie i nie znalazłem jej śladów. A tu, na warszawskiej Pradze, wszędzie są ślady po kulach. Lubimy sobie pogrzebać palcem w ranie. Kiedy Barack Obama przyjechał do Europy, to jednego dnia smażył steki z Davidem Cameronem, a drugiego stał smutny przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Taki program mu zaproponowaliśmy. W 2006 roku organizowaliśmy wybory Miss World i organizatorzy zaciągnęli te misski właśnie przed Grób i do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Myślę jeszcze o tym Przebrażu, które się wyłamuje z polskich narracji wojennych, w których obsesyjnie pielęgnowaną cnotą jest honor. Zamiast myśleć o tym, jak zapewnić przetrwanie kobietom i dzieciom, jak ocalić wartościowych ludzi, którzy przydadzą się do odbudowy kraju – walczymy o honor. Przykładem jest powstanie warszawskie. Co nam przyszło z tej heroicznej klęski? Przebraże jest niesamowitym miejscem, bo tamtejsi chłopi uznali, że warto zrobić wszystko, żeby przeżyć. Fortele, przebieranki, sojusze z radzieckimi partyzantami, przyjmowanie broni od Niemców i nielegalne kupowanie jej u Węgrów. Ten pragmatyzm pozwolił im przetrwać.

To ciekawe, że ludzie, którzy byli świadkami rzezi, często potrafią o tym rozmawiać, wielu nawet podjęło heroiczną próbę zostawienia tego za sobą. Tymczasem jakieś wnuki i prawnuki albo ci, którzy odkryli Wołyń w internecie, dyszą żądzą odwetu.
Poziom frustracji jest u nas wysoki. Są nacje, które potrafią się jakoś cieszyć życiem, a inne przez setki lat pamiętają o krzywdach. Uważam, że oczywiście te badania muszą trwać, ale nie chcę, żeby to ważyło na naszych relacjach z Ukrainą. Jest mi jednak przykro, że wielu Ukraińców, także ukraińskich inteligentów, przyjmuje bajkę o równowadze krzywd, tej symetrii zbrodni. Ich sprawa. My powinniśmy dbać, by o Wołyniu w Polsce nie opowiadały wyłącznie krwawe powieści Stanisława Srokowskiego, ale żeby temat podejmowali również ludzie, którzy piszą w sposób bardziej zrównoważony. A dlaczego młodzi ludzie tak się tym emocjonują? Cóż, bardzo się cieszę, że nie mamy od dziesięcioleci wojen, ale mam wrażenie, że człowiek ma w DNA jakiś pęd do samozagłady. Kiedyś co dwadzieścia lat wybuchały konflikty, młodzi mężczyźni szli w bój, wielu ginęło, inni wracali mądrzejsi. Znali wartość życia. A teraz nawet do armii się nie idzie. Testosteron buzuje, do czegoś by się postrzelało.Witold SzabłowskiWitold Szabłowski / fot. Rafał Komorowski, CC BY-SA 4.0

A co powiesz o tej polityce, która rozgrywa się nad naszymi głowami? W lipcu przyjęto u nas uchwałę o Narodowym Dniu Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Wołyniu.
Bardzo mnie zaskoczyło i ucieszyło, że ukraińska Rada Najwyższa nie poszła na wymianę ciosów, tylko wypowiedziała się w sposób racjonalny i stonowany. Sprawnie uciszyła te skrajne, prawicowe skrzydła. Dyskurs wokół Wołynia był domeną pana Wiatrowycza (historyka, szefa ukraińskiego IPN-u, głosiciela teorii o symetrii krzywd) i galicyjskich historyków. Reszta kraju się w to nie włączała, uważając, że Wołyń to kwestia lokalna. Teraz widzę, że Kijów, tamtejsza klasa polityczna, ale i intelektualiści zaczynają uważać Wołyń za temat ogólnoukraiński. To jest podejście rozsądne, pragmatyczne. Słowa skruchy wyraziła m.in. Nadia Sawczenko. Kult Bandery nie jest na Ukrainie wcale taki wielki, partie, które odwołują się do korzeni banderowskich, są na marginesie. Bandera zajął wysokie miejsce w rankingu na Ukraińca stulecia wyłącznie dlatego, że jego zwolennicy byli bardzo zmobilizowani.

Czytałem felieton Oli Hnatiuk, w którym padły moim zdaniem słowa ważne i nieoczywiste dla kogoś, kto się nie interesuje tematem: „Żołnierzy UPA uznaje się za bohaterów nie dlatego, że mordowali Polaków, lecz dlatego, że przez kilkanaście lat po wojnie toczyli z władzą radziecką nierówną walkę. Zohydzeni przez dziesięciolecia sowieckiej propagandy, przyprawiającej im gębę faszyzmu, nagle, niemal z dnia na dzień, stali się dla Ukraińców wzorem oporu wobec Rosji”.
Ja myślę, że mamy prawo mieć inną pamięć o UPA, ale nie uważam, że musimy w związku z tym forsować swoją wizję Ukraińcom. To przecież byłoby protekcjonalne. Zwróć uwagę, że protekcjonalne jest też to, co robiliśmy przez ostatnie ćwierć wieku: powtarzaliśmy, że Wołynia nie ruszamy, bo Ukraina jest młoda i niegotowa na takie tematy. To nie jest partnerskie podejście – to o dziecku mówi się, że jest za małe. Może nie zgodzimy się na sto procent, trudno. Grzegorz Motyka zwrócił uwagę na ważne słowa Tetiany Czornowoł, która powiedziała, że ma świadomość tego, co zrobiła UPA z Polakami na Wołyniu, że przeprasza, ale jest też dumna z oporu, który partyzanci stawili Sowietom. Jeżeli Ukraińcy przyjmą do wiadomości wołyńską zbrodnię, która ciąży na sumieniu ich antykomunistycznej partyzantki, a my przyjmiemy do wiadomości, że istnieje też inna, chlubna karta w historii UPA… Jeżeli każdy spuści odrobinę z tonu, to wierzę, że będziemy się w stanie dogadać.

Próby niekonfrontacyjnego rozwiązywania konfliktów uważane są za przejaw słabości.
Ja widzę u nas dwie szkoły. Szkoła kresowa gardzi ustępstwami. Wielu ludzi z tego środowiska wciąż używa jakichś XIX-wiecznych terminów, nazywa Ukraińców Rusinami. Miałem ostatnio spotkanie w IPN-ie i kiedy prowadzący nazwał Wołyń „ziemiami ukraińskimi”, jakiś pan krzyknął: „Jakie one ukraińskie!”. I dostał brawa. Druga szkoła to ta, której dokonania obserwujemy od 25 lat – szkoła głaskania się po brzuszkach. Nic z niej nie wynika. Taras Prochaśko, popularny w Polsce pisarz, bardzo miły facet zresztą, potrafi powiedzieć w wywiadzie dla „Kuriera Galicyjskiego”, że „teraz możliwa jest budowa państwa bez mordów na ludności cywilnej, w tamtych czasach tak nie było”. Relatywizuje rzeź wołyńską. Nie ma okoliczności, które usprawiedliwiałyby mordowanie cywilów, w tym niemowląt. Hołubiony ukraiński intelektualista mówi coś takiego i nie spotyka go ostracyzm? Ani na Ukrainie, ani w Polsce. Krytykuje go jedynie grupka tzw. prawicowych oszołomów, a reszta zapewnia, że nic takiego się nie stało. Tak trzymamy kciuki za Ukraińców, tak bardzo się o nich troszczymy, że nie pozwalamy im, żeby się sami przyjrzeli temu Wołyniowi. Ukraińscy profesorowie, Popowycz i Hrycak, nazwali rzeź ludobójstwem i ta ich odważna deklaracja właściwie nie została w Polsce dostrzeżona.

Często w obronie filmu Smarzowskiego mówi się, że nie ma dobrego czasu na trudne tematy, co zdaje mi się głupim komunałem. Bo są jednak momenty lepsze i gorsze. Teraz sytuacja wygląda tak: na Ukrainie trwa wojna, Krym zaanektowała Rosja, która „wstaje z kolan”. Władze w Kijowie uwikłane są w bardzo nieapetyczne, ale konieczne sojusze z nacjonalistami. U nas z kolei wzrastają nastroje ksenofobiczne podsycane przez władze, pseudopatriotyzm stał się religią dresiarzy. Jak tu szczerze dyskutować o Wołyniu? Film moim zdaniem bardzo słabo zarysowuje napięcia, które były podłożem rzezi. Mniej martwi mnie jego odbiór na Ukrainie, bardziej niepokoi fakt, że w Polsce będzie on głównym źródłem wiedzy na temat Wołynia.
Piotr Zychowicz opowiadał w IPN-ie historię o tym, jak przez wołyńską wioskę pędził polski oficer. Zapytał jakiegoś chłopa o drogę do miasta, a ten odpowiedział po ukraińsku. Oficer bił go, dopóki nie usłyszał odpowiedzi po polsku. Takie historie były na porządku dziennym. Poniewieranie ludzi, prześladowanie języka i religii, uprzykrzanie życia przez urzędy państwowe. Smarzowski jest reżyserem sprawnym, ale nie wybitnym. Jego film nie zostanie doceniony na świecie, bo jest przegadany, a epatowanie zbrodniami mu się nie przysłuży. W kinie powinno się to pokazywać subtelniej.

Właśnie o to mi chodzi. Jaką wartość ma mechaniczne wyliczenie wszystkich okrucieństw i rzucenie tego wszystkiego w twarz widzowi? Wydaje mi się, że wynika to też z niesłusznego założenia, że w filmie da się pokazać, „jak było”. Ale w dwie godziny się nie da.
Z filmu wyszedł „wołyński bigos”, bo widać wyraźnie, że Smarzowski chciał tam wrzucić wszystko, co wiedział na ten temat. Nie mam nawet problemu z tym jego okrucieństwem, w końcu tam się działy rzeczy straszne, a on kręci tak, a nie inaczej. Może Pawlikowski by to zrobił na jakichś ściszonych emocjach. Uważam, że epatowanie okrucieństwem przy temacie Wołynia zwyczajnie nie ma sensu. To jest taka kumulacja makabry, że mózg się buntuje. W mojej książce najmocniejsza scena to otwarcie masowego grobu – prawie same kobiety i dzieci. I szkieleciki noworodków, które są tylko zarysem na piasku. Kiedy Leon Popek z ekipą otwierają grób, zaczyna padać deszcz i te delikatne rysunki na piasku spływają razem z wodą. Ten obraz jest bardziej przejmujący niż szczegółowy opis nabijania dzieci na widły.

Powtórzę po doskonałym redaktorze „Znaku” Danielu Lisie, że to jest film zły ontologicznie. Są filmy trudne, po których wychodzisz przygnieciony, ale z jakąś nadzieją. Po tym filmie masz raczej ochotę się zemścić.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.