Urbanator, czyli Polish  fucking fiddler

Urbanator, czyli Polish
fucking fiddler

Tomasz Handzlik

Michał Urbaniak zaczynał od gry na saksofonie, był też klasycznym skrzypkiem w klasie profesora Tadeusza Wrońskiego. I miał całkiem niezłe wyniki. Ale zrezygnował, bo ciągnęło go do jazzu i nocnego życia

Jeszcze 2 minuty czytania

„Polish fucking fiddler” to nieoficjalny, choć najlepiej chyba znany pseudonim jazzowego skrzypka Michała Urbaniaka. Wymyślił go sam Miles Davis, kiedy w latach osiemdziesiątych usłyszał Polaka w amerykańskiej telewizji. „Przyprowadźcie mi tego pieprzonego polskiego skrzypka” – rozkazał swoim ludziom. I tak się stało.

Ameryka moich snów

Michał UrbaniakGrał na saksofonie, ale był też klasycznym skrzypkiem w klasie profesora Tadeusza Wrońskiego – jednego z najwybitniejszych pedagogów tamtych czasów. I miał całkiem niezłe wyniki. Konkursy, recitale, popisy, zakwalifikował się nawet na stypendium do klasy Dawida Ojstracha w moskiewskim konserwatorium. Ale zrezygnował. Ciągnęło go do jazzu i nocnego życia.
– Profesor Wroński zapytał mnie kiedyś, czy jestem dżezistą. Ostrzegał, że jazz gra podejrzany element. Alkoholicy i narkomani. Musiałem mu potem przyznać wiele racji – wspomina Urbaniak.

Zaczynał od dixielandu. Potem w Warszawie występował głównie z Namysłowskim i jego zespołem Jazz Rockers. Któregoś wieczoru do Hybryd przyszedł Trzaskowski. Skarżył się, że odeszli od niego Alek Musiał i Wojciech Karolak. I że potrzebuje nowych muzyków. Urbaniak z Namysłowskim długo się nie zastanawiali. Następnego dnia stawili się w ambasadzie, bo zespół otrzymał dwumiesięczne stypendium do USA. Choć czasy były niepewne, wyjechali bez większych problemów – stypendium fundował w końcu departament stanu. Z kwintetem The Wreckers Trzaskowskiego dali trochę występów, większość czasu spędzali jednak na koncertach amerykańskich gwiazd: Louisa Armstronga, Johna Coltrane’a, Milesa Davisa. Wtedy Urbaniak na dobre zakochał się Ameryce. Wtedy też spotkał po raz pierwszy króla jazzowej trąbki. Stał od niego na wyciągnięcie ręki, ale nie odważył się odezwać ani słowem.
– Chłonąłem go oczami – tłumaczy się artysta.

W 1971 roku Urbaniak wystąpił na Festiwalu Jazzowym w Montreux, gdzie koncertował również Davis. Wtedy wreszcie odważył się go zaczepić.
– Mieszkał w hotelu kilkadziesiąt metrów od sali, w której odbywał się festiwal. Wyszedł z hotelu. Dał klucz boyowi i czekał. Z garażu wyjechało maserati, kabriolet. Miles wsiadł. Przejechał kilkadziesiąt metrów. Oddał klucze drugiemu boyowi. Wszedł do sali koncertowej. Poszedłem za nim i poczyniłem wyznanie: „Miles, I love you”. On popatrzył na mnie i wychrypiał to swoje „Yeaaah” – wspomina.

Kluczowe spotkanie z Davisem miało miejsce piętnaście lat później. Urbaniak otrzymał zaproszenie do słynnego „Tonight Show” Johna Carsona, gdzie miał wystąpić z big bandem. Carson – miłośnik jazzu – znał nagrania polskiego skrzypka i nie mógł uwierzyć, że to jego naturalne, a nie spreparowane w studiu brzmienie. Podczas telewizyjnego występu Urbaniaka przekonał się, że to wcale nie magiczne sztuczki. Dobry los sprawił, że program oglądał również Davis. Zafascynowany popisem skrzypka zadzwonił do swojego menedżera i powiedział: „Give me this Polish fucking fiddler. He’s got the sound”. Parę dni później Urbaniak nagrywał improwizacje do najnowszego albumu Milesa „Tutu”.

Obywatel świata

Ta współpraca była przełomem w karierze Urbaniaka. Ale międzynarodowe uznanie zyskał przecież znacznie wcześniej. Już jako saksofonista w formacjach Namysłowskiego i Trzaskowskiego był jednym z najwyżej cenionych w Polsce jazzmanów. Dowodem uznania stało się wkrótce zaproszenie do podziwianego już na całym niemal świecie zespołu Krzysztofa Komedy, z którym Urbaniak nagrał m.in. kapitalne koncertowe albumy „Live in Copenhagen” czy „Astigmatic Live”. Przez parę lat występował też z muzykami skandynawskimi, aż wreszcie na przełomie 1969–70 stworzył autorski zespół Michał Urbaniak Group, z którym zrealizował swój pierwszy, wydany za granicą album – „Paratyphus B”.

„Miles of Blue”

Muzyczny hołd nagrany 18 lat po śmierci Milesa Davisa i 50 lat po wydaniu jego najsłynniejszej płyty „Kind of Blue”. Urbaniak pisał te utwory zaraz po śmierci trębacza, wrócił do nich teraz. Zdecydowanie za późno. W konfrontacji z najnowszymi dokonaniami jazzowej wiolinistyki, jego muzyka brzmi archaicznie. Nie pomaga fakt, że Urbaniak skacze ze stylu na styl („Romance” w stylu funky, popowe „I Just Love You”, smoothjazzowa „Serenada”). Na nic też popisy znakomitych gości – m.in. pianisty Herbiego Hancocka i basisty Marcusa Millera. Stylistyczna mieszanka i największe gwiazdy nie zmienią faktu, że muzyka Urbaniaka dawno już przestała być oryginalna.
TH

Zamiast po saksofon, coraz częściej sięgał po elektryczne skrzypce. I eksperymentował z brzmieniem. Do klasycznych jazzowych fraz próbował dodawać elementy polskiego folkloru. Początkowo może trochę niezgrabnie, ale z czasem jego muzyka stawała się coraz bardziej dojrzała i odważna, aż wreszcie podbiła rynek jazzowy. To właśnie po nagraniu „Paratyphus B” posypały się zaproszenia na międzynarodowe imprezy, m.in. prestiżowe Berliner Jazztage czy festiwale w Molde oraz Montreux. Na tym ostatnim Urbaniak zdobył Grand Prix i stypendium do Berklee College of Music. Dwa lata później pożegnał się z Polską i razem ze śpiewającą w jego zespole żoną Urszulą Dudziak wyemigrował do USA.

Studiów na Berklee jednak nie rozpoczął, bo pojawiła się ciekawsza propozycja. Zaprzyjaźniony z naszym skrzypkiem John Hammond zarekomendował go jednej z najpoważniejszych amerykańskich wytwórni Columbia Records. Chwilę później ukazało się tam wznowienie jego niemieckiej płyty „Super Constellation” (w Columbii pod tytułem „Fusion”), a następnie nagrane już w USA albumy – „Atma” i „Fusion III”, które zapoczątkowały pasmo amerykańskich sukcesów Urbaniaka i Dudziak.

O ich muzyce mówiono „Polish soul”. Zapraszano do najlepszych klubów i sal koncertowych – od Village Vanguard po Carnegie Hall. Z Urbaniakiem zaczęli grać znakomici amerykańscy muzycy (m.in. Larry Coryell, Ronnie Burrage, Marcus Miller, Lenny White, Kenny Kirkland, Billy Cobham).
– Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Nowego Jorku, musiałem się szczypać w rękę, żeby upewnić się, czy nie śnię. Ale przez całe życie spełniało mi się po drodze tyle marzeń. Na wszystkie tak ciężko pracowałem i sądzę, że gdzieś sobie zasłużyłem na to wyróżnienie, jakim było zaproszenie do nagrań z Milesem. Nie rusza mnie jednak bycie jedynym Polakiem, który z nim zagrał. Jestem Polakiem, ale nie jestem patriotą. Jako młody chłopak wymarzyłem sobie być obywatelem świata i tak też się dziś czuję – wspomina w jednym z wywiadów Urbaniak.

Z góry na dół

W amerykańskie środowisko wsiąkł do tego stopnia, że w miejsce „Polish sound” czy słowiańskiej nuty pojawił się rap i hip-hop. Najciekawszym dokonaniem na tym polu był wydany w 1994 roku album „Urbanator”, na którym artysta bez kompromisów pożenił rytmy hip-hopu i funky z jazzem. Nie był odkrywcą, bo nowy trend wyznaczył przecież parę lat wcześniej Miles Davis, nagrywając przełomowy album „Doo-bop”. Urbaniak jednak jako pierwszy polski muzyk zdobył się na odwagę zerwania z jazzową klasyką i tradycją, co – podobnie jak w przypadku nagrania Davisa – w kręgach jazzowych purystów uważane było za bluźnierstwo i pożegnanie z prawdziwym jazzem.

„Urbanator” był potwierdzeniem pozycji Urbaniaka na amerykańskim rynku muzycznym. W nagraniu wzięli udział nie tylko czarni raperzy, ale też największe gwiazdy amerykańskiego jazzu: Herbie Hancock, Kenny Garrett, bracia Michael i Randy Brecker. Ale ten album to jednocześnie ostatnie tak ważne dokonanie w całym dotychczasowym dorobku „Polish fucking fiddler”. Żaden z jego kolejnych projektów nie był tak mocny, nie osiągnął tego stopnia muzycznej intensywności, nie był tak oryginalny.

Zapętlenie się w hiphopowym rytmie mogło być dobre w swoim czasie. Ale uparte trwanie w tej stylistyce przez kolejnych kilkanaście lat uczyniło muzykę Urbaniaka przewidywalną, a na dodatek po prostu niemodną. Płyty – „Urbanator II”, „Urabniax”, „Urbsymphony”, czy nadający się bardziej do windy niż jazzowych klubów „Sax, Love & Cinema” – potwierdzały tylko wyczerpaną inwencję muzyka. Przypieczętowaniem słabnącej kondycji okazał się wydany właśnie album „Miles of Blue”. Miał być hołdem dla muzycznego mistrza, a okazał się tylko odgrzewanym i mocno nieświeżym pomysłem genialnego przecież kiedyś twórcy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.