Niektórzy nie lubią poezji
Tobias Mikkelsen / Flickr Attribution-NonCommercial-ShareAlike 2.0 Generic

Niektórzy nie lubią poezji

Rozmowa z Bernhardem Hartmannem

Być może tłumacze literaccy są ostatnimi prawdziwymi filologami na świecie. Kiedy tłumaczę, całkiem staroświecko pytam o intencję autora, bo ją muszę oddać w przekładzie

Jeszcze 6 minut czytania

JOANNA ROSZAK: W 1959 roku nakładem wydawnictwa Carl Hanser w Monachium ukazała się pierwsza antologia polskiej poezji w Dedeciusowym przekładzie na niemiecki: Lektion der Stille (Lekcja ciszy). Czy dla pana praca Karla Dedeciusa była w jakiejś mierze formacyjna?
BERNHARD HARTMANN: Na pewno sporo korzystałem ze współpracy z założonym przez niego Deutsches Polen-Institut. Poza tym czytałem, oczywiście, przekłady Dedeciusa i jego wypowiedzi na temat pracy tłumacza. Ale czytałem i czytam także przekłady i wypowiedzi innych tłumaczy. To wszystko jakoś wpływa na moje myślenie o przekładzie. Nie nazwałbym tego koncepcją, bo mam właściwie tylko jedną zasadę: dokładnie czytać tekst i kierować się jego wewnętrzną logiką. W tym sensie także tłumacz powinien być, jak pisze Tadeusz Różewicz, „uparty / i uległy w tym uporze / jak wosk”, bo tylko tak może „odcisnąć” ‒ nie świat, ale różnorodność tłumaczonych tekstów. 

Bernhard Hartmann

ur. 1972 w Gerolstein/Eifel, studiował polonistykę i germanistykę w Moguncji, Wrocławiu i Poczdamie. Pracował na różnych uniwersytetach (Poczdam, Berlin, Erfurt, Wiedeń, Bochum). Tłumaczy teksty literackie i naukowe z polskiego na niemiecki (sztuki teatralne oraz poezja: Tadeusza Różewicza i Julii Hartwig, eseje Adama Zagajewskiego i Tomasza Różyckiego, proza Lidii Amejko i Hanny Krall), od 2011 roku pracuje jako wolny strzelec. W 2013 roku za pracę translatorską i wkład w polsko-niemiecką wymianę kulturalną dostał nagrodę im. Karla Dedeciusa.

W jaki sposób dojrzewał pan do myśli, by zająć się tłumaczeniem polskiej poezji dla niemieckiego czytelnika? 
Dla mnie tłumaczenie było raczej wyjściem awaryjnym. Po studiach polonistycznych i literaturoznawczych zajmowałam się pracą naukową na różnych uniwersytetach, borykałem się z doktoratem i coraz bardziej miałem tego wszystkiego dość, coraz silniej odczuwałem bezsens tej pracy. W pewnym momencie poznałem Tadeusza Różewicza – prowadziłem z nim rozmowę dla niemieckiego czasopisma teatralnego. Kiedy odwiedziłem go we Wrocławiu, by autoryzować tekst, na pożegnanie podarował mi maszynopis niepublikowanego wiersza „Cóż z tego że we śnie“. Do tamtej chwili tłumaczyłem jedynie na potrzeby naukowe albo dydaktyczne. Tłumaczenie tego utworu było pierwszym poważnym przekładem literackim. Potem otwierały się kolejne drzwi, aż w pewnym momencie mogłem zrezygnować z pracy uniwersyteckiej. Ale na początku był Różewicz.

W piśmie „Akcenty” (nr 5/2011) opublikował pan poświęcony tym wizytom szkic Begegnungen mit Różewicz. Kiedy spotkał pan poetę osobiście po raz pierwszy, Różewicz miał osiemdziesiąt trzy lata. Pisał pan: „Był w Berlinie i miałem przeprowadzić z nim wywiad dla magazynu teatralnego. Aby się z nim umówić, poszedłem na spotkanie autorskie w Ambasadzie RP, gdzie Różewicz występował w duecie ze swoim wschodnioberlińskim tłumaczem, Henrykiem Bereską – tętniąca życiem teatralna improwizacja". Jakobson pisał, że poezja jest dziedziną literatury „nieprzekładalną ex definitione”. Zgodzi się pan z takim stanowiskiem? 
Zależy to od definicji przekładu. Zgodziłbym z Jakobsonem w tym sensie, że poezja najczęściej ociera się o granice przekładalności. Nieraz czytając jakiś przekład (także własny), zadaję sobie pytanie, czy to jest jeszcze ten sam wiersz. Ale jeśli komuś nie podoba się tłumaczenie wiersza, może tłumaczyć go na nowo. I być może dopiero dwa przekłady razem oddają to, co zawiera się w oryginalnym wierszu. Tak jest na przykład z „Ocalonym“ Różewicza. Został on przetłumaczony przez Dedeciusa i Bereskę na tak różne sposoby, że przypomina to pojedynek na miny z „Ferdydurke“. A jednak każde tłumaczenie oddaje jakiś istotny aspekt oryginału i jedno zdaje się uzupełnieniem drugiego. 

Odnalezione w tłumaczeniu

W dniach 9-11 kwietnia 2015 odbędą się Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu”, tym razem poświęcone przekładom z języka angielskiego. Rozmowy toczyć się będą m.in. na temat Szekspira, literatury polskiej na rynku anglojęzycznym, tłumaczeń literatury postkolonialnej, tłumaczeń na rynku książki. Ze swoimi tłumaczami spotka się także Olga Tokarczuk. W piątek, 10 kwietnia, zostanie wręczona Nagroda za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Program festiwalu.

Dedecius wypowiadał się o literaturze jako oknie, przez które jeden naród przypatruje się innym i pozwala zajrzeć we własne sprawy. Które z wierszy polskich poetów pozwoliły panu głębiej zajrzeć w sprawy Polaków? 
Muszę się przyznać, że gdybym nie tłumaczył poezji, chyba nie czytałbym wierszy, przynajmniej nie tylu. Przez długie lata moim ulubionym rodzajem literackim był dramat. Jeszcze ucząc się języka polskiego, zacząłem czytać Mrożka w oryginale – język był prosty, akcja „Policji“ czy „Na pełnym morzu“ też. Lecz prawdziwym olśnieniem i literacką inicjacją w sprawy Polaków była dla mnie wspomniana już „Kartoteka“. Czyli dramat, ale przynajmniej napisany przez polskiego poetę i w dużej mierze poetycki. 

We wspomnianym szkicu przypomina pan scenerię lektury „Kartoteki“: „Uniwersytet miał zaległości z płatnościami i dlatego był czasowo niezdolny do ogrzewania, profesorowie odbywali swoje wykłady w płaszczach. Ponadto, w akademiku było zimno, ja siedziałem w ciemnej kuchni, piłem czarną herbatę i czytałem «Kartotekę», sztukę o bezimiennym bohaterze, leżącym na łóżku, konsekwentnie odmawiającym wszelkiego działania, a przed nim, jak w kalejdoskopie, pojawiają się obrazy z pamięci: rodzice, ulotne miłości, wizyta w stalinowskich Węgrzech. Między tym bezsilny chór starców, który całą rzecz próbuje na próżno wciągnąć w poetykę klasycznych dramatów. […] Ale sztuka mnie fascynowała. Przypomniała «Pod drzwiami», ale nie miała płaczliwości Borcherta. Przypominała «Czekając na Godota» i «Łysą śpiewaczkę», ale inaczej niż u Becketta i Ioneski, absurd nie był abstrakcyjny, lecz konkretny i umiejscowiony w historii”.
A gdybym jednak poprosiła pana o wydobycie dziesięciu ulubionych polskich wierszy XX i XXI wieku – które i dlaczego by pan wskazał?
Obawiam się, że żadnych, bo nie „lubię” poezji. I raczej czytam nie pojedyncze wiersze, lecz poetów. A najważniejszymi polskimi poetami są dla mnie, bo wiele im zawdzięczam, Tadeusz Różewicz i Julia Hartwig. Także młodsi poeci, jak Tomasz Różycki, Artur Szlosarek albo – z najmłodszych – Grzegorz Kwiatkowski, otwierają mi różne okna na świat. Tu raczej chodzi o świat duchowy, o kompozytorów albo zespoły muzyczne, o reżyserów, artystów, ale także o kwestie społeczne i polityczne. Bo nasze narody mają już dobry widok na siebie, więc ciekawsze stało się wspólne patrzenie na świat i rozmowa o tym, co rysuje się nam z naszych różnych punktów widzenia. 

Właśnie dwa tomy Julii Hartwig, „Nie ma odpowiedzi“ i „Bez pożegnania“, zajmują szczególne miejsce na pana regale z książkami. 
Na studiach i podczas pracy na uniwersytetach nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Potem trafiłem na stwierdzenie, że Hartwig należy do najważniejszych poetek polskich po wojnie. Z ciekawości kupiłem sobie dwa tomy, akurat dostępne w księgarniach. Od razu wciągnęła mnie ta poezja i kiedy odkryłem, że nie jest obecna w języku niemieckim, po raz pierwszy poczułem, że mam jakąś misję do wykonania. Zawsze mam zastrzeżenia do tekstów, które tłumaczę, bo widzę ich słabe strony albo rozumiem, dlaczego ktoś nie uważa za konieczne wydania tego czy owego pisarza w Niemczech. Ale w przypadku dwóch tomów Julii Hartwig byłem absolutnie przekonany, że trzeba tłumaczyć, choćby w wyborze.

Bernhard Hartmann

We wspomnieniu Julia Hartwig pisze o Stanisławie Barańczaku jako poecie, który nie nadużywał sławy i „odgrywał bardzo ważną rolę w polskim środowisku literackim”. Niemieckojęzyczny czytelnik może sięgnąć po tomy z przekładami Tkaczyszyna-Dyckiego, Krynickiego, Dąbrowskiego, Białoszewskiego, Wata. Jak pan sądzi, dlaczego nie istnieje – jeśli się dobrze orientuję – tom z przekładami jednego z najbardziej wartościowych i pracowitych polskich poetów, zmarłego niedawno autora „Chirurgicznej precyzji“? 
Niezbadane są wyroki wydawców. Może nawet były projekty wydawnicze, które z jakichś powodów nie doszły do skutku. Ale jest też faktem, że w Niemczech poezja się nie sprzedaje. Tylko bardzo dobre argumenty skłoniłyby wydawcę do opublikowania książki, która najprawdopodobniej przyniesie mu stratę. Widocznie nie znalazła się jeszcze osoba o takim darze przekonywania. Często zresztą tą osobą jest tłumacz.

W przypadku Barańczaka trzeba dodatkowo wziąć po uwagę, iż to poezja bardzo trudna do tłumaczenia, zwłaszcza wczesne wiersze z okresu nowofalowego, weźmy choćby „Przejściowe ograniczenia“, wiersz bardzo mocno osadzony w materii językowej. Lecz także późniejsze wiersze Barańczaka są wielkim wyzwaniem – sam tego doświadczyłem, tłumacząc parę utworów z „Atlantydy“.

20 listopada 1964 Dedecius pisał do Czesława Miłosza: „Czuję jednak, że siły moje z dnia na dzień nikną i że niedługo będę mógł kontynuować moją pracę «misjonarską». Z nadzieją spoglądam na młodzież i jestem przekonany, że z nią razem podrasta nowe pokolenie tłumaczy z języka polskiego. Bo starszego prawie że nie było […]”. Tę pracę misjonarską istotnie kontynuuje z sukcesami grupa młodszych od Dedeciusa tłumaczy. Zdarzyło się panu pozazdrościć komuś z tej konstelacji – Doreen Daume, Esther Kinsky, Renate Schmidgall – jakiegoś pomysłu translatorskiego? Zazdrość to złe słowo. Pytam po prostu o moment podziwu dla cudzej pracy.
Pewnie nie narzekałbym, gdybym należał do grona tłumaczy, którzy pracowali nad tomami słynnej „polskiej biblioteki” albo nad projektami związanymi z polskim występem na frankfurckich Targach Książki w 2000 roku. Mógłbym też wymienić parę tytułów, które chętnie sam bym tłumaczył (nie zdradzę, jakie mam na myśli). Ale ogólnie nie ma chyba powodu do zazdrości. Czasy są inne, warunki pracy też. Zmniejszyło się zaangażowanie większych oficyn w wydawanie polskiej literatury, za to jest więcej mniejszych, także przygotowujących ładne książki – na przykład frankfurckie wydawnictwo Neue Kritik, gdzie wydałem Julię Hartwig. Kontakt do niego zawdzięczam zresztą wspomnianej przez panią Renate Schmidgall, którą wyręczyłem w tłumaczeniu ostatnich książek Hanny Krall wydanych przez Neue Kritik.

Jeśli chodzi o podziw, to nie sposób nie wymienić Hansa-Petera Hoelschera-Obermaiera, tłumacza literatury polskiej przede wszystkim od średniowiecza do romantyzmu. Dokonał świetnego przekładu „Beniowskiego“, a obecnie pracuje chyba nad „Panem Tadeuszem“. Pamiętam, że kiedyś zaproponowano mi tłumaczenie wiersza Norwida do jakiejś antologii. Przeczytawszy go trzeci raz, wciąż rozumiałem ledwie połowę, więc grzecznie odmówiłem. Po dwóch tygodniach dostałem maila od wydawcy antologii, w załączniku – przekład Hoelschera-Obermaiera, absolutnie dokładny treściowo i metrycznie i do tego świetnie się rymujący.

W jaki sposób planuje pan pracę z tekstem, który zdecydował się pan przekładać? Czyta pan teksty krytyczne i historycznoliterackie związane z przekładanym poetą?
Konkretnej pracy nad tekstem nie planuję, podchodzę do niej dość intuicyjnie, niezależnie od tego, czy tłumaczę na zlecenie, czy z własnej inicjatywy. W trakcie pracy korzystam z recenzji lub literatury sekundarnej, jeżeli muszę wyjaśnić sobie niejasne miejsca albo uzupełnić luki w wiedzy na jakiś temat. Przede wszystkim jednak trzymam się tekstu, wpisanych weń wytycznych. Bo to wielka zaleta pracy tłumacza – można i trzeba bezpośrednio obcować z tekstem. Być może tłumacze literaccy są ostatnimi prawdziwymi filologami na świecie. Kiedy tłumaczę, całkiem staroświecko pytam o intencję autora, bo ją muszę oddać w przekładzie. Dlatego zawsze szukam rozmowy z poetą, także po to, by poznać jego sposób mówienia.

Nie czytam systematycznie, raczej daję się prowadzić wskazówkom z lektur albo rozmów. Natomiast w przypadkach, kiedy tłumaczę na własną rękę, zawsze najpierw kontaktuję się z autorem, żeby się dowiedzieć, czy dany tekst jeszcze jest „wolny”. To kwestia rzetelności. I zwykle przedstawiam mu plan działań – komu zamierzam zaproponować tłumaczenia, jakie redakcje wyraziły już zainteresowanie itp. To sprawy zewnętrze, ale nie mniej ważne. Bo ostatecznie i mi chodzi o publikowanie swoich przekładów i zarabianie na życie.

Każdy tłumacz musiał kiedyś natknąć się na miejsce, które było jak ściana, nierozmowne; albo przeciwnie, tak rozmowne, mieniące się tyloma znaczeniami, że stanął pan przed trudną decyzją, które ze znaczeń poświęcić, by ocalić inne. Mógłby pan opowiedzieć o tych miejscach?  
Tłumaczenie jest jednym wielkim poświęceniem – rymów, znaczeń, dwuznaczności… Tym większym, im głębiej oryginał zakorzenia się w swoim języku. Czasem to oczywiste, czasem dopiero po pracy okazuje się, że w przekładzie brakuje czegoś istotnego i tekst w tłumaczeniu nie działa. Tak mi się zdarzyło z garstką wierszy Krzysztofa Niewrzędy. To lakoniczne teksty, jak najbardziej odpowiadające Przybosiowej maksymie „najmniej słów”. Niekiedy wers składa się z pojedynczego słowa. Po polsku tak można. Po niemiecku, niestety, nie, potrzebne są rodzajniki, przyimki, czasowniki posiłkowe… W końcu liczba słów w trakcie tłumaczenia się przynajmniej podwoiła. Na razie nie znalazłem na to rady.

Albo wzorowane na „Beniowskim“ ósemki Różyckiego z „Księgi obrotów“. Polska wersyfikacja nawet w tak klasycznej formie, jak oktawa, pozwala na pewną swobodę, w języku niemieckim natomiast panuje pruski rygor. Formalne germanizowanie tych wierszy pozbawia je więc żywotności i dywersyjności, ale zupełna rezygnacja z formy też nie oddaje ich ducha. I w tym przypadku szukam jeszcze dobrego rozwiązania.

W pewnym sensie praca nad wierszami Niewrzędy czy Różyckiego to akt wciąż przerywany – może nigdy nie doprowadzi do spełnienia. Z drugiej strony, właśnie takie teksty są świetnym materiałem do warsztatów albo teoretycznych rozważań, bo pozwalają na mówienie o podstawowych kwestiach pracy translatorskiej i marzeniu o idealnym przekładzie. 

Zdecydował się pan zamieścić posłowie do przełożonego tomu z wierszami Julii Hartwig. Na końcu tomu dał pan także wskazówki dla niemieckiego czytelnika. Można się z nich dowiedzieć, kim byli Jan Lebenstein, Zbigniew Herbert, Henryk Grynberg czy Nikifor. W jakich okolicznościach tłumacz powinien wykonywać takie gesty zewnętrzne wobec tekstu?
Kwestia przypisów to zawsze trudna sprawa – ile przypisów zamieścić, jakie informacje… Bo niemieccy czytelnicy w wielu przypadkach mało wiedzą o polskich wydarzeniach i osobach, ale tomik poetycki nie jest encyklopedią. Jeżeli mogę o tym decydować, to staram się jak najwięcej informacji umieścić w posłowiu, a przypisy – na końcu książki – ograniczyć do minimum. W posłowiu do wyboru wierszy Różewicza napisałem np. o jego stosunku do Miłosza, bo w wyborze znalazło się parę wierszy, odnoszących się do poezji i osoby Noblisty. Było na to miejsce, bo Różewicz jest w Niemczech znany, miał wiele publikacji i nie trzeba było zacząć od zera. Inaczej rzecz miała się w przypadku Julii Hartwig – była zupełnie nieznana i prócz pojedynczych wierszy w czasopismach i jednej chyba opowieści dla dzieci nie miała żadnych publikacji. Więc w posłowiu do jej wyboru zacząłem od faktów biograficznych i ogólnej charakterystyki jej twórczości.

David Orr żartobliwie pisał w „New York Times Book Review”, że niełatwo jest ocenić, który kraj ma najlepszych poetów, lecz „gdyby pieniądze wchodziły w grę, niewielu krytyków postawiłoby je przeciwko Polsce”. Czy niemieccy czytelnicy także mają poczucie ważności współczesnej polskiej poezji?
Wiadomo, że polska poezja wśród znawców do dziś ma bardzo dobrą reputację. Także w Niemczech. Pod choinką znalazłem świeżo wydaną antologię światowej poezji politycznej XX wieku Niemals eine Atempause. Na tylnej stronie okładki zamieszczono cytat z przemówienia Zbigniewa Herberta, jednym z mott uczyniono fragment wiersza Wisławy Szymborskiej „***Świat umieliśmy kiedyś na wyrywki“. Poza tym z polskich poetów występują w antologii Miłosz, Wat, Różewicz. Jeśli uznajemy ich za autorów współczesnych, to przynajmniej wydawcy antologii mają poczucie istotności polskiej poezji. Jednak brak publikacji innych ważnych poetów z młodszych pokoleń – nie tylko Barańczaka – sugeruje, że to poczucie chyba nie jest powszechne, co wiąże się ze słabym uznaniem poezji w Niemczech. Hans Magnus Enzensberger twierdził kiedyś, że liczba czytelników sięgających po nowy i w miarę ambitny tomik poetycki da się dokładnie ustalić: „Wynosi ±1354”. Jedynym wyjątkiem chyba jest Wisława Szymborska, której wiersze ukazują się w nowych wyborach.

„Stała Enzenzbergera” odnosi się do poezji. A gdyby spytać szerzej, o polską literaturę w Niemczech?
To chyba najwięcej tłumaczonych pozycji ma Stanisław Lem. Często wydawane są też krótkie prozy Mrożka, aforyzmy Leca i reportaże Kapuścińskiego, natomiast najlepiej sprzedający się pisarze to ponoć Andrzej Sapkowski i Maria Nurowska. Jedynym autorem, który doczekał się wydania krytycznego, jest Witold Gombrowicz. Dobre recenzje zbierają Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Dorota Masłowska, Joanna Bator i inni, którzy opowiadają o dzisiejszej Polsce albo o sprawach polsko-niemieckich.

Zdaje się, że znaczenie literatury polskiej dla niemieckich czytelników zmalało – Polska po prostu stała się normalnym europejskim krajem, normalnym, czyli średnio ciekawym w znaczeniu sensacji politycznych. Od tego dziś są inne części Europy i świata, co wpływa na koniunkturę literacką. 

W przemówieniu wygłoszonym podczas uroczystości przyznania panu Nagrody im. Karla Dedeciusa w 2013 roku porównał pan pracę tłumacza do rzeźbiarza w języku z jednej strony, a z drugiej – do woźnicy. Obrazował pan, że  w chwilach dumy uważa się za twórcę języka, kształtującego wyrzeźbiony przez autora materiał, zbliżając się do oryginału w nowym kodzie. Mówił pan także: „W skromniejszych chwilach czuję się jak woźnica, zatrzymujący się ze swoim wozem zaprzężonym w osły ponad mostem, rozpiętym między językami i kulturami, i starający się zebrać to, co wypadło z pojazdu”.
Te dwie metafory odnoszą się do dwóch biegunów wyobrażeń na temat pracy tłumacza – niektórzy widzą w nim artystę, kongenialnego twórcę, inni zaś – rzemieślnika wertującego słowniki w poszukiwaniu adekwatnego słowa. Tłumacz zawsze jest jednym i drugim, bo nawet w zupełnie banalnym tekście fachowym mogą się zdarzyć kłopoty, których rozwiązanie to powód do dumy.

Będąc tłumaczem języka niemieckiego, dostarcza się książek kilku krajom. Czy kraje niemieckojęzyczne działają w tej sferze jak amalgamat, czy można mówić o wspólnym rynku książki? Jak często współpracuje pan z Austriakami lub Szwajcarami?
Rzadko, bo po prostu nie znam wielu austriackich czy szwajcarskich tłumaczy literatury polskiej. Kiedyś szwajcarska koleżanka prosiła mnie o przekazanie cytatu z tłumaczonego przeze mnie tekstu. Przekład „Matka odchodzi“ jest owocem austriacko-niemieckiej współpracy – wydałem go razem z Aloisem Woldanem, profesorem wiedeńskiej slawistyki. Na szczeblu administracyjnym zaś nadal zdaje się obowiązywać kategoria narodowości. Kiedy z Woldanem prezentowaliśmy tłumaczenie w Austriackim Forum Kultury w Warszawie, trzeba było w to wciągnąć warszawski Instytut Goethego, bo Austriacy nie byli w stanie pokryć moich kosztów podróży – byłem przecież Niemcem. Ważniejsza dla mnie jest współpraca z polskimi instytucjami, z Instytutem Książki albo Instytutem Polskim w Düsseldorfie.

W artykule o przekładzie przywołuje pan m.in. św. Hieronima, patrona cechu tłumaczy, oraz esej „Zadanie tłumacza“ Waltera Benjamina. Pod tym pretekstem chciałabym zapytać: czy istnieje biblioteka tekstów krytycznych, naukowych poświęconych translatologii, które uważa pan za inspirujące lub streszczające pana poglądy na przekład? Przeczucie mówi mi, że to najpewniej optyka hermeneutów, Hansa-Georga Gadamera, Georga Steinera, Radegundis Stolze? Raczej oni, zamiast Edwarda Sapira i Benjamina Lee Whorfa, Mary Snell-Hornby, Kathariny Reiß i Hansa Vermeera?
Mam w swojej bibliotece półkę z literaturą translatologiczną. Ale nie istnieje jedna teoria, pod którą bez zastrzeżeń bym się podpisał. Bo każda teoria powstała w jakimś konkretnym kontekście, więc odzwierciedla tylko specyficzne aspekty przekładu. Także takie hasła, jak „wierność”, „adekwatność”, „funkcjonalność” u różnych teoretyków mają różne znaczenia. Porównanie wszystkich podejść istotnie może być inspirujące i niektóre kategorie rzeczywiście pomogły mi w zrozumieniu tego, co robię. Dla mnie takie pojęcie to lojalność, o której pisze Christine Nord. Chodzi o podwójną odpowiedzialność tłumacza: wobec oryginalnego tekstu oraz odbiorcy w języku docelowym. To podstawa etyki translatorskiej. W konsekwencji tłumaczenie jest ciągłym negocjowaniem – tym pojęciem operuje Umberto Eco w świetnej książce pt. Quasi dasselbe mit anderen Worten: tłumacz prowadzi negocjacje z tekstami, z autorami, z wydawcami, a gotowy przekład jest wynikiem wszystkich negocjacji.

Jeśli natomiast chodzi o samo tłumaczenie, to na podstawie lektur teoretycznych i praktycznych doświadczeń dochodziłem do takiej mniej więcej platonicznej koncepcji: istnieje gdzieś jakiś idealny tekst, który autor odtwarza w materiale swojego języka. Jako tłumacz w lekturze docieram do ideału, stojącego za tekstem, i daję mu odpowiedni kształt w moim języku. To zakłada nie tylko poprawki, ale i inne zmiany, służące zbliżeniu się ku ideałowi. Bo czasem oryginał nie jest najlepszą realizacją idealnego tekstu, czasem też język docelowy ma lepsze możliwości wyrażania pewnych rzeczy. Żeby nie naruszać zasady lojalności wobec autora, wszystkie takie rozwiązania zawsze z nim omawiam albo – kiedy go nie ma – sprawdzam za pomocą istniejących interpretacji, czy są zgodne z jego intencją. Z mojego doświadczenia wynika, że autorzy cenią taki aktywny udział tłumacza.

Czy da się pan poprosić o krótkie komentarze do decyzji innych tłumaczy polskiej poezji na język niemiecki?
Pod warunkiem, że nie oczekuje pani ode mnie wartościowania. Bo, mówiąc słowami bohatera Gombrowicza, w tym punkcie nie jestem na tyle szalony, żeby mniemać coś czy też czegoś nie mniemać, zwłaszcza gdy chodzi o pojedyncze miejsca wyrwane z całości. Ale może da się zilustrować co nieco z tego, o czym na razie mówiliśmy tylko abstrakcyjnie. 

Czy zatem, jak Dagmara Kraus, zdecydowałby się pan na przekład neologizmu „niedzielowaty“ Mirona Białoszewskiego jako wie ein Sonntag?
Może tak. Bo spontanicznie powiedziałbym, że nie ma dobrego odpowiednika dla takiego neologizmu. W takich przypadkach lepiej trzymać się prostego rozwiązania. A w przypadku Białoszewskiego tłumacz znajduje sporo innych okazji do popisu.

Czy zakończenie wiersza Wisławy Szymborskiej „Chmury“: „Nie mają obowiązku razem z nami ginąć. / Nie muszą być widziane, żeby płynąć” (Sie sind nicht verpflichtet, mit uns zu vergehen. / Sie fließen, ohne daß wir sie sehen – Dedecius) ma szanse zostać właściwie odczytane bez ujawnienia odniesień do jednego z „Liryków lozańskich“ Adama Mickiewicza? Czy zdecydowałby się pan na umieszczenie komentarza?
Jeśli tak, to gdzieś na końcu książki. Bo dla odbioru wiersza odniesienie do Mickiewicza nie jest konieczne i przypuszczam, że też nie wszyscy Polacy kojarzą jedno z drugim. W sumie czytanie wiersza to akt intymny. Nie ma w nim miejsca na mądrzenie się wydawcy czy tłumacza. Przecież nie tłumaczy się partnerce czy partnerowi w grze erotycznej, w jaki sposób dotykanie pewnych miejsc ciała stymuluje nerwy, produkcję hormonów etc., tym bardziej jako osoba trzecia...

Jakie znaczenie ma zmiana w Dedeciusowym przekładzie wiersza Szymborskiej „Z nieodbytej wyprawy w Himalaje” / Von der nicht stattgehabten Expedition in den Himalaja – Półtwardowski staje się Półfaustem (Halbfaust)? 
To częste i dopuszczalne rozwiązanie – u nas tą postacią, która, jak Twardowski, zawarła pakt z diabłem i w końcu go przechytrzyła (aczkolwiek w inny sposób), jest Faust. Po prostu chodzi o to, by tekst był zrozumiały dla niemieckiego czytelnika. 

Czy w przypadku pracy nad przekładem kanonicznego tekstu (dajmy na to: właśnie „Ocalonego“ Różewicza, „Kota w pustym mieszkaniu“ Szymborskiej czy „W czterech ścianach mego bólu“ Wata), wokół którego narosła bogata bibliografia opracowań naukowych i krytycznych, tłumacz winien stosować metody porównawcze, pozwalające na znalezienie dominanty tekstu?
To wydaje mi się trochę nieżyciowe. Nie znam tłumacza, który miałby takie warunki (czasowe i materialne), by przed tłumaczeniem tekstu wertować całą literaturą badawczą na jego temat. Nie mówiąc o tym, że ktoś, kto nie potrafi „ustalić dominanty semantycznej” jakiegoś tekstu (czyli po ludzku: nie rozumie, o co w nim chodzi), chyba nie powinien go tłumaczyć. Co nie znaczy, że nie warto czytać literatury, komentarzy, interpretacji, wypowiedzi autora i innych, wręcz przeciwnie. Lecz tłumacz literacki nie jest badaczem naukowym, może, ale nie musi pracować metodycznie. Obowiązują go tylko tekst oryginału i zasada lojalności. Powinien oczywiście wiedzieć, co robi, i w najlepszym przypadku także dlaczego. Ale może pracować zupełnie intuicyjnie. Ważne, by powstał dobry przekład. 

Wspominał pan dwa lata temu trzy punkty przełomowe w pana pracy tłumacza: spotkanie z Tadeuszem Różewiczem, zapoczątkowaną tłumaczeniem jego wiersza współpracę z „Sinn und Form” oraz rozmowy z wymagającym wydawcą tego pisma, Heide Lipeckym, a wreszcie udział w październiku 2008 roku w działaniach prowadzonej przez Dorotę Stroińską i Renate Schmidgall pracowni tłumaczeń w krakowskiej Willi Decjusza. Czy od tamtej pory pojawił się jakiś nowy przełom?
Może było nim pożegnanie z uniwersytetem i skupienie się na pracy translatorskiej. Wciąż odczuwam to jako uwolnienie się, mimo że bycie wolnym strzelcem ma też swoje nieprzyjemne strony, choćby nieregularność dochodów. Za to praca nad tekstami i inne czynności związane z tłumaczeniem wciąż dają mi taką satysfakcję, że nie żałuję swojej decyzji.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.