Dajcie mi kolegów, wódeczkę i śledzika
Your DOST / CC BY-NC-ND 2.0

Dajcie mi kolegów, wódeczkę i śledzika

Juliusz Kurkiewicz

Mam nieodparte wrażenie, że ukrytą funkcją debat takich jak ta o krytyce jest poprawa dobrego samopoczucia ich uczestników, którzy mogą zaprezentować się jako osoby zatroskane o dobro kultury, a także – niekiedy – zyskują okazję do wylania prywatnych frustracji

Jeszcze 5 minut czytania

Wbrew obecnej w opiniotwórczych mediach tęsknocie za wielką debatą na tematy literackie i okołoliterackie, nie pokładam w takich debatach przesadnych nadziei. Nie sądzę – i myślę, że pod tym zdaniem podpiszą się wypowiadający się o kryzysie polskiej krytyki literackiej na łamach dwutygodnik.com Maciej Jakubowiak i Krzysztof Cieślik – by od lamentów nad nią poprawiła się jej jakość. Tak jak nic nie zmieniły inne głośne debaty ostatniego czasu: tocząca się  w „Dzienniku Opinii” debata o (rzekomym, moim zdaniem) upośledzeniu przez krytykę literatury popularnej (zwłaszcza tej określanej kontrowersyjnym epitetem „kobieca”) i tocząca się na łamach „Wyborczej” debata na temat stanu polskiej poezji, zainicjowana (czy raczej: wywołana) przez głośny tekst Andrzeja Franaszka.

Mam nieodparte wrażenie, że ukrytą funkcją takich debat jest poprawa dobrego samopoczucia ich uczestników (to zresztą symptomatyczne, że w przeważającej mierze mężczyzn), którzy mogą zaprezentować się jako osoby zatroskane o dobro kultury i wiedzące lepiej, jak powinny funkcjonować niektóre jej dziedziny, a także – niekiedy – zyskują okazję do wylania prywatnych frustracji.

Mimo wszystko z tekstów Jakubowiaka i Cieślika wynikają pewne korzyści poznawcze. Oba są próbą refleksji nad zmianą środowiska, w którym funkcjonuje dziś krytyka literacka: upadek czytelnictwa, kryzys prasy drukowanej i idący za nim postępujący zanik obecności literatury w prasie, marginalizacja i, śmiem twierdzić, jakościowa degradacja dawnych periodyków literackich… A zarazem – kształtowanie się w Polsce biznesu wydawniczego na zachodnią modłę, zdominowanego przez międzynarodowe hity i nacisk na aktywność działów promocji dysponujących coraz większymi budżetami (przy okrojeniu budżetów działów redakcyjnych odpowiedzialnych za jakość książki). To wszystko wpływa na kształt krytyki.

Efekt? Osoby zawodowo parające się krytyką (a w każdym razie: przypisujące sobie pozwalające na to kompetencje) nie mają gdzie pisać, za to, co napiszą, dostają mniej pieniędzy, a dodatkowo są wystawione na rozmaite pokusy, których źródłem są dysponujący coraz większymi budżetami promocyjnymi wydawcy.

Wszystkie opisane przez Jakubowiaka i Cieślika procesy mają charakter wykraczający poza polskie podwórko i wiążą się ze (słusznie zarysowanym przez autorów) współczesnym kontekstem medialnym i cywilizacyjnym. Ale choć autorzy zarzekają się, że nie chcą idealizować przeszłości i że nie wierzą w dawny złoty wiek krytyki, uparcie bronią dawnego jej kształtu i – jak w przypadku Cieślika – także dawnych branżowych przywilejów.

Nie, w dającej się przewidzieć przyszłości „stare” nie wróci. Na razie – w różnym stopniu w Polsce i na świecie – główną stawką nie jest jakość i charakter krytyki literackiej, ale przetrwanie mediów, które mogłyby być nośnikami jakościowego dziennikarstwa i stwarzać przestrzeń, w której taka krytyka mogłaby w przyszłości funkcjonować.

Zarówno Jakubowiak, jak i Cieślik poświęcają sporo miejsca krytyce na łamach „Wyborczej”. Nie rozwodzą się szczególnie nad faktem, że „Wyborcza”, stanowiąca przecież przedsięwzięcie biznesowe (w przeciwieństwie do periodyków kulturalnych dotowanych przez Ministerstwo Kultury, do których należy także dwutygodnik.com, w którym poziom krytyki literackiej jest skądinąd wysoki), jako jedyny dziennik w Polsce co tydzień, w każdy wtorek, poświęca blisko dwie kolumny krytyce literackiej. Swoje teksty publikują na jej łamach regularnie m.in. Dariusz Nowacki, Przemysław Czapliński, Jerzy Jarniewicz – krytycy, którym trudno zarzucić powierzchowność czy brak zdecydowanych sądów. A do tego dochodzą jeszcze poświęcone literaturze materiały w „Książkach. Magazynie do Czytania” i w „Magazynie Świątecznym”. Śledzimy ważne zjawiska literackie i wyławiamy nowe. (Panie Krzysztofie, „przeoczoną”, według Pana, przez polską krytykę powieść Amerykanki Ottessy Moshfegh „Byłam Eileen” zrecenzowałem osobiście, i to entuzjastycznie, na łamach „Książek. Magazynu do Czytania”). Oczywiście, to wszystko wciąż za mało, ale nie w liczbie recenzji tkwi sedno problemu z krytyką. I nie w liczbie recenzji tkwi klucz do rozwiązania problemów czytelnictwa.

Sensacje z kombajnu

Cieślik wprawdzie zastrzega, że środowisko krytyków jest raczej uczciwe, potem jednak – w tonie luźnych dywagacji – podaje liczne, choć abstrakcyjne przykłady sytuacji etycznie wątpliwych, w które krytycy się wikłają (mógłbym tę listę uzupełnić o łączenie pracy w dziale promocji wydawnictwa z równoległym pisaniem o literaturze w mediach). Wyobraźnię Cieślika, a także Jakubowiaka rozpala fakt, że Agora stanowi „kombajn wydawniczo-recenzencki”. Czytaj: używa własnych mediów, by promować wydawane przez siebie książki.

Część związanych z tym zarzutów odpierał już wywołany do tablicy Mariusz Szczygieł (któremu przypisano wykorzystywanie łamów „Dużego Formatu” i „Książek. Magazynu do Czytania” do promocji książek własnego wydawnictwa Dowody na Istnienie). Całkowicie nonsensowne są dywagacje Jakubowiaka sugerujące związek między należącą do Agory księgarnią z elektronicznymi książkami Publio a zawartością merytoryczną publikowanych w „Wyborczej” recenzji. Prawda jest o wiele mniej sensacyjna – takie odnośniki o możliwości zakupienia recenzowanej przez „Wyborczą” książki w Publio dodawane są (czy raczej były, bo praktyka ta jest w zaniku) każdorazowo tuż przed publikacją do tekstu recenzji. Jedynym  warunkiem ich dodania była obecność tytułu w obszernej bazie księgarni. Co oznacza, że piszący recenzję nie mieli pojęcia, że taki odnośnik pod ich tekstem się znajdzie. Nie mogli więc „formatować” tekstu pod biznesowe potrzeby Agory.

Natomiast prawdą jest, że w wypadku firmy łączącej publikację tekstów o książkach z ich wydawaniem konflikt interesów istnieje. Jak go rozwiązujemy na co dzień? Po prostu nie zamawiamy (i nie piszemy) recenzji z wydawanych przez Agorę książek, o ile nam się nie podobają. W ciągu ponad pięciu lat pracy w redakcji kulturalnej „Wyborczej” nie zdarzyło mi się, by ktoś z wydawnictwa Agora nakłaniał mnie do napisania recenzji – a tym bardziej pozytywnej recenzji – z wydawanej przez wydawnictwo książki. Tak jak nie piszę blurbów na okładki książek, które mi się nie podobają. Co nie zmienia faktu, że sama struktura przedsiębiorstwa rodzi w tym przypadku sytuacje konfliktowe. A że podobnych sytuacji w Polsce i na świecie będzie więcej (działalnością wydawniczą już zajmuje się np. brytyjski „Guardian”), być może kwestie związane z konfliktami interesów powinny być regulowane odpowiednimi wewnętrznymi przepisami?

Krytyka to nie krytykowanie

Tym, co i u Jakubowiaka, i u Cieślika budzi mój największy sprzeciw, jest sposób sformułowania, czy też – niedoformułowania – głównego poruszanego przez nich zagadnienia, tj. powierzchowne, czasem efekciarskie tezy o związku stępienia pazura polskiej krytyki z procesami rynkowymi, o pożyteczności krytyki bezkompromisowej, niecackającej się z autorem, wreszcie niejasność samego pojęcia „krytyki”, która, jak pisze Jakubowiak, w przeważającej mierze powinna być „krytykowaniem”.

Zacznę od kwestii ostatniej, bo i Cieślik, i Jakubowiak ustawiając temat, ułatwiają sobie sprawę. Otóż „krytyka”, choć brzmi to efektownie, do „krytykowania” bynajmniej się nie sprowadza, ba, „krytykowanie” bywa jej najmniej istotnym, a czasem zupełnie nieobecnym komponentem. Istnieją różne rodzaje krytyki. Bywa ona w głównej mierze interpretacją, poszukiwaniem w literaturze potwierdzenia własnych teorii (także: ideologii), a nawet wykorzystywaniem literatury do diagnozy społecznej. Jeśli wierzymy, że jest odrębną, specyficzną formą pisarstwa, to jest nierozerwalnie związana z temperamentem, osobowością i pomysłem autora na samego siebie i własne pisanie.

By poszukać przykładów na polskim podwórku: owszem, Artur Sandauer i Henryk Bereza bywali bezkompromisowo krytyczni (mówiąc współcześnie: „jeździli po bandzie”), ale trudno podobnej bezkompromisowości szukać u Kazimierza Wyki, Jana Błońskiego, Jerzego Kwiatkowskiego, Marii Janion, a współcześnie u Mariana Stali, Ryszarda Koziołka czy nawet Przemysława Czaplińskiego. Celowo podaję reprezentatywne nazwiska z „wczoraj” i z „dziś”, bo zestaw ten pokazuje błędność wspomnianego pojęcia krytyki. Czy Cieślik i Jakubowiak chcieliby odmówić tym autorom miana „krytyka”? Jednocześnie przykłady tych chętnie drukowanych przez czołowe tytuły prasowe krytyków pokazują, że teza o śmierci krytyka jest, jeśli nie błędna, to w każdym razie mocno przesadzona.

Nie przypadkiem zresztą większa część nazwisk z mojej listy to przedstawiciele krytyki uniwersyteckiej. Regułą wykraczającą poza polski rynek jest to, że wielu wybitnych krytyków przychodzi do mainstreamowych mediów z obiegu akademickiego (w USA to np. znakomity krytyk „New Yorkera” James Wood), co podkopuje tezę, że jedynie rynek ma wpływ na kształt krytyki i że krytyka umarła. Ich głębokie rozumienie literatury w połączeniu z pisarskim talentem czynią z nich (wciąż, nic się nie zmieniło) pożądany narybek dla niebranżowych mediów.

Inny reprezentant tej samej grupy krytyków, Dariusz Nowacki, którego Jakubowiak rozlicza, „łapiąc go” za nieliczne pojednawcze gesty w recenzjach, zostaje wykorzystany brzydko i instrumentalnie jako ilustracja tezy o stępieniu pazura krytyki. To po prostu niemądry i polemicznie nieskuteczny przykład. Bo czy za (w domyśle) „kupionego” przez rynek powinien uchodzić akurat krytyk, który – wystarczy sprawdzić statystykę – nieraz miesiącami uparcie wybrzydza, i który – wiem, bo współpracuję z nim jako redaktor – jest postrachem wydawców, działów promocji i samych pisarzy? I czy choćby właśnie jego osoba nie jest prostą falsyfikacją tezy, że „nie ma dziś krytyki literackiej, która stawiałaby sprawy na ostrzu noża?”. Gdy chce się postawić efektowną tezę i wywołać debatę, łatwo utracić z oczu rzeczywistość.

Hajda na Bator

Jakubowiak i Cieślik, jak wspomniałem, słusznie dostrzegają związek między procesami rynkowymi a sytuacją krytyki, tyle że ten związek absolutyzują. I szybko gubią się w szczegółach.

Teza o tym, że to spór i kłótnie o literaturę najlepiej służą literaturze, jest efektowna, ale niepoparta dowodami. Z pewnością służą samym krytykom (bo pozwalają im dowartościować ego) i budzą duże środowiskowe emocje. Ale dla zwykłych czytelników, śmiem twierdzić, są znacznie mniej istotne. Czy ostre ataki Magdaleny Miecznickiej – niegdyś próbującej na łamach nieistniejącego już „Dziennika” wykreować personę bezkompromisowej krytyczki – na Szymborską, Coetzeego i Tokarczuk obeszły kogokolwiek poza środowiskiem?

Przeciwko bezkompromisowej krytyce przemawia jeszcze jeden, tym razem socjologiczny argument. W kraju tak bardzo przeżartym złymi emocjami – w tym zwykłą zawiścią – jak Polska granica między ostrą, ale merytoryczną dyskusją a zwykłym hejtem (nad którą nader szybko prześlizguje się Jakubowiak w zakończeniu swego tekstu) jest niełatwa do wyznaczenia.

Przypomina mi się casus ostatniej krytycznej napaści na Joannę Bator. Przypomnę: kilka miesięcy po otrzymaniu nagrody Nike za „Ciemno, prawie noc” ta autorka opublikowała znacznie słabszą książkę „Wyspa Łza”, zamierzoną jako „teaser” powstającej powieści. Z kontekstu wynikało, że książka miała charakter „poboczny”. Tymczasem – tuż po bezprecedensowo szybkim wybiciu się przez Bator na pozycję jednej wśród czołowych polskich powieściopisarek – ruszyła lawina negatywnych, czasem szyderczych opinii (proszę poczytać recenzje i komentarze w mediach społecznościowych). Bez względu na merytoryczną wartość „Wyspy Łzy” zasadne było pytanie, czy biorący udział w uruchamianiu tej lawiny krytycy rzeczywiście przysłużyli się literaturze? Fakt, że wszystko pokryło się w czasie z rzeczywistym (literackim, ale też rynkowym) sukcesem Bator w krajach niemieckojęzycznych, do którego niektórzy krytycy wzdychali, każe mi podejrzewać, że mogliśmy mieć raczej do czynienia ze społecznym rytuałem detronizacji królowej.

Gra w klasy? Raczej walka klas

Teza o związku kryzysu krytyki z sytuacją rynkową ma swoje ograniczenia. Relacja między nimi nie musi wcale prowadzić do nieuchronnego „wyginięcia” krytyków w starym stylu. I skąd przekonanie, że kłótnie o literaturę, jak w modnym marksistowskim żargonie pisze Jakubowiak, „nie opłacają się kapitałowi”? Znamienne, że Cieślik jest dokładnie odwrotnego zdania, przytaczając przykład ostatniego krytycznego sporu o powieść Donny Tartt „Szczygieł”, który jego zdaniem przysłużył się popularności książki.

Na poparcie tezy o związku sytuacji krytyki i rynku Jakubowiak podaje przykład sporu o polską poezję wokół wspomnianego artykułu Andrzeja Franaszka. Twierdzi, i znów brzmi to jak zdanie wyjęte z jakiejś opowieści o walce klas, że „został on [spór] przeniesiony na izolowany [dotyczący właśnie poezji, a więc elitarnej formy literatury – przyp. J.K.] poligon, po to, żeby odłamki nie naruszyły przypadkiem ustalonego status quo”. Nie tłumaczy oczywiście, na czym to przeniesienie miało polegać i jacy tajemniczy agenci stali za tą manipulacją.

Mam zresztą brzmiące o wiele bardziej prostacko wyjaśnienie dla temperatury tego sporu. Otóż był to w dużej mierze przeniesiony do mediów spór środowiskowy, w którym wyszły na jaw animozje między dwoma wpływowymi nurtami polskiej poezji, a zaangażowanie dyskutantów brało się stąd, że mogli wyraziście zaznaczyć swą obecność w najważniejszych ogólnopolskich mediach (które na co dzień poezją się nie interesują). Brzmi mniej efektownie, ale chyba bardziej przekonywająco? 

Literatura ma się dobrze

Za tezami Cieślika i Jakubowiaka stoi ukryte, a czasem wydobywające się na wierzch przeświadczenie o wadze krytyki literackiej dla czytelnika (społeczeństwa) i pisarzy (literatury). Tyle, że autorzy nie tłumaczą, na czym ten wpływ krytyki miałby polegać. Nie załatwia raczej sprawy zdanie Jakubowiaka, że „w środowisku afirmatywności literatura zaczyna przypominać szacowną staruszkę”. Cóż, uważam, że związek między krytyką literacką a literaturą jest ciut bardziej skomplikowany.

Tezę o istotności roli krytyki łatwo sfalsyfikować, podając przykład epok, w której krytyka w ogóle nie istniała, a arcydzieła literackie powstawały. Albo opowiadając raz jeszcze o przygodach Flauberta z jego bezkompromisowymi krytykami (tu miejsce na kilka słynnych nazwisk francuskiej krytyki), którzy niestety, z dzisiejszej perspektywy, wydają się bandą idiotów. Tezę o relacji krytyk–czytelnik łatwo sfalsyfikować, zaglądając na lubimyczytac.pl, gdzie czytelnicy otwarcie kpią z próbujących ich oświecać mediów (poczytajcie zresztą państwo ich opinie o najgłośniejszych tytułach – szybko okaże się, że wśród niemądrych trafiają się i celne, i głębokie).

Zamiast biadolić nad stanem krytyki, warto sobie odpowiedzieć na pytanie (postawione retorycznie przez Jakubowiaka), czy ma to w ogóle sens w sytuacji, gdy czytelnictwo pikuje, co rodzi poważną troskę o przyszły poziom cywilizacyjny społeczeństwa. Wbrew założeniu, że warto, odpowiedź nie wydaje mi się wcale oczywista. Nie mam też pewności, że ostre kłótnie krytyków o książki mogłyby się przyczynić do wzrostu zainteresowania literaturą.

To, co do czego – na podstawie mojego doświadczenia jako zamującego się m.in. literaturą redaktora w „Wyborczej” – mam pewność, to że istnieje coraz mniej autorów, którzy o literaturze potrafią pisać – jasno, bez krytycznego żargonu, bez minoderii, nie tracąc nigdy z oczu potrzeb czytelnika. I że należy poszukiwać nowych, odmiennych niż dotąd sposobów mówienia o literaturze.

Taką próbą jest publikowany przez „Agorę” kwartalnik „Książki. Magazyn do Czytania”, którego jestem współredaktorem. Zakładaliśmy od razu: robimy kwartalnik o książkach, ale nie pismo krytycznoliterackie. Bo wszystkie próby tworzenia pism krytycznoliterackich po 1989 r. kończyły się klapą. Jednym z ostatnich, smutnych  przykładów była śmierć „Lampy” prowadzonej przez wybitnego i zasłużonego dla polskiej literatury redaktora Pawła Dunina-Wąsowicza (na marginesie: wbrew efektownej tezie Cieślika o recenzenckiej omnipotencji, entuzjastycznym omówieniem „Wiecznego Grunwaldu” na łamach „Polityki” Dunin-Wąsowicz przyczynił się do sukcesu Szczepana Twardocha w nie mniejszym stopniu niż Dariusz Nowacki).

Czy nam się to podoba, czy nie, czytelnicy nie mają ochoty czytać sążnistych recenzji ani krytycznoliterackich sporów. Nie chcą przemądrzałych pośredników. Być może takie pismo – myśleliśmy – trzeba robić inaczej, założyć, że nie zrezygnujemy z recenzenckiego przeglądu nowości wydawniczych, ale książki będą przede wszystkim pretekstem dla snucia opowieści o najważniejszych zjawiskach współczesnej kultury i cywilizacji.

Skoro niektóre tezy Jakubowiaka i Cieślika wydają mi się efekciarskie, pozwolę sobie zakończyć równie efekciarsko. Mam wrażenie, że tym, za czym tęsknią Jakubowiak i Cieślik, nie jest poważna, sprzyjająca literaturze krytyka (której sytuacja – tu się zgadzamy – podlega wpływom współczesnych, niekorzystnie na nią oddziałujących procesów), ale rozgadana kawiarnia literacka, w której krytycy, przekonani o swej ważności, mogą do woli kłócić się między sobą i ustanawiać literackie hierarchie. I nigdy nie brakuje im pieniędzy na wódkę i śledzika.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.