Jeszcze 2 minuty czytania

Paweł Dunin-Wąsowicz

TRUMIENKA Z PIOSENKAMI:
Kanapka

Paweł Dunin-Wąsowicz

Paweł Dunin-Wąsowicz

Kwestia znajomości języków obcych w kanonie polskiej prozy objawia się przynajmniej dwa razy w wielkim stylu. Na początku „Przedwiośnia” Stefan Żeromski opisuje, jak to zła znajomość rosyjskiego w głębi Imperium pogrążyła panią Barykową – która zamierzony komplement „piękna róża” (krasiwa roza) wypowiedziała niechcący jako obelgę „czerwona morda” (krasna roża) – stając się wręcz powodem jej wykluczenia towarzyskiego. W „Lalce” zaś Bolesław Prus z ujawnienia znajomości mało popularnego języka angielskiego uczynił wręcz moment przełomowy dla akcji książki. Kazio Starski i panna Izabela wspominali czułości i wymieniali opinie o siedzącym przy nich w wagonie-salonce Wokulskim w przekonaniu, że nie zna angielskiego. Nieszczęsny Stanisław, jak się okazało, w ciągu roku nauczył się jednak języka Szekspira, wszystko zrozumiał, po angielsku pannie Izabeli odpowiedział i opuścił ich towarzystwo, wysiadając w Skierniewicach, gdzie szybko podjął próbę samobójczą. Miało się to wydarzyć w roku 1879, a zatem prawie półtora wieku temu.

Obecnie angielski jest nieco bardziej popularny, szczególnie wśród biznesmenów. Nie da się ukryć, że stało się to w wielkiej mierze za sprawą kultury popularnej – chyba najpierw hollywoodzkiego filmu, a potem piosenek (naukę należy zacząć jednak najlepiej od anglojęzycznych piosenek Niemców czy Francuzów, ze względu na wymowę i ubogi zasób słownictwa). Wiadomo też, że prawie nikt nie zrobił ostatnio międzynarodowej kariery, śpiewając w swym narodowym języku innym niż angielski; rzadkim wyjątkiem jest Manu Chao, posługujący się mieszanką francuskiego z angielskim i hiszpańskim (na warszawskim gruncie ma naśladowców w postaci zespołu Płyny). Trudno się dziwić, że tygodnik „Polityka” zdecydował się w ostatniej edycji Paszportów przyznać wyróżnienie w kategorii muzyki rozrywkowej artystce występującej pod pseudonimem Julia Marcell i śpiewającej po angielsku, a nie siostrom Wrońskim z zespołu Ballady i Romanse, bo produkt eksportowy powinien spełniać warunki jakości Unii Europejskiej.

Zacząłem od wspomnienia kanonu rodzimej prozy – myślę, że i kanon polskiej piosenki zawiera dwa ciekawe momenty niejako z nim korespondujące. To sytuacje, kiedy objawiły się śpiewane lekcje angielskiego. Z pewnością nie o nauce języka traktuje oryginalny tekst finałowej piosenki z amerykańskiego musicalu „Mister Wonderful” z 1956 roku, śpiewanej m.in. przez Peggy Lee. Niestety, nie doszukałem się w internecie nazwiska autora polskich słów, które są relacją z nauki angielskiego w celach użytkowych – miłosnych. Przerabiana leksyka zawiera pojęcia miłości, oczu, ramion oraz snów. Piosenkę wykonywała i Ludmiła Jakubczak, i Filipinki. Warto uzmysłowić sobie niejaką polityczność jej zaistnienia – pojawiła się już po odwilży i epoce pieśni masowych opiewających trud górników i hutników. Zajmowała się wyłącznie uczuciem, i to wyrażanym językiem imperialistów! Wręcz zachęcała do jego opanowania. Trudno się dziwić, że przynajmniej w repertuarze Filipinek (połowa lat 60.) przypominam sobie co najmniej dwie piosenki będące przeciwwagą dla „Mister Wonderful” – myślę o „Batumi” (wychwalającej ten czarnomorski, radziecki kurort) oraz „Walentyna Twist” (ku czci pierwszej kosmonautki).

Drugi przykład zatytułowany wręcz „Lekcja angielskiego” pochodzi z początku XXI wieku i nie stał się żadnym wielkim przebojem. Jego autorem, a zarazem wykonawcą jest Janusz Reichel, bard ekologiczno-anarchistyczny, piosenka w swoim czasie – to jest dziesięć lat temu – znalazła się na kasecie „Mega wypas”, będącej dodatkiem do „Lampy i Iskry Bożej”, wydawanej wówczas przeze mnie jako nieregularnik. Znajomość angielskiego jest w tym przypadku dla narratora (czy też podmiotu lirycznego?) przydatna w czytaniu „newsów z internetu”, ale także dla wiedzy, o czym śpiewają Billy Bragg i Dylan.

Cztery dekady, które dzielą obie lekcje, to przecież parę epok w historii muzyki pop. Bob Dylan zadebiutował ledwie parę lat po amerykańskiej premierze musicalu „Mister Wonderful”, wywracając broadwayowską wizję piosenki ładnej, melodyjnej i o niczym – zamiast tego z powodzeniem rozpowszechniając koncepcję śpiewania w szorstki sposób o rzeczach nieprzyjemnych. Billy Bragg zaczął kontynuować linię Dylana w Wielkiej Brytanii w latach 80., zasłynął z koncertów na rzecz górników strajkujących przeciwko rządom pani Thatcher. Dziś i Dylan, i Bragg są klasykami piosenki, hmmm... społecznie zaangażowanej (pod względem muzycznym Reichel zresztą pastiszuje styl grania Bragga na gitarze – to dodatkowy smaczek), co nie przeszkadzało im jednocześnie śpiewać o miłości. Puenta piosenki Janusza zawiera się w stwierdzeniu, że pragnie tak pisać swoje piosenki, aby mogli je zrozumieć wszyscy jego przyjaciele.

Jest w tym dwuznaczność, a myślę, że właśnie na takich dwuznacznościach opiera się sztuka. Z jednej strony Reichel zdaje sobie sprawę, że angielski stanowi dziś język międzynarodowy i od tego nie ucieknie. Z drugiej, najprawdopodobniej przyjaciół ma tutaj, w Polsce, i od nich nie chce się oddalać. „Lekcja angielskiego” w jego wersji nie jest lekcją języka w znaczeniu ściśle lingwistycznym, ale języka wypowiedzi artystycznej, miejsca w sztuce, które się wybiera. Bo to bardzo ważne, umieć rozróżnić – tak jak Reichel rozróżnia w „Lekcji angielskiego” – że jesz kanapkę, a nie sandwicz. Choć możliwe, że za sto lat nikt nad Wisłą nie będzie już wiedział, co znaczy słowo „kanapka”.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).